Jeszcze wieczorem matka oświadczyła mi, że ma sprytny plan. Skoro mamy wycieczkę wykupioną na godzinę 13:30 to powinnyśmy wstać wcześniej, żeby móc pójść na spacer przed wycieczką. Moja sugestia, że możemy wstać później i w ogóle nie iść na spacer, skoro popołudniu jest wycieczka została przyjęta z zaskoczonym „Ale co wtedy będziemy robić?”, co sugeruje mi, że matka zwierza zapoznała się z koncepcją spania dłużej niż do ósmej tylko korespondencyjnie i nadal w nią nie wierzy.
Muszę jednak przyznać, że ponieważ rano padało matka zwierza pozwoliła mu spać do ósmej trzydzieści. Dłużej już chyba nie była w stanie wytrzymać, bo przecież – trzeba koniecznie iść na spacer przed spacerem, celu odrobienia spaceru zanim pójdziemy na inny spacer, żeby nam się nie nudziło na spacerze przed spacerem, nie wiem czego nie rozumiecie, to jest logiczne. W każdym razie jeszcze przed dziewiątą byłyśmy zwarte i gotowe. Tu powstał problem, otóż – nie ma wielu tras, które da się pokonać bardzo szybko. Na szczęście – Kudowa jak każde szanujące się uzdrowisko ma górę parkową, na którą można wejść a potem iść przed siebie, tylko co pewien czas ukradkiem spoglądając na mapę czy nie oddaliłyśmy się przypadkiem za bardzo, bo ostatecznie trzeba jeszcze z tej wycieczki zdążyć na wycieczkę.
Na całe szczęście nasze planowanie było doskonałe (choć jak twierdziła matka byłoby lepsze gdybym wstała pół godziny wcześniej) i na nic się nie spóźniłyśmy. Dopiero później dostrzegłyśmy, że w tym wspaniałym planie dnia, zupełnie zapomniałyśmy zjeść coś poza śniadaniem, ale nieprzyjemne konsekwencje tego niemal doskonałego planowania zostaną wyjawione później. Na razie, zostałyśmy zabrane z przystanku przez autobus, który zabrał nas na Adršpašské Skalne Miasto. Tu należy dodać, że w jednym momencie podjechały trzy autobusy, do których rzucili się wszyscy zebrani na przystanku turyści i potem trzeba było uważać, by każdy pojechał ze swoim biurem podróży i do tego tam, gdzie chciał. Bo głupio wybierać się do Skalnego Miasta a wylądować w jaskini.
Oczywiście jeśli ktoś ma samochód albo trochę samozaparcia to trasę z Kudowy może pokonać do Skalnego Miasta sam, nie jest to bardzo trudne. Myśmy jednak postanowiły skorzystać z wycieczek zorganizowanych z tej prostej przyczyny, że planowanie takich wyjazdów, a zwłaszcza powrotów i jeszcze pilnowanie by być w odpowiednim miejscu o odpowiednim czasie (żeby nie uciekł pociąg, żeby były bilety wstępu, żeby się nie zgubić itp.) zabiera trochę radości. Wizja, że ktoś wszystko zorganizuje za nas była bardzo pociągająca, nawet jeśli oznaczało to, że nasza indywidualna podróż zamieni się w wyprawę z pięćdziesięcioosobową grupą. Jeśli macie samochód to polecam jazdę na własną rękę, ale jeśli chcecie wybrać się na wycieczkę zorganizowaną to polecam Szopen Tour z Kudowy bo działają sprawnie i prowadzą (z tego co nam powiedziano) nieco dłuższą trasą.
Samego Skalnego Miasta opisać nie sposób. Początkowo wydaje się, że po prostu wchodzi się pomiędzy ciekawe skały, ale to tylko przedmieście czy przedsionek miasta właściwego. Dopiero później człowiek odkrywa, to niesamowite miejsce. Chciałabym znaleźć jakieś porównanie, ale przychodzi mi do głowy jedynie refleksja, że są to przestrzenie, które przywodzą na myśl fantastyczne krainy, albo takie atrakcje do których trzeba przemierzać tysiące kilometrów i skakać między kontynentami. Choć wszędzie jest pełno ludzi – co teoretycznie powinno męczyć, to uroda tych skał, wąskie przejścia, strome zejścia, niesamowite widoki – wszystko sprawia, że ten zachwyt wygrywa nad zmęczeniem. Nawet ja – osoba nienawidząca stronnych i wąskich schodów (serio nienawidzę ich nawet wtedy, kiedy są w doskonałym stanie a nie są kawałkiem drewna uginającym się pod stopą) pamiętam głównie zachwyt wszystkim co wokół mnie. Dawno już nie widziałam nic tak dla mnie nowego, magicznego i po prostu innego.
