Hej
Stare powiedzenie mówi, że mając dobry scenariusz wciąż można nakręcić zły film, natomiast mając zły scenariusz nawet przy wielkim wysiłku nie da się nakręcić filmu dobrego. Jeździec Znikąd potwierdza zasadę, że najważniejszy w filmie jest scenariusz, oraz że jeśli zbyt wiele osób nad nim majstruje to takie eksperymenty nigdy nie kończą się dobrze. Nawet niezła obsada i duży budżet nie są w stanie pomóc, kiedy scenariusz nie uwodzi nas swoją opowieścią o ciekawych czasach, postaciach czy wydarzeniach. Ile by się wysiłku nie włożyłoby odwrócić naszą uwagę wcześniej czy później poczujemy zmęczenie aż w końcu zabójczą nudę. A szkoda, bo w sumie Lone Ranger w sumie ma w sobie potencjał, i zwierz nie może się oprzeć wrażeniu, że gdzieś tam jest ów pierwotny scenariusz, który zawierał historię naprawdę wartą opowiedzenia. Niestety chyba nigdy nie został zekranizowany.
Widz może nieiedy odnieść wrażenie, że twórcy wcale nie myślą o tym czy ich historia będzie miała sens i czy złoży się w całość. Gnają przed siebie bo maja pomysł na ostatnia scenę i tyle.
Skoro scenariusz jest tak ważny zacznijmy od duetu scenarzystów – Ted Elliot i Tery Rosio znani są ze sztuczki, która udała się w ostatnich latach bardzo nielicznym. Nie tylko napisali scenariusz do jednego z najbardziej kasowych filmów w historii kina (Piraci z Karaibów), ale dali też postawę jednemu z nielicznych bohaterów kina w ostatnich dziesięcioleciach, który dołączył do kanonu postaci, które funkcjonują w masowej wyobraźni (Jack Sparrow, który zmienił naszą wizję pirata). Teoretycznie to samo mogło się stać w przypadku Lone Rangera. Ale tylko teoretycznie – wydaje się, ze tym razem na scenariusz nanoszono zdecydowanie zbyt wiele poprawek. Tak jakby na bieżąco decydowano, jakie wątki prowadzić dalej, jakie wykreślać, a potem jeszcze dodano trochę. Skąd zwierz wie? Ponieważ całkiem sporo wątków filmu się nie kończy, część bohaterów wydaje się znacznie zredukowanych (grana przez Helenę Bonham Carter bohaterka niemal na 100% była planowana, jako postać zdecydowanie bardziej pierwszoplanową, co sugeruje kilka scen z jej udziałem a także zestaw LEGO ilustrujący jedną ze scen, której nie było w filmie), całość miejscami się nie klei (mamy całkiem spore luki w historii), niektóre pomysły realizacyjne pojawiają się na początku filmu a potem nagle znikają (zwłaszcza nawiązania do klamry fabularnej filmu). Te dziury są bardzo denerwujące, i czynią film nieskładnym. Taka niekonsekwencja zdarza się od czasu do czasu w wielu produkcjach, ale w tym filmie jest nagminna. Boli to jeszcze bardziej, jeśli weźmiemy pod uwagę jak strasznie długi jest ten film. Widać, że sceny, które pozostały z innych wersji scenariusza wydłużają film nie wnosząc wiele do rozwoju akcji. 149 minut filmu jest usprawiedliwione włącznie wtedy, kiedy widz nawet przez chwilę nie może poczuć długości filmu. Niestety w Lone Ranger długość się czuje, sporo scen jest po prostu zbyt długich, część zbędnych, część widzieliśmy już w tylu innych filmach, że odrobinę nas nużą. Czy naprawdę na godzinę przed końcem produkcji ktokolwiek uwierzy, że bohater jest o krok od śmierci? Po co więc rozgrywać scenę jakby był?
