Gdy twórcy serialu decydują się jako jedni z pierwszych w kraju, podjąć w swoim dziele ważny społeczny problem, to ma to swoje plusy i minusy. Plusy, ich produkcja będzie rozpatrywana nie tylko w ramach czysto fabularnych, ale też społecznych. Minusy, ponieważ są jedyni, to oczekiwania będą olbrzymie a możliwość ich spełnienia często niemożliwa. „Matki Pingwinów”, jako jedna z pierwszych produkcji tak szeroko odnoszących się do życia i codzienności rodzin, gdzie jest dziecko z niepełnosprawnością właśnie znalazła się w takim uścisku, pomiędzy życzliwym zainteresowaniem mediów a głosami, że jednak ten jeden serial to za mało na pełen obraz.
Serial, opowiada o Kamie, zdolnej i odnoszącej sukcesy zawodniczce, która bije się w oktagonie. Przed nią jedna z najważniejszych walk kariery, bo oto w Las Vegas ma szanse zmierzyć się z zawodniczką z Meksyku a przede wszystkim zwrócić na siebie uwagę amerykańskich federacji. Kama jest pewna siebie, przebojowa i jakbyśmy powiedzieli – temperamentna. Jest też mamą, która wychowuje w pojedynkę swojego uroczego syna Jasia. Przy czym, nie jest matką zupełnie samotną, bo zarówno były partner i jego żona chętnie przejmują opiekę nad synkiem, a babcia chłopca, jeśli tylko nie poszła tańczyć tanga to też podejmie się opieki. I wszystko układałoby się idealnie, gdyby Jasia właśnie nie wyrzucono ze szkoły za pobicie koleżanki z klasy. Okazuje się bowiem, że chłopiec nie radzi sobie z emocjami i wszystko wskazuje, że jest na spektrum autyzmu. Zdesperowana Kama znajduje chłopcu tymczasowe miejsce w „Cudownej przystani”, integracyjnej szkole, gotowej przyjąć uczniów z najróżniejszymi problemami.
Ponieważ serial koncentruje się na perspektywie rodzica, to w serialu podstawowa linia narracyjna skupia się na doświadczeniu Kamy, która musi pogodzić się z tym, że jej syn ma specjalne potrzeby, niecodzienne zachowania i wymaga kształcenia dostosowanego do jego potrzeb. Dla Kamy przyznanie, że z dzieckiem coś może być „nie tak” jest tym trudniejsze, że sama ma mentalność sportowca, który uważa, że nie można sobie dawać żadnych ulg, a dziecku potrzebne są wyzwania. Przy czym, muszę powiedzieć, że z jednej strony – niezwykle cenię serial za ten wątek, bo uważam, że pokazywanie, że godzenie się z diagnozą jest procesem długim i niełatwym jest społecznie ważne. Z drugiej, mam problem, że wszyscy dają Kamie bardzo dużo czasu, podczas gdy mało kto przemawia za dziecko. Zwłaszcza zirytował mnie wątek, gdzie ojciec chłopca, z resztą lekarz, sugeruje, że rzeczywiście może by rozpocząć diagnozę, ale właściwie to jest taka sprawa, w której, póki Kama nie dojrzeje to nie ma pośpiechu. Rozumiem w pełni pokazanie perspektyw rodziców, którzy się zmagają z wieloma emocjami, ale wciąż miałam wrażenie, jakby pokazywano diagnozowanie i terapię dla dzieci ze spektrum jako kwestię „decyzji, do której trzeba dojrzeć”. Jakby Jaś miał chorobę autoimmunologiczną to nie oczekiwalibyśmy, że rodzic musi wszystko przemyśleć zanim łaskawie zacznie go leczyć. Bardzo brakowało mi tu tej równowagi.
Inna sprawa, mam wrażenie, że być może twórcy sugerują nam trochę, że Kama też jest na spektrum. Piszę to bo miałam poczucie, że podrzucają nam takie sugestie. Osobiście, nie miałabym nic przeciwko temu, ostatecznie nie jest to rzecz dziwna – często się to zdarza. I tak piszę to w tej recenzji, bo jeśli mam rację i drugi sezon serialu (który jak mniemam po tak entuzjastycznym przyjęciu powstanie) pociągnie ten wątek, to chcę mieć na papierze (no dobrze na stronie), że to przewidziałam. Przy czym nie wiem czy moja interpretacja nie wynika też trochę z tego, że serial bardzo się stara by bohaterka mogła niemal każde trudne doświadczenie swojego syna poczuć sama.
