Wyznam wam szczerze. Oglądanie trzeciego sezonu „I tak po prostu…” było dla mnie doświadczeniem fascynującym. Powiedziałabym, że wręcz wciągającym. Choć pod względem konstrukcji, fabuły i pokazywania postaci miałam do czynienia z serialem wyjątkowo słabym, to z perspektywy uważnego widza, czułam jakbym wchodziła do świata, który jest wręcz magnetyczny. Nie dlatego, że jest tak dobry czy ciekawy, ale dlatego, że dochodzi do absolutnego rozjechania się – emocji sygnalizowanych przez serial, emocji które chcą wywołać twórcy i emocji, które odczuwa widz. Nie widziałam chyba w życiu dzieła, w którym te sygnały tak bardzo by się rozmijały. I to jest fascynujące.
Post zawiera spoilery
Trzeci sezon serialu opiera się na przedziwnym przekonywaniu widza, że ogląda opowieść o kobiecie podziwianej, sympatycznej, niezwykłej. Kobiecie, której powinniśmy kibicować w jej poszukiwaniu szczęścia, miłości i mebli do nowego domu. Nasze przywiązanie do Carrie, głównej bohaterki opowieści powinno być kamieniem węgielnym wszystkiego co czujemy w czasie oglądania serialu. Scenarzyści w niemal każdym odcinku za wszelką cenę próbują nas przekonać, że to jest jednostka ciekawa, wybitna, nietuzinkowa. Jednocześnie – sam serial układa się w ciąg scen i zdarzeń, które jednoznacznie nie pozwalają darzyć bohaterki zbyt wielką sympatią. Ponad połowa jej rozmów ze znajomymi, ukochanymi, przyjaciółmi ma w sobie pretensje, oskarżenia, czy po prostu niegrzeczne uwagi. Carrie ma pretensje do wszystkich – do sąsiada z dołu, który nie chce by chodziła po domu na obcasach, do przyjaciółki, która zjadła jej jogurt, do ukochanego, który przypadkiem zbił szybę. Carrie jest utkana z pretensji, wyrzutów i skoncentrowania na sobie.
Ten rozjazd jest fascynujący, bo też zupełnie niepotrzebny, Carrie nigdy nie była idealną bohaterką, ale nie sposób zrozumieć czemu twórcy uparli się, że ma być tak bardzo niesympatyczna. Ale to nie koniec przedziwnego rozjechania się scenariusza i reżyserii z tym czego twórcy wymagają od widzów. Dialogi w serialu brzmią jakby napisał je ktoś kto słyszał o interakcjach między ludźmi z drugiej ręki. Poza nadmierną ekspozycją mamy w nich emocje, które nie pojawiają się na twarzach aktorów, puenty, które nie dają poczucia satysfakcji, kłótnie, w których nie jesteśmy w stanie znaleźć tego prawdziwego emocjonalnego centrum. Kiedy w jednym z odcinków Carrie siada z Aidanem oraz jego rodziną do gry planszowej, wszystko co pada w tej scenie brzmi jakbyśmy słyszeli dialog ludzi, którzy dopiero się poznali. Choć wymiana zdań ma imitować rodzinną bliskość to w rzeczywistości – nic tu nie gra. Im dłużej ogląda się te sceny, tym bardziej człowiek przychyla się do teorii spiskowej, że ten serial napisano z pomocą AI. Dosłownie jakby ktoś umiał napisać dialog ale nigdy nie widział żywego człowieka.

Dokłada się do tego gra aktorska, która ponownie rozmija się zupełnie z tym co powinniśmy obserwować. Najlepszym przykładem jest gr Cynthii Nixon, której Miranda nie tylko nie przypomina bohaterki z „Seksu w Wielkim Mieście” (co wiemy od pierwszego sezonu) ale też sama aktorka, jakby zapomniała jaką kadencję głosu ma jej postać, jak wyraża emocje, jak dostosowuje je do sytuacji. To jest tym bardziej fascynujące, że Nixon jednocześnie pojawia się w „Pozłacanym Wieku” gdzie jest fantastyczna. Nie jest to więc brak zdolności aktorki, czy jakiś brak ćwiczenia aktorskich mięśni – to stylistyka i reżyseria tego sezonu serialu, która sprawia wrażenie, jakby nikt nie wiedział jak się komunikować z widzem za pomocą wizualnego medium. Aktorzy poruszają się po planie, rozmawiają, wchodzą w interakcje ale jednocześnie – za każdym razem ma się wrażenie jakby widzieli się po raz pierwszy. Jakby nie mieli punktu odniesienia, który pozwoliłby zagrać relacje i emocje.
Intrygujące jest to, że serial nie ustaje w próbach przekonania nas, że obserwujemy wydarzenia komiczne i tragiczne, jednocześnie – nie robiąc nic byśmy naprawdę poczuli, że oglądamy cokolwiek smutnego czy zabawnego. Kiedy Harry, mąż Charlotte oświadcza, że ma raka, to cała narracja wokół tego jest tak emocjonalnie pusta, że ostatecznie cały wątek zostaje sprowadzony do dowcipu o spychniętych jądrach i braku erekcji. Jeden odcinek jest niemal w całości poświęcony sprawie pogrzebu ojca jednej z bohaterek, ale całość ma tak mało emocjonalnego osadzenia w fabule (do tego stopnia, że uważni fani zauważyli, że scenarzyści ubili ojca bohaterki po raz drugi) że nie sposób poczuć jakiejkolwiek emocji. Najbardziej widać to w scenie, w której syn Mirandy oświadcza, że zostanie ojcem. Steve, ojciec chłopaka, który zresztą też nie planował mieć dziecka z Mirandą wpada w szał. Ale ta reakcja jest tak nie osadzona w postaci ani w samej scenie, że nie sposób zrozumieć co właściwie się wydarzyło. Takich scen w sezonie jest wiele – niby mamy się śmiać tylko trochę trudno powiedzieć z czego. Płakać ale nie wiemy za czym.

