Otto oblizał się kilka razy i spojrzał na mnie z wyczekiwaniem.
– Sorry, kocie, nie mam nic więcej – pokazałam mu puste dłonie, w których przed chwilą trzymałam kawałek wędzonego łososia. Otto obwąchał je uważnie, po czym zaczął intensywnie lizać końcówki moich palców.
Nasza znajomość z Otto przebiegała wedle jasno ustalonego schematu. Przez ostatni tydzień, kiedy przychodziłam do domku pani Hoffman, Otto witał mnie przy furtce. Najwyraźniej zorientował się, że pojawiam się koło dziewiątej, bo zawsze czekał w tym samym miejscu, tuż obok wejścia, spoglądając na mnie wyczekująco. Potem zaczynał ocierać się o moje nogi i szedł przy mojej nodze niemal jak pies, aż do drzwi wejściowych domku. Tu powoli zaczynał tracić cierpliwości – zdarzało się, że ze dwa razy zaatakował moją stopę. Nie był wielkim łowczym, bo za każdym razem zapominał wyciągać pazurów. Dopiero kiedy zdjęłam kurtkę i buty (wszystko pod czujnym spojrzeniem kota), pochylałam się, by dać mu przysmak.
Mam wrażenie, że Otto był nieco zawiedziony, że nie było to Prosciutto, jak przy naszym pierwszym spotkaniu. Skąd mógł wiedzieć, że nagłe zniknięcie drogiej szynki z lodówki wywołało zakrojone na całą rodzinę śledztwo, które nie przyniosło pożądanych rezultatów. Tata wciąż patrzył na nas podejrzliwie, ilekroć podchodziliśmy do lodówki. Najwyraźniej był pewien, że szynkowy złodziej się w końcu ujawni.
Otto przestał lizać moje palce, ziewnął i poszedł na swoje ulubione miejsce na parapecie. Z wysokiego punktu obserwował całą ulicę z zainteresowaniem. Była niedziela, co znaczyło, że byłam w domu sama. Pani Hoffman dała mi klucze już drugiego dnia, twierdząc, że tak będzie nam dużo łatwiej. Sama wychodziła z domu rzadko, ale od razu zapowiedziała, że w niedzielne poranki jej nie będzie. Tego dnia przyjeżdżała po nią koleżanka i obie jechały do kościoła i na kawę. Patrząc, jak dzień wcześniej prasowała swoją elegancką czarną sukienkę, zrozumiałam, że ten zwyczaj musiał być dla niej niesłychanie ważny.
Weszłam do gabinetu, który sprzątałam już od kilku dni. Mimo, że moje pierwsze spotkanie z panią Hoffman zapowiadało nawet ciekawe zadanie, to na razie zajmowałam się głównie próbą ogarnięcia chaosu, jaki panował w tym niewielkim pomieszczeniu. Głównie przeglądałam zawartość pudeł i skoroszytów, starając się ustalić jakąś klasyfikację. Ostatecznie wyodrębniłam pięć kategorii. Rachunki, z których najstarsze sięgały jeszcze połowy lat siedemdziesiątych, dokumenty medyczne (z nieznanych mi przyczyn Hoffmanowie trzymali w domu rzeczy tak potrzebne, jak prześwietlenie kręgosłupa swojego syna z ostatniej klasy liceum), papiery związane z salonem fryzjerskim Agnes (one zajmowały w sumie najwięcej miejsca), dokumenty różne (w tym cały stos listów zachęcających do wykupienia wycieczki na Florydę czy encyklopedii w trzydziestu tomach) i na ostatniej kupce – zdjęcia i dokumenty w języku, który nie był angielskim. Ta ostatnia kupka była najmniejsza, choć ku mojemu zaskoczeniu – nie składały się na nią tylko pożółkłe, rozpadające się gazety, ale było też trochę nowszych czasopism, z których wnioskowałam, że państwo Hoffmanowie może i osiedli na stałe w Sacramento, ale nigdy nie porzucili kontaktu z polską społecznością.