Kama nie jest jedyną matką jaką poznajemy. Oprócz niej mamy też Tatianę, która opiekuje się synem, który choruje na degeneracyjną chorobę, jest niesamodzielny, jeździ na wózku, ale poza tym jest wybitnie inteligentny i autentycznie dowcipny. Tatiana to postać, na której twórcy chcą przede wszystkim pokazać jak matki dzieci wymagających ciągłej opieki, zaniedbują wszystko inne w swoim życiu, w tym także zdrowie i związki. Przyznam lubię ten wątek głównie dlatego, że mam wrażenie, że tu najbardziej wchodzimy w relację dziecka i rodzica, w tą trudną świadomość dziecka, że polega na rodzicu i w skomplikowaną nawigację tej relacji. Plus nie da się ukryć, że Magdalena Różczka po prostu jest bardzo dobrą aktorką i wyróżnia się na plus.
Ponieważ żyjemy w świecie Internetu mamy też matkę influencerkę. Ula, ma gromadkę dzieci, w tym dwoje z zespołem Downa. W tym Tolę, z którą szybko zaprzyjaźnia się Janek. Życie Uli, jest bogate, ma wielki dom, terapeutów, matkę, która jest w filmie traktowana dosłownie jak pani do dzieci (cały sezon czekałam, aż ktokolwiek się odniesie do tego, że babcia jest traktowana jako wciąż dostępna opiekunka). Ula jest też influencerką. Powiem tak… ech… ilekroć pojawia się nawiązanie do działalności w sieci to czuję chyba to co czują ludzie, po medycynie którzy oglądają „Grey’s Anatomy”. W każdym razie przyznam szczerze – to jak serial w sposób błahy traktuje rzeczy, które są w sieci nie tylko dyskusyjne, ale wręcz uznawane za balansujące na granicy przestępstwa (Na przykład pokazywanie cudzych dzieci na swoim koncie bez zgody ich rodziców). Przy czym postać Uli jest napisana tak, że w sumie trudno widzowi określić jaki ma charakter, bo twórcy zmieniają go w zależności od potrzeby.
Na koniec jest Jerzy, który samotnie wychowuje swoją córeczkę Helę. Diagnoza Heli nie jest jednoznaczna, ale widzimy, że jest to dziecko mające problemy z komunikacją, uciekające, bardzo wrażliwe na otoczenie. Przyznam to jest wątek, który wywołał we mnie największą konsternację. I to za sprawą mojego głównego zarzutu do serialu. Otóż serial z jednej strony pokazuje bardzo wiele aspektów rodzicielstwa dzieci z niepełnosprawnościami, ale nad jedną rzeczą przeskakuje lekko. Finansami. Jasne, można powiedzieć, że wszystkie dzieci chodzą do prywatnej szkoły, więc są wyselekcjonowane. Ale wciąż, oglądając serial zastanawiałam się jak Jerzy, który jak rozumiem jest pracownikiem naukowym, łączy opiekę nad córką, z pracą naukową i skąd ma pieniądze na opłacenie życia, szkoły, terapii. Bo widzicie, pracownik naukowy może pozornie ma więcej czasu, ale w realiach – to praca wymagająca bardzo wielu wolnych zasobów czasowych (zwłaszcza spokoju) którego Jerzy po prostu nie ma. Z resztą wątek Jerzego w pewnym momencie rozwija się w sposób najbardziej fantastyczny, bo zmiany jakie zachodzą w jego życiu, są powiedziałabym mało realistyczne (zwłaszcza wątek mieszkaniowy).
Z resztą cały ten serial oparty jest na podobnej zasadzie, przeskakiwania nad problemami, omijania najcięższych kwestii. Nasza bohaterka, Kama ani przez moment nie musi czekać na zaświadczenie, natychmiast znajduje dla dziecka wszystkich terapeutów. Och gdyby świat był taki piękny. Jeśli pojawiają się problemy finansowo, logistyczne to dotyczą szkolnej wycieczki, dodatkowego wydatku. Co więcej, problem zostaje szybko rozwiązany. Zmagania rodziców z rzeczywistością sprawnie omijają polską ochronę zdrowia, trudności z dostępem do terapeutów, brak czasu na rehabilitację, ciągle zmieniające się potrzeby dzieci, które jak na złość rosną i się zmieniają. Choć „Matki Pingwinów” może czują się niezręcznie na przyjęciu u hrabiego, to bliżej im do garden party, niż do jednej matki (z resztą zdrowego dziecka), która na marginesie dodaje, że musi gdzieś pojechać tramwajem. Perspektywa ciekawa dla osób, które chcą się wzruszyć, ale w istocie, ponownie odkładająca na bok, jeden z kluczowych problemów opieki nad dzieckiem z niepełnosprawnością czy specjalnymi potrzebami.
