Mówią, że negocjacje z terrorystami nie mają sensu a ja wam mówię, że jak czwarty dzień wakacji narzekasz na to, że cię matka wcześniej budzi, to w końcu spotka cię łaska. Oto zostałam obudzona pól godziny później. Przy czym obawiam się, że po raz ostatni, bo kiedy zeszłyśmy na śniadanie matka oświadczyła „nic tu nie ma” (znaczy wszystko było, ale ona nie była przy tym pierwsza) co pewnie znaczy, że więcej łaski nie doznam.
Po wczorajszych wyprawach międzymiastowych, matka Zwierza zażądała jakiegoś szlaku. Widzicie o ile w Tatrach podążam grzecznie za panią matką, to tu zostało mi powierzone wytyczenie naszego szlaku. Nie było to trudne, bo z Kudowy szlaki są z grubsza trzy. Wybrałam ten czerwony, bo wydawał się najciekawszy, plus lubię kolor czerwony. Ruszyłyśmy więc pewnie i wszystko szło bardzo dobrze, póki szlak biegł przy ulicy. Gdy jednak postanowiłam skręcić i nie iść dalej poboczem (muszę przyznać, że nie lubię chodzić poboczem i dla mnie to żaden spacer, raczej refleksja nad tym czy coś mnie rozjedzie) sprawy zaczęły się komplikować. To znaczy skomplikowała się jedna sprawa – zgubiłam szlak.
Nie byłam jednak zaniepokojona, ostatecznie okolice Kudowy to nie Tatry, urwisk nie ma, ścieżka biegła prosto i przyjemnie a widoki były naprawdę ładne, bo cóż z tego, że góry niewysokie, skoro idąc granią wzniesienia można spoglądać w dół, na zielone pola, i zabudowania, a jeszcze na niebie co pewien czas pojawia się paralotniarz. Widoki są niezwykle urokliwe i zapraszające do kontynuowania spaceru, a człowiek czuje się znakomicie, bo nie jest zmęczony, ale ma poczucie, że jest tak właśnie idealnie oddalony od cywilizacji by ją podziwiać z bezpiecznej odległości. Jednocześnie jest tu po prostu bardzo ładnie, co przekonuje mnie, że są to jedne z najładniejszych okolic w Polsce, zwłaszcza dla ludzi, którzy lubią, jak ziemia zaczyna się fałdować i nie jest tak beznadziejnie płasko jak na Mazowszu.
Zachwyt okolicą nieco osłabł, kiedy szeroka ścieżka niosąca ślady samochodowych kół się skończyła. Po prostu, w pewnym momencie nie było już drogi. Co prawda słyszałyśmy szum ulicy oraz gdzieś spomiędzy drzew prześwitywały jakieś dachy, ale nie było żadnej drogi, która miałaby nas zaprowadzić tam gdzie chciałyśmy się znaleźć. Do tego słyszałyśmy dźwięk pracujących pił maszynowych sugerujący, że gdzieś ktoś w okolicy dokonuje wycinki, co nie napawało nas optymizmem – bo jak ktoś coś wycina, to wycinana rzecz pada i kto nam zagwarantuje, że nie padnie na dwie zagubione w lesie osoby. Ja byłam gotowa zawrócić, ale pani matka stwierdziła, że skoro przed nami są ślady cywilizacji ludzkiej, to należy się do nich kierować. Na moje pytanie czy nie boi się, że wypadnie na nas z lasu jakiś zły drwal, pouczający nas, że nie ma tu ścieżki stwierdziła, że jeśli się boję to mam iść szybciej.