W ciągu dwóch pierwszych dni pracy ustanowiłam sobie pewną rutynę. Siadałam na środku pokoju, przysuwając do siebie jedno pudło z papierami. Pracowałam tak długo, aż nie zachciało mi się jeść. Wtedy robiłam przerwę na lunch. Pani Hoffman korzystała z tego momentu, by trochę ze mną porozmawiać, zwykle o bohaterach swojej ulubionej opery mydlanej „Dni naszego życia”. Po lunchu rozkładałam papiery jeszcze jakiś czas, robiłam przerwę na kawę (powinna trwać kilka minut, ale pani Hoffman zapraszała mnie do salonu bym obejrzała z nią odcinek „Koła fortuny”, co zajmowało jakieś pół godziny). Do osiemnastej pracowałam już bez przerwy, a potem wracałam do domu na kolację.
Rozkładając papiery, trudno było nie dryfować myślami z dala od niewielkiego pokoiku. Przez ten tydzień zorientowałam się, że mogę spokojnie dzielić papiery na kilka kategorii i myśleć o czymś zupełnie innym. Zaskoczyło mnie też, jak dużo przyjemności dawała mi ta prosta porządkowa praca. Co prawda okazała się mniej interesująca, niż się zapowiadała, ale przynajmniej pani Hoffman dobrze mi płaciła, a ja po kilku godzinach byłam dużo mniej zmęczona, niż kiedy pracowałam w barze z burgerami. Nie bolały mnie plecy, moje włosy nie pachniały tłuszczem do smażenia, i nie musiałam się użerać z nieprzyjemnymi klientami i ich strasznie głośnymi dziećmi.
Kiedy wyznałam rodzicom, że będę porządkować papiery u pani Hoffman, ich reakcja była łatwa do przewidzenia. Tata, który wciąż trochę się boczył z powodu zaginionej szynki, ucieszył się, słysząc, że będę zarabiać nieco więcej niż w barze pana Monroe. Poza tym cieszył go fakt, że nie będzie musiał mnie podrzucać do pracy (o własnym samochodzie mogłam zapomnieć). Mama była nieco mniej zadowolona. W sumie to była zupełnie niezadowolona.
– No ładnie, czyli będziesz miała dziurę w CV – powiedziała tego samego wieczora, kiedy radośnie poinformowałam ją, że mam pracę i to w okolicy – Przecież nie napiszesz, że porządkowałaś papiery starszej pani.
– Tego nie, ale zawsze mogę napisać, że pomagałam w porządkowaniu rodzinnych archiwów. To już jest prawdziwa praca – byłam trochę zła, bo nagle okazało się, że mamie nie chodziło o to, że mam znaleźć pracę, ale odpowiednią.
– Tyle że nie porządkujesz rodzinnych archiwów. Sprzątasz pokój starszej pani. Mam nadzieję, że rzeczywiście będzie ci płacić – mama siedziała przy dużym stole w kuchni i obierała jabłka na szarlotkę. Robiła to jednym sprawnym ruchem, bez przerywania obierki. Zawsze jej zazdrościłam tej umiejętności.
– Nie wyglądała na nieuczciwą – westchnęłam, bo wiedziałam, że raczej nie jestem w stanie przekonać mamy do mojego nowego zarobku.
– Starsze panie rzadko wyglądają na nieuczciwe, dopóki się nie okazuje, że są – mama wzięła do ręki kolejne jabłko – Jeśli się okaże, że straciłaś z nią czas, to nie przychodź potem z prośbą, bym załatwiła ci staż w naszej firmie.
– Nie miałam najmniejszego zamiaru cię o to prosić – teraz byłam już naprawdę wściekła. Trzy lata temu, kiedy wydawało mi się, że będę jak mama pracować w dziale HR, spytałam, czy poleciłaby mnie w swojej firmie do programu stażowego. Mama się wtedy bardzo zdenerwowała, że chcę korzystać ze znajomości, a nie polegać na swoich umiejętnościach. Do dziś mi to wypominała.
– Po prostu nie chcę, żebyś zapomniała, że praca jest ważna – mama wrzuciła jabłko do miski z wodą – Wiem, że chcesz zostać aktorką, i jestem z ciebie dumna, że udało ci się dostać stypendium, ale większość osób, które skończyły te studia, nigdy nie będzie pracować w zawodzie. Im lepsze będziesz miała CV, tym większa nadzieja, że nie skończysz zupełnie bez pracy.