Film nie ma szczęścia – ponoć blizna na twarzy głownego przeciwnika naszych bohaterów wzbudziła oburzenie wśród osób związanych z organizacjami wspierającymi osoby z rozszczepem podniebienia. Zweirz ma jednak wrażenie, ze to typowy przykład na wiele hałasu o nic bo blizna na twarzy bohatera jest niemal na 100% wynikiem urazu. Zresztą – jeśli nawet bohater miałby taką bliznę, czy mamy wnioskować, że widownia od razu będzie przekonana o krwiożerczym charakterze wszystkich osób, które cierpiały na rozszczep podbniebienia?
Nudzi zwłaszcza końcowa sekwencja, która przypomina sekwencję z samego początku filmu (pociągi dużo pociągów) nieco nuży – ileż czasu można radować się obecnością na ekranie rozpędzonych pociągów i ganiających wokół nich ludzi. Zwłaszcza, że w takim przypadku dialogi zredukowane są do minimum, co zamienia produkcję w film niemy (problem większości współczesnych produkcji, które mają za duży budżet, przez co sceny akcji trwają w nieskończoność przerywane najczęściej drętwymi dialogami). Zresztą powiedzmy sobie szczerze, w świecie, w którym rozgrywają się filmy Disneya zakończenie wszelkich potyczek może być tylko jedno, więc niezależnie od tego ile razy nasz bohater trzymany jest na muszce ani razu nie musimy się o niego bać. A niestety ilekroć ktoś trzyma go na muszce, a zdarza się to często czuje się w obowiązku zafundować nam dłuższą lub krótszą wersję przemowy „ha ha mam cię na muszce teraz mi już nie uciekniesz”. Do tego scenarzyści nie ufają przenikliwości widza i wszystko musi się pojawić na ekranie – co dodatkowo wydłuża akcję – zwłaszcza retrospekcje zajmują zdecydowanie za dużo czasu.
Zwierz ma wrażenie, że gdzieś tam był spory ciekawy wątek napisany dla Heleny Bonham Carter, który wycięto w jakichś 90 %
Problem stanowią też sami bohaterowie filmu. Nasz główny bohater – John Raid (Armie Hammer gra go z resztą bardzo sympatycznie i rzeczywiście ma urodę idealną do grania dobrych szlachetnych bohaterów) zaczyna, jako człowiek przekonany w wyższość prawa nad przemocą i sądu nad samodzielnym wymierzaniem sprawiedliwości. Niestety film prowadzi go na ścieżkę jasno wskazującą, że tylko idiota chce doprowadzać przestępcę przed sąd a rozsądny człowiek trzyma się jak najdalej od wymiaru sprawiedliwości. Jak sami rozumiecie widok bohatera, który nie miał od lat broni w ręku przemieniającego się w kogoś, kto strzela bez zastanowienia nie jest w oczach zwierza przemianą na plus. Zresztą to postać ledwie naszkicowana (sugeruje się jakieś tam ideały, nieodwzajemnione uczucia itp., ale są to wątki, które szybciutko zamiata się pod dywan), w sumie słusznie wymieniona w napisach końcowych na drugim miejscu – bo jasne jest, że to tylko bohater drugoplanowy w filmie o Tonto (co zresztą widać w spisie aktorów gdzie Depp jest jako pierwszy).
Armie Hammer to bardzo dobry Hollwyoodzki nabytek – umie być śmieszny, jest bardzo ładny i nadaje się do grania typowych amerykańskich bohaterów. Może jakiś strój super herosa?