Nasza wyprawa przez chaszcze uświadomiła mi, że do listy rzeczy, które robię wyłącznie w towarzystwie matki, mogę dopisać przedzieranie się przez zarośla bez ścieżki. W każdym razie po pewnym czasie – kiedy nie wypadł na nas żaden zły leśnik i żadna z nas nie wylądowała twarzą w ściółkę leśną, znalazłyśmy się na jakiejś niewielkiej polanie, na tyłach zabudowań. Tu pojawił się problem, bo stało się jasne, że zabudowania są od lasu odgrodzone płotem i nie da się ich obejść. I właśnie wtedy pojawił się nagle pan, z uśmiechem informujący nas, że oto oczywiście otworzy nam furtkę i przepuści przez ogródek. Okazuje się bowiem, że nie jesteśmy ani pierwsze, ani ostatnie, które wylądowały na zapleczu jego ogródka działkowego. Jak się okazuje, co pewien czas z lasu wychynie jakiś zagubiony turysta (zdarzają się nawet tacy z rowerami) i próbuje się zorientować – gdzie jest, co się stało i ile czasu spędził w leśnej głuszy. Każdy taki zagubiony turysta, musi potem przejść ścieżką wzdłuż ogródków działkowych, gdzie uśmiechnięci działkowicze, zajęci doglądaniem grządek mówią mu pocieszającym tonem, że nie jest pierwszy i już się przyzwyczaili.
Znalazłszy się na drodze, doszłyśmy do wniosku, że mamy dość przygód, i zamiast iść dalej przed siebie, zawróciłyśmy. Po dodrze do domu zaszłyśmy do ruchomej szopki (rzecz dość rzeczywiście niezwykła, bo robiona hobbistycznie w latach dwudziestych, przez mieszkańca wsi, który najwyraźniej miał dużo czasu i talentu). Akurat, kiedy podziwiałyśmy niewielką instalację, do szopki weszli turyści, którzy spytali, czy ktoś coś wie o tej wycince drzewa przy szlaku. Jak się okazało – na krótkim odcinku przy szlaku na Błędne Skały trwa właśnie wycinka i właściwie to nie powinno się przechodzić, ale są tacy, którzy się tym nie przejmują. Zastanawiam się czy właśnie to nie byłyśmy my, które prawie na wycinkę nie weszłyśmy. W każdym razie – jak powtarzałam potem matce – były znaki, że to niekoniecznie była dziś droga dla nas. Przy czym – nie ukrywajmy – trudno nazwać naszą wycieczkę dalekosiężną, ale jak słusznie zauważa matka – każda wycieczka z przygodami się liczy.
Kto by pomyślał, że po tych przygodach spoczniemy na laurach, ten jest w błędzie. Oczywiście udałyśmy się do miasta, gdzie spożyłyśmy zupę czosnkową (z resztą najpierw podano nam złą zupę, a potem w ramach wyrównania krzywd omal nie dostałyśmy dwóch porcji) a potem z braku lepszych pomysłów poszłyśmy na spacer. I tu doszło do bardzo ciekawego zjawiska – otóż tak właściwie to nigdzie nie poszłyśmy – ot jedna uliczka w bok, druga w bok, trzecia w bok i… mój licznik kroków wskazuje, że przeszłam ich dziś dwadzieścia pięć tysięcy, a aplikacja do fitness zaraz zażąda ode mnie zdjęcia dowodu osobistego celem zweryfikowania czy to na pewno ja z niej korzystam, bo coś jej się nie widzi. Najwyraźniej – nie jesteśmy w stanie wymyślić lepszych rozrywek niż spacerowanie, no może poza sprawdzaniem granic życzliwości ludzkiej. Przy czym na razie badania wypadają na naszą korzyść – obcy ludzie nas karmią, podwożą i wpuszczają do ogródków. Mama mówi, że to dlatego, że ludzie są ogólnie dobrzy, ja twierdze, że wyglądamy żałośnie, prawda pewnie leży gdzieś pośrodku.
Na jutro wszyscy – od aplikacji w telefonie po Alert RBC zapowiadają załamanie pogody w stopniu apokaliptycznym. Co prowadzi nas do przerażającego wniosku, że być może będziemy musiały spędzić trochę czasu w pokoju, za który zapłaciłyśmy. Albo matka wypędzi mnie na deszcz i burzę bo nie po to płaci za hotel, żeby w nim siedzieć.