– Jeszcze nie zaczęłam studiów, a ty już wieszczysz mi porażkę – byłam naprawdę zła. Doskonale znałam statystyki dla absolwentów kierunków artystycznych, ale nie byłam przekonana, czy należy iść na jakiekolwiek studia, oczekując porażki. Poza tym było mi przykro, bo wyglądało na to, że mama już założyła, że nie znajdę się wśród studentów, którzy będą mieli szansę na sukces.
– Po prostu się o ciebie martwię, Olive – mama przestała na chwilę obierać jabłka – Aktorstwo to nie jest bardzo poważny zawód.
Chciałam jej coś powiedzieć, ale zdałam sobie sprawę, że tylko sprowadzę na siebie jakąś kłótnię. Nie miałam na to ochoty ani siły. Ostateczne niezależnie od tego, co mówiła mama, nie zniechęciła mnie do składania papierów na kierunek aktorski. Choć może miała nadzieję, że po prostu się nie dostanę.
Westchnęłam ciężko. Jeszcze tylko kilka tygodni, a pojadę do Los Angeles i nie będę musiała się zastanawiać, co mama myśli o moich życiowych wyborach. W ogóle będę mogła przestać myśleć na jakiś czas o rodzicach i o Sacramento. To sprawiało, że jakoś łatwiej było mi przetrwać te wszystkie większe i mniejsze domowe napięcia, które normalnie zupełnie wyprowadzały mnie z równowagi.
Spojrzałam na zegarek – była już prawie jedenasta. Mogłabym wstać i zjeść lunch, ale przypomniałam sobie, że pani Hoffman obiecała niedługo wrócić.
Jak na zawołanie usłyszałam, jak ktoś otwiera główne drzwi. Ciche szuranie starszej pani w przedpokoju upewniło mnie, że to ona. Stanęła w progu gabinetu, w swoim szarym wyjściowym płaszczu i najlepszej czarnej sukience. Na głowie miała niewielki kapelusik, spod którego prawie nie było widać jej gładko uczesanych białych włosów. Wyglądała bardzo staro, bardzo krucho i bardzo elegancko.
– Nawet nie wiesz, Olive jakie to miłe uczucie, wrócić do domu, gdzie ktoś jest. Po śmierci Kuby myślałam, że to mnie już nigdy nie spotka, a tu proszę, taka niespodzianka – na jej twarzy zarysował się ciepły uśmiech, który skojarzył mi się z moją babcią. Uśmiechała się podobnie, kiedy czasem z zaskoczenia głaskała mnie po głowie, jakbym była mały dzieckiem.
– Jak się udał wypad z koleżankami? – wstałam z podłogi, otrzepując spodnie. Pokój był wciąż zbyt zagracony, by go odkurzyć, więc po każdej wizycie moje spodnie nadawały się tylko do prania.
– Wiesz, moja droga – pani Hoffman zaczęła bardzo powoli zdejmować płaszcz – kiedy człowiek zna kogoś przez pół wieku, przychodzi taki moment, kiedy okazuje się, że druga osoba nie ma ci już nic ciekawego do powiedzenia. Ja znam Edith Kowalski czterdzieści dziewięć lat i obawiam się, że zbliżam się do momentu, w którym muszę przyznać, że Edith nigdy nie miała nic ciekawego do powiedzenia.
Roześmiałam się. Ostatnie dni przekonały mnie, że Agnes Hoffman może zbliżała się do dziewięćdziesiątki i może była bardzo krucha, ale jej dowcip i złośliwość wyprzedzały moje o kilka długości. Przez chwilę przemknęło mi przez myśl, że to musi być straszne, kiedy człowiek wciąż jest młody duchem i umysłem, a zdejmowanie płaszcza zajmuje mu dobre piętnaście minut.
– Ale muszę ci powiedzieć, Olive, że nie musiałaś przychodzić w niedzielę. Bardzo się cieszę, że jesteś taka pracowita, ale nie musisz się zapracowywać na śmierć. Te papiery mogą spokojnie poczekać jeden czy nawet dwa dni w tygodniu.