Nie ma, bowiem nawet przez chwilę wątpliwości, że scenarzyści nauczeni przykładem Piratów z Karaibów zamiast pozwolić by dowcipny i ekscentryczny bohater drugoplanowy ukradł film głównemu bohaterowi napisali scenariusz tak od razu zakładając, że Tonto grany przez Deppa będzie tym bohaterem, któremu będzie kibicować widownia. Niestety za bardzo czuć, że starali się napisać indiańskiego Jacka Sparrowa, nawet nie starając się by jego kwestie brzmiały inaczej niż te wypowiadane przez kapitana. A ponieważ Depp ewidentnie nie ma pomysłu na tą postać dostajemy po prostu bohatera, który mimo dość rozwiniętego życiorysu, (choć serio tu właśnie zdaniem zwierza twórcy powinni pozostawić pewne niedopowiedzenie by widz sam je wypełnił) tak naprawdę jest w filmie tylko po to by mówić dowcipne kwestie i napędzać akcję, bo nie ma wątpliwości, że to on jest mózgiem całej operacji. I choć teoretycznie powinno to być postępowe podejście do postaci to nie jest. Może i Tonto jest bohaterem, który napędza akcję i lepiej od Rangera orientuje się w tym, co zaraz się wydarzy, ale wciąż jest to postać dowcipnego pomocnika u boku przystojnego bohatera. Przy czym warto dodać, że Depp nawet w gorzej formie ratuje swoją grą kilka scen w tym filmie i to właściwie dzięki niemu są momenty, w których szczerze się śmiejemy. Zwierz musi też powiedzieć, że w tym przypadku nie odnosi wrażenia by obsadzono złego aktora w roli Indianina. To znaczy, obsadzono osobę dla której ewidentnie scenarzyści napisali tą rolę, jednocześnie dbając by wszystkie inne role idnian były obsadzone przez Indiańskich aktorów – czyli zdaniem zwierza stoi to absolutnie w zgodzie z wolnością artystyczną każdego twórcy. Co do budzącego spore kontrowersje stroju Deppa to ma on swoje bardzo rozsądne wytłumaczenie, które pokazuje, że nie powinno się komentować filmu, którego się nie widziało.
Johnny Depp gra Kapitana Jacka Sparrowa przebranego za Indianina. Ale to raczej wina scenarzystów którzy napisali mu tego samego bohatera pod innym imieniem.
Niestety zabrakło też w filmie odpowiedniego złego – żaden z dwóch potencjalnych przeciwników nie budzi szczególnej grozy. Ani karykaturalnie zły bandzior zjadający serca swoim wrogom, ani pragnący zagarnąć dla siebie terytoria Indian przedsiębiorca (marny Tom Willkinson, który doskonale sprawdza się w filmach mniejszych a w większych jakby nieco gubi) nie są złymi, których ktokolwiek mógłby się lękać. Nie są interesujący, ich motywacje są dość płytkie, nie są nawet dowcipni. Ot kolejne postacie, o których zapomina się w chwili wyjścia z kina – gdzie im po „złych” z Piratów z Karaibów, których można było polubić na równi z bohaterami pozytywnymi. Zresztą w ogóle w filmie sporo jest takich postaci – w tym wszystkie postacie kobiece – mimo, że potencjalnie znalazłoby się dla nich miejsce to jednak ani Ruth Wilson ani Helena Bonham Carter nie mają, czego grać w tym filmie. To nawet zastanawiające, bo jednak Pirackie scenariusze obu panów zawsze zakładały obecność, chociaż jednej silnej i równorzędnej postaci kobiecej. Tu teoretycznie taką postacią ma być bohaterka grana przez Ruth Wilson ale zostaje sprowadzona wyłącznie do roli love intrest głównego bohatera co jest powiedzmy sobie szczerze zabiegiem, który nie za bardzo wychodzi. Zwierzowi trochę żal, bo w tym filmie dobra postać kobieca by się przydała, a wiadomo, że Ruth Wilson umie doskonale grać.
Dlaczego scenarzyści wielkich produkcji nie mogą się nauczyć, że jeśli mają na planie utalentowaną aktorkę, która przypadkowo też jest bardzo ladna to trzeba jej dać grać a nie tyko wyglądać.