Przy samym wejściu na teren miasta mija się lazurowe jezioro, które samo w sobie pewnie stanowiłoby niesamowitą atrakcję a tu jest jedynie wstępnym zachwytem, który blednie, gdy idziemy w górę. Wyżej jest jezioro mniejsze po którym można się przepłynąć niewielką łódką. Powiem szczerze – jeśli nie macie potrzeby zobaczyć wszystkiego, to można sobie trochę darować. Nie chodzi nawet o to, że jezioro jest naprawdę niewielkie i nie robi niesamowitego wrażenia (zwłaszcza z wypełnionej ludźmi łódki), problemem jest raczej charakter tego przejazdu. Widać, że prowadzący łódkę mają spisane obowiązkowe dowcipy, które są dość czerstwe i w sumie niepotrzebne, bo można byłoby się doskonale bawić po prostu patrząc sobie na otaczającą przyrodę. Jeśli płynęliście Dunajcem na pewno znacie takie wesołe opowieści, a tu są one jeszcze weselsze i jeszcze mniej dotyczą tego co widać wokoło.
Wycieczka nie jest wymagająca, ale jest wiele schodków w górę i w dół, które mogą stanowić wyzwanie dla najstarszych i najmłodszych uczestników wycieczki. I rzeczywiście – były dwa momenty, kiedy wydawało się, że nasza najmłodsza uczestniczka i najstarsza pani w grupie nie dadzą sobie rady. Ale im dalej tym bardziej, starsza pani wysuwała się na prowadzenie. Po kolejnym zejściu, gdy doszła niemal pierwsza stwierdziła, że co prawda jest ciężko, ale ona chodziła kiedyś po tatrach – na Świnice, Giewont, Kozi Wierch. W tym momencie stało się jasne, że pani jest w tej wycieczce niczym tajny szpieg, który niby najpierw idzie po woli a potem czeka na wszystkich. Za to najmłodsza uczestniczka wycieczki nieco się bała i była wyraźnie zmęczona, ale kiedy dostała od przewodniczki obietnicę, że pod sam koniec dostanie odznakę, nabrała wiatru w żagle. Całą trasę przeszła i rzeczywiście na parkingu w obecności całej wycieczki odbyło się przekazanie odznaki i oklaski. Było to miłe, improwizowane i dowodzące, że ogólnie ludzie są mili tylko czasem można o tym zapomnieć.
Skoro przy miłych ludziach jesteśmy – jak może pamiętacie, nie zjadłyśmy obiadu. Fakt ten stał się dla mnie bardzo istotny pod sam koniec trasy, kiedy uświadomiłam sobie jak bardzo jestem głodna. Musicie jednak wiedzieć, że jestem osobą, która z głodu nie zginie. Jedno tęskne spojrzenie w kierunku pani pałaszującej prowiant skończyło się obdarowaniem mnie kanapką. Była to najlepsza kanapka jaką jadłam w życiu, co więcej – pani podzieliła się nią ze mną tuż przed najbardziej stromym podejściem wycieczki. Nic z tego podejścia nie pamiętam, bo jadłam kanapkę. Co każe podejrzewać, że może i bym na Rysy weszła, gdyby mnie regularnie na trasie karmić kanapkami. Nie ma lepszej motywacji dla Czajki niż jedzenie.
Kiedy po dziewiętnastej wróciliśmy do Kudowy, matka z zadowoleniem stwierdziła, że miała rację, że poszłyśmy na wycieczkę przed wycieczką, bo dzięki temu zrobiłyśmy powyżej dwudziestu jeden tysięcy kroków (prawie dwadzieścia dwa) a gdybyśmy się przed południem leniły to byśmy miały na koncie marne dziesięć. Przyznam mogłoby w tym momencie dojść do rękoczynów, ale byłam zbyt zajęta jedzeniem wyczekiwanego obiadu. Co ponownie świadczy o tym, że posiłki łagodzą obyczaje. Zwłaszcza te odkładane w czasie, które osłabiają przeciwnika.