– To żaden kłopot, po prostu fajnie tu przyjść i coś porobić. Nie chciało mi się siedzieć w domu – prawdę powiedziawszy to nie tyle nie chciało mi się w domu siedzieć, co nie mogłam znieść tej dziwnej napiętej atmosfery, jaka w nim panowała. Miałam wrażenie, jakby rodzice mieli do mnie o coś pretensje.
– Coś nie tak w domu? – pani Agnes musiała wyczuć w moim głosie jakiś smutny ton.
– Chyba moi rodzice nie są przekonani co do moich studiów. Niby nie zabronili mi składać papierów na odpowiedni kurs i nawet się ucieszyli, jak dostałam stypendium, ale…
– Ale uważają, że bycie aktorką to nie jest prawdziwy zawód? – starsza pani dokończyła zdanie za mnie.
– Tak! Skąd pani wiedziała? – byłam naprawdę zdumiona.
– Moi rodzice mówili mi dokładnie to samo. Choć trzeba przyznać, że w 1923 roku brzmiało to nieco inaczej niż w 1992.
– Jak udało się pani ich przekonać, że to nie kaprys, ale prawdziwy zawód? – zastanawiałam się, czy jakakolwiek rada sprzed tylu lat mogłaby mi jakkolwiek pomóc.
– Nawet nie próbowałam – Agnes roześmiała się radośnie – Po prostu zupełnie bezczelnie zrobiłam coś, czego żadna szanująca się dziewczyna nie powinna robić.
– Czyli co?
– Dokładnie to, na co miałam ochotę.
WARSZAWA 1925
– Pana Hertza dziś nie ma – kobieta siedząca za biurkiem przyglądała się Agnieszce uważnie.
– A kiedy będzie? – dziewczyna nie dawała za wygraną. Była w tym miejscu już piąty raz w przeciągu ostatniego tygodnia i za każdym razem słyszała to samo. Podejrzewała, że sekretarka prowadziła podobną rozmowę z każdą młodą dziewczyną, która pojawiała się w gabinecie szefa wytwórni filmowej Sfinks.
– Nie wiadomo, jest na zdjęciach w plenerze i nie przekazał, kiedy wróci – ton sekretarki nie uległ zmianie. Był równie monotonny i pozbawiony jakichkolwiek uczuć. Agnieszka zastanawiała się, ile osób codziennie słyszy, że pan Hertz jest na planie zdjęciowym. I ile z tych osób to wierzyciele.
– Dobrze, w takim razie wrócę jutro. Czy mogłabym coś zostawić dla pana Hertza?
– Jak długo nie jest to kolekcja pani zdjęć w szkolnym mundurku, proszę bardzo.
Agnieszka zaczerwieniła się po uszy. Oczywiście, że w kopercie, którą trzymała, był zestaw jej pięciu zdjęć. Oczywiście była na nich w swoim wyprasowanym i wykrochmalonym szkolnym mundurku i najładniejszym białym kołnierzyku. Co prawda Agnieszka szkołę skończyła już jakiś czas temu, ale przeczytała gdzieś, że obecnie w kinie najbardziej liczy się dziewczęca niewinność. Nic nie było bardziej niewinnego niż ten mundurek. Ada i Jola, jej najlepsze koleżanki jeszcze z czasów szkolnych, które podobnie jak ona marzyły o karierze wielkiej aktorki, też sobie takie zrobiły. Efekt, jak się wspólnie zgodziły, był zachwycający. Tylko głupiec nie dałby im angażu. Agnieszka co prawda uważała, że Jola trochę za bardzo zezuje, a Ada ma zbyt zadarty nos, ale postanowiła im tego nie mówić. Podejrzewała, że one tylko przez grzeczność nie komentowały jej, zdaniem wielu, zbyt szerokiego rozstawu oczu i zbyt grubych brwi.
– To co pani chce zostawić dla pana dyrektora? – sekretarka wydawała się zniecierpliwiona – Nie mam całego dnia.
– Agnieszka szybkim ruchem oderwała kawałek koperty – była pewna, że jeśli chce marzyć o jakiejkolwiek roli, to nie może po prostu zostawić tych zdjęć. Wyjęła z kieszeni ołówek i napisała krótki liścik: „Szanowny Panie Dyrektorze, nie wiem, jak chce Pan prowadzić swoje przedsiębiorstwo, skoro odmawia Pan spotkania z osobami, które poszukują u pana zatrudnienia. Jeśli kiedykolwiek pojawi się Pan w biurze, proszę zadzwonić pod ten numer, żebyśmy mogli poważnie porozmawiać. Z wyrazami szacunku, Agnieszka Buczyńska”.