Zwierz ma jeszcze jeden problem z tym filmem. Otóż jest to film utrzymany w dość specyficznym nastroju nostalgii. Rama narracyjna, (która jest z nieco innego porządku, ale doskonale tłumaczy pewne elementy np. tak bardzo krytykowany strój Indianina granego przez Deppa. I to jest jakiś plus.) sprawia, że doskonale zdajemy sobie sprawę z sentymentalnego nastroju opowieści. Widać, że twórcy celowali w ten sam rodzaj sentymentu, który pojawiał się w Piratach z Karaibów. Problem polega na tym, że w Piratach było to wspomnienie nie tyle o rabowaniu i pirackim życiu, ale o wolności i czasach, kiedy świat był większy i wypełniony nieznanym. Tęsknota za tym światem jest jakąś uniwersalną tęsknotą za wolnością, niezależnością i odkrywaniem tego, co nieznane. Nie trzeba być piratem by zrozumieć smutek kapitana Sparrowa, który stwierdza, że świata, co raz mniej w świecie. To sentyment dobry, pozytywny i taki bardzo komponujący się z letnią rozrywką. Inaczej w Lone Raiderze, który z sentymentem odnosi się do czasów, kiedy po prerii biegały Bizony i żyły jeszcze spore Indiańskie plemiona. Tylko, że o ile za zniknięcie pustych miejsc na mapie odpowiada ludzka ciekawość o tyle tu za koniec pokazywanego świata odpowiada nie postęp, (na który zwala się sporo złego), ale ludzkie okrucieństwo i chęć zysku. Oglądając zabijanie Indian czuje się smutek zupełnie inny od tego, który czuje się myśląc o tym, że nie ma już żeglujących pod żaglami piratów. Bo jedni musieli zniknąć, za wybicie drugich jesteśmy odpowiedzialni my sami. To z kolei sprawia, że dochodzimy do tematów, które zestawione z pogodnym rozrywkowym hitem wywołują pewien zgrzyt. Może nie u wszystkich widzów, ale u zwierza na pewno.
Zdaniem zwierza nie ma co się wściekać na obsadzenie Deppa w tej roli. Bo właściwie on jest dokładnie tym kogo gra – bardziej wyobrażeniem niż reprezentacją. Poza tym to jest rola napisana dla niego – a to już jest zdaniem zwierza prawo twórcy by pisać dla swojego aktora takie role jakie chce.
Jerry Bruckheimer broni swojego filmu, będącego jak na razie największą finansową klęską roku, twierdząc, że ludzie polubią tą produkcję i będą do niej wracali. Ale właśnie, jeśli do czegoś film nie zachęca to do powrotu. Nie ma w nim scen, które chciałby widz zobaczyć jeszcze raz. Cały nastrój opowieści raczej zniechęca by oglądać ją jak produkcję na święta czy długie weekendy. Wręcz przeciwnie zwierz wychodząc z kina pomyślał, że to jeden z tych filmów, na które raczej zwierz nigdy więcej nie będzie miał ochoty. Przy czym co ciekawe to nie jest aż tak tragiczny film jak mogłoby się wydawać z krytycznych opinii zwierza. Jest w nim rzeczywiście kilka naprawdę śmiesznych scen, Depp gra to co zwykle, ale z drugiej strony tego od niego wymaga całkiem spora część publiczności, Armie Hammer jest naprawdę ładny, a krajobrazy grającej Texas Utha są zapierające dech w piersiach. Ale jednak calosć nie porywa, nie czaruje, nie każe zapomnieć o wszystkim i ruszać na przygodę. Być może jest tu nauczka, że nie można pisać scenariusza mając w głowie jedynie myśl by przebić coś co już się napisało. I nie można wierzyć, że film uratuje biały śmieszny koń. Jeśli film ratuje śmieszny koń to gdzieś popełniono błąd.
Jeśli twój film ratuje biały koń, wiedz, że coś niedobrego się dzieje.
Ps: Jednym z najistotniejszych elementów soundtracku filmu jest uwertura do Willhelma Tella – zdaniem zwierza, gdyby ją zabrać ostatnia niesłychanie widowiskowa sekwencja akcji nie byłaby nawet w połowie taki interesująca. I dla zwierza to jest doskonały przykład, jak można „manipulować” widzem przy pomocy odpowiedniego podkładu. Uwertura Rossiniego to doskonały przykład budzącej entuzjazm muzyki, której doskonale się słucha. Radość, którą wzbudza łatwo pomylić z radością z oglądania jakichś czynów bohaterów. Pytanie – jak zdesperowanym trzeba być by wykorzystać ten sposób? I czy nie świadczy to li tylko i wyłącznie o niesamowitej sile muzyki klasycznej?
Ps2: Pamiętacie, że w sobotę się spotykamy? Zwierzowi wyrwano ząb, więc nie będzie pił wrzątku. Ale wy możecie :P