Gdybyśmy jednak nie chcieli analizować serialu tylko przez pryzmat realizmu w przedstawianiu zagadnień społecznych, zostałyby nam uwagi dotyczące kwestii konstrukcji samej produkcji. Otóż z jednej strony – to opowieść o matkach i dzieciach z niepełnosprawnością, o szkole, o codziennej „walce” , z drugiej – miałam wrażenie jakby twórcy się tej codzienności bali. W serialu mnóstwo się dzieje, co chwilę mamy zwrot akcji, jakąś nową przeszkodę, jakieś nowe wyzwania. Czego nie mamy? Chwili oddechu, by chociażby poznać właśnie dni tych dzieci, tą rutynę rodziców, żeby zajrzeć do klasy, żeby wziąć oddech i pobyć z tymi dzieciakami bez dodatkowej dramy. Najlepszy moim zdaniem odcinek koncentruje się na wycieczce szkolnej, gdzie nic poza rodzicami i dziećmi dodatkowo się nie dzieje. Potem zaś co chwila dostajemy nowe wątki, nowe potencjalne dramaty, nowe budowania napięcia, jakby twórcy zdradzali się z tym, że nie wierzą, że można nas tak naprawdę zainteresować po prostu tymi dziećmi i po prostu rodzinami. Zdałam sobie sprawę przy ostatnim odcinku, że nawet nie wiem do końca jak wygląda dzień takiego Jasia i jego mamy. Znam za to dramę z reklamą rajstop, która to nie jest codziennym dylematem takich rodzin.
Nie jestem zdania, że to zły serial. Albo raczej, że nie aż taki zły jak może się wydawać z moich uwag krytycznych. Na pewno różnie będą go oglądać różne grupy. Zgadzam się z diagnozą, że to nie jest produkcja, dla osób, które mają dzieci z problemami, tylko dla osób patrzących z zewnątrz, postrzegających takie rodziny jako „dzielne” ale nie chcący mieć z nimi nic wspólnego. Stąd jak mniemam, trzeba pokazać tą rzeczywistość w taki sposób by zagwarantowała wzruszenie bez zniechęcania nadmiarem ponurych wniosków. Ostatecznie nie włączysz Netflixa po to by dowiedzieć się, że system wspierania rodzin, gdzie dziecko jest chory jest w Polsce co najmniej niewydolny, żeby ująć to dyplomatycznie. A przynajmniej nie włączysz po to serialu obyczajowego. I patrząc na reakcje, widzę, że to się udało. Do wielu osób ten serial trafił i je wzruszył. Cieszy się też pewnie część rodziców, którzy w końcu dostali w popkulturze jakąkolwiek reprezentację. Jak pisałam – ostatecznie to jest tak, że „Matki Pingwinów” to jest ten serial „o ważnej sprawie” i dla wielu osób może być jakimś punktem wejścia do myślenia o tym świecie.
Na koniec mam wrażenie, że nie da się o serialach takich jak „Matki pingwinów” realnie rozmawiać jako o dziełach kultury. Bo dla mnie np. jest to serial, który ma problemy z konstrukcją, który scenariuszowo traktuje wiele tematów po macoszemu, który jest miejscami przeładowany a miejscami zaskakująco lakoniczny. Mogłabym zwrócić uwagę, że bohaterowie często są prowadzeni niespójnie, w zależności od tego jaka postawa jest teraz potrzebna twórcom. Zwróciłabym uwagę, że sporo scen jest narracyjnie zarysowanych bardzo grubą kreską, by pokazać pewną postawę (cała postać grana przez Krystynę Jandę nie istnieje, jest tylko egzemplifikacją pewnych uprzedzeń). Mogłabym też przyznać, że jest tu sporo dobrych dialogów, niezłe niektóre wątki poboczne (jak chociażby ojca Jasia i jego żony – nie pokazanych jako źli czy obojętni). Tylko wiem, że rozmowa zawsze zejdzie na to czy temat jest ważny, że wciąż nie mamy wystarczająco dużo takich narracji itp. Jedyną nadzieją dla „Matek Pingwinów” by mogły się wyrwać z tego przedziwnego przecięcia kultury i rozmowy o ważnych społecznie sprawach jest zapoczątkowanie trendu. Trendu, który da nam więcej opowieści o niepełnosprawności w Polsce i zwolni Matki z dodatkowych obowiązków. Wtedy będą mogły być tym w czym sprawdzają się najlepiej, czyli serialem obyczajowym z wybitną dziecięcą obsadą