Dziewczyna zwinęła kawałek papieru i podała go nieco zaskoczonej sekretarce. Trzeba było jej jednak przyznać, że przyjęła liścik i włożyła go do skrzynki z napisem korespondencja. Agnieszka przez chwilę była z siebie dumna. Dopiero kiedy zbiegła z czwartego piętra kamienicy na parter, przeskakując po dwa stopnie, zdała sobie sprawę, że może jej zachowanie nie było zbyt rozsądne. Przez chwilę zastanawiała się, czy nie wrócić do gabinetu i nie poprosić o zwrot liściku. Byłoby jej głupio, a sekretarka pewnie by z niej zakpiła, ale przynajmniej nie pogrzebałaby na zawsze swoich aktorskich marzeń. Przez moment stała pod bramą, robiąc to krok przed siebie, to krok w tył. Ostatecznie ważyły się tu losy całej jej przyszłości. A także niemałej inwestycji w kurs aktorski.
– Panienka wchodzi czy wychodzi? – obok bramy pojawił się jakiś człowiek z grubym neseserem w jednej dłoni i kalafiorem w drugiej – Nie można tak w bramie stać, albo się idzie, albo się stoi.
Agnieszka rzuciła jeszcze raz okiem w głąb podwórka, zastanawiając się, co począć.
– To ja idę, nie ma co stać.
Telefon w gabinecie ojca Agnieszki, szanowanego w mieście prawnika i człowieka niesłychanie poważnego, zadzwonił trzy dni później. Ojciec z zaskoczeniem wyszedł na korytarz, by zawołać córkę. Nigdy wcześniej nie zdarzyło się, by ktoś dzwoniący na ten numer stanowczo domagał się rozmowy z panną Buczyńską. Kiedy ojciec przekazywał córce słuchawkę, przyglądał się jej z niedowierzaniem. Jakby nie mógł zrozumieć, co się stało.
– Panna Agnieszka Buczyńska – rozpoznała głos sekretarki, mimo że zniekształcały go telefoniczne szumy. Był równie pozbawiony emocji.
– Tak, to ja – serce dziewczyny podskoczyło do gardła. Nie spodziewała się, że kiedykolwiek usłyszy jakiekolwiek połączenie z wytwórni
– Pan Hertz prosił poinformować panią, że jeśli wciąż jest z pani strony ochota do rozmowy o prowadzeniu przedsiębiorstwa, to może przyjąć panią w swoim gabinecie jutro o 12:00
– Dobrze, dziękuję, przyjdę – odpowiedziała szybko. Po tym zdaniu Agnieszka usłyszała jedynie dźwięk zakończonego połączenia.
Gabinet Aleksandra Hertza, jednego z najważniejszych ludzi w Polskiej kinematografii był zaskakująco mały. Agnieszka nie wiedziała, czego się spodziewać, ale wyobrażała sobie dużo bardziej przestronne pomieszczenie. Tymczasem większość pokoju zajmowała wielka szafa na dokumenty i duże biurko. Nie zostało miejsca na wiele więcej – niewielki stolik kawowy, dwa krzesła dla interesantów i mała komódka, w której, jak podejrzewała Agnieszka, stały jakieś alkohole, którymi przedsiębiorca częstował swoich gości i wspólników. Samego Hertza widziała kilka razy na fotografii, ale na żywo wydawał jej się niższy, grubszy i bardziej banalny.
– Muszę panience przyznać, że rzadko zdarzają się nam takie osoby jak pani. Większość dziewcząt, którym obecnie marzy się kariera w filmie czy na scenie, woli zdobywać zatrudnienie ciężką pracą i uprzejmością. Mało kto decyduje się na wysyłanie złośliwych liścików potencjalnym pracodawcom – Hertz poniósł z biurka kawałek kartki, na którym Agnieszka kilka dni wcześniej napisała swój list – Trzeba jednak powiedzieć, że jest w tym coś ujmującego, powiedziałbym nawet intrygującego, kiedy osoba tak młoda jak pani walczy o swoje w tak zażarty sposób, dlatego poprosiłem o to spotkanie. Chciałem na własne oczy zobaczyć, kto wysłał mi taki list.
Agnieszka ponownie się zaczerwieniła. Nie wiedziała, czego oczekuje od niej Hertz. Czy powinna być teraz stanowcza, impertynencka, a może wypadało przeprosić? Jej impulsywne działanie zaprowadziło ją dalej, niż przypuszczała, ale nie miała żadnego pomysłu, co zrobić dalej. Hertz chyba dostrzegł jej zmieszanie, bo kontynuował
– Proszę mi powiedzieć, czy chce pani zostać aktorką? Większość dziewcząt w pani wieku, które tu przychodzą, ma takie ambicje.
– Tak – Agnieszka nie była w stanie uwierzyć jak cicho brzmi jej głos. Dopiero teraz zrozumiała, jak bardzo jest speszona całą sytuacją.
– Nie ma się czego wstydzić. Aktorstwo to trudny zawód, ale wraz z rozwojem kinematografii będzie potrzeba coraz to nowych osób, które charakteryzują się tak zwaną fotogenicznością – Hertz przyjrzał się uważnie twarzy Agnieszki – Ci zaś, którzy nie są fotogeniczni, będą musieli albo nadrabiać umiejętnościami, albo charakterem. Czy pobierała pani jakieś nauki aktorskie?
– Na pensji u pani Barańskiej co roku robiłyśmy przedstawienie, zawsze najszybciej uczyłam się roli i zawsze grałam którąś z głównych partii – to zdanie powiedziała już trochę głośniej, odzyskując nieco pewności siebie – Poza tym przyjęto mnie na kurs przy Teatrze Dramatycznym.
– Bardzo dobrze, że nie zdecydowała się panienka na jeden z tych prywatnych kursów, oferowanych w gazetach. Połowa tych nauczycieli to naciągacze żywiący się naiwnością młodych dziewcząt. – Hertz wstał zza biurka i podszedł do okna. Z jego gabinetu rozciągał się widok na ulice poniżej. Widział stąd dwa okoliczne kina, z którymi zażarcie rywalizował.
– Wiem, że nie mam dużego doświadczenia, ale jakie mam mieć, skoro dopiero w kwietniu skończyłam osiemnaście lat? – teraz Agnieszka poczuła się zupełnie pewnie – Może dotychczas grałam tylko na pensji, ale naprawdę uważam, że sprawdziłabym się w filmie. Lubię grać, wszystkie moje koleżanki mówią, że na zdjęciach wyglądam lepiej niż na żywo. Nie przegapiłam żadnej zeroekranowej premiery od dwóch lat. Nie muszę grać głównej roli, mogę być na drugim czy trzecim planie.
Hertz odwrócił się od okna. Na jego twarzy malowało się pewne zaskoczenie, jakby nie spodziewał się po Agnieszce takiej pewności siebie. Wcale mu się nie dziwiła, sama była trochę zmieszana i trochę zaskoczona tym, jak bardzo jej zależało. Wcześniej zastanawiała się czy to jej pragnienie bycia aktorką było prawdziwe, czy tylko porwała ją cała ta moda na kinematografy. Teraz miała potwierdzenie, że naprawdę jej zależało. Pytanie tylko, czy nie pojawiło się w momencie, w którym zniechęciła do siebie największego producenta w mieście.
– Dobrze – Hertz odchrząknął – proszę zostawić nam swoje zdjęcia i namiary. Jeśli znajdzie się jakaś rola epizodyczna do obsadzenia, będziemy o pani pamiętać.
Kiedy kilka dni później Agnieszka składała na biurku sekretarki kopertę ze swoimi zdjęciami i informacjami kontaktowymi, ta miała dla niej liścik. Na niewielkim kawałku papieru dziewczyna znalazła kilka zdań: „Proszę nie przerywać nauki gry aktorskiej, bezczelność może zaprowadzić człowieka tylko do pewnego punktu. Dalej potrzebny jest talent, pracowitość i spryt. Mówię z doświadczenia. Pozdrawiam. A.H”