Co ciekawe twórcy są chyba przekonani, że mówią nam coś ważnego o kobietach w pewnym momencie życia. Tylko, że te kobiety piszą tak jakby nie było nie tylko kilku sezonów „Seksu w Wielkim Mieście” ale nawet tak jakby zapomnieli o poprzednich dwóch sezonach „I tak po prostu…”. Chyba najlepszym przykładem jest fakt, że Carrie istnieje tu jako osoba, która właściwie wykasowała swojego tragicznie zmarłego męża z pamięci. Nie wspomina o nim, kiedy mówi o swoim nowym ukochanym, to podkreśla, że to związek z historią na dwadzieścia lat, co jest o tyle szalone, że pod drodze miała szczęśliwe małżeństwo z miłością swojego życia. Bohaterki są wyrwane ze swojej opowieści, doświadczeń ambicji. Kiedy Carrie w końcu godzi się z tym, że może być sama i nie gonić za miłością jako widz musimy sobie zadać kluczowe pytanie – czy twórcy w ogóle oglądali cokolwiek z poprzednich sezonów i filmów. A jednocześnie zakładają, chyba że poczujemy jakiś smutek rozstając się z bohaterami, którzy do swoich pierwowzorów są podobni tylko z imienia.
Po pierwszym sezonie pisałam, że kibicowanie bohaterkom, który status społeczny wyrywa je z codzienności większości śmiertelników jest trudne. To jest jeden procent, który ma tyle kasy, że ich problemem jest to czy nie kupili za dużego domu w Nowym Jorku. Z kolejnymi sezonami ten poziom odklejenia zdaje się być coraz większy. Bohaterki są tak wycięte ze społecznej tkanki miasta, że nawet sam Nowy Jork, który był kluczową przestrzenią życiowych zmagań postaci, wydaje się sprowadzony jedynie do miejsc, które są szczelnie oddzielone od rzeczywistości. Wyprawa do innego stanu, zostaje pokazana tak by bohaterka nie musiała się spotykać z lokalsami. Gdy do spotkań dochodzi, trudno uwierzyć, że to prawdziwi ludzie. Przekonanie, że wynoszenie Carrie ponad zwykłych ludzi wzbudzi naszą sympatię jest chyba najdziwniejszym elementem tej układanki.

Gdybym wierzyła w teorie spiskowe, stwierdziłabym, że to sezon stworzony do hate watchingu. Tak ułożony by widz z każdą sceną czuł coraz większą irytację stylistyczną i emocjonalną konfuzją. Trudno mi uwierzyć, że nikt w czasie produkcji tego sezonu nie powiedział „Król jest nagi a Carrie jest paskudna”. A jeśli nikt tego nie zauważył, to jak mogło umknąć, że emocjonalnie ten serial nie działa, że reakcje bohaterów są przerysowane, a ich dialogi wyrecytowane jak na szkolnym przedstawieniu. Jeśli zamiarem było stworzenie poczucia konsternacji u widza, to ten efekt osiągnięto. Wiele bym dałaby się dowiedzieć, jak to się stało, że ten serial ujrzał światło dzienne w takiej formie.
Widziałam teorię, że to produkcja dla ludzi przyzwyczajonych do urywanych narracji przesuwanych instagramowych rolek. Nie jestem przekonana, czy rzeczywiście. To serial wręcz paradoksalnie niechętny współczesności, dość dobrze ukazujący, jak z wiekiem coraz bardziej stajemy się niechętni wobec ludzi i świata. I gdyby twórcy rzeczywiście chcieli nam pokazać ten stan nieuchronnego stawania się zrzędą może byłoby to wartościowe. Tymczasem mam poczucie, że to jest jakiś niesamowity wypadek przy pracy (nawet w porównaniu z poprzednimi sezonami), który zresztą zaowocował skasowanie serialu z bardzo przyśpieszonym i chyba dodanym na prędcy zakończeniem.

Nie jest jeszcze na to czas, ale uważam, że „I tak po prostu…” jest fantastycznym tematem do analizy. Zarówno tego jak bardzo można nie zrozumieć tekstu, który się reinterpretuje jak i absolutnego rozjechania się przekazu i odbioru. Tym jednak co fascynuje mnie najbardziej to przekonanie, że w tych postaciach i tej sytuacji jest o tyle więcej, żeby po zakończeniu serialu koncentrować się jeszcze na filmach i kolejnej produkcji. Zwłaszcza, że gdzieś po drodze serial o sile przyjaźni ponad facetami zamienia się na serial o samotnej kobiecie, która nie lubi mieć nikogo w domu. I próbuje nas przekonać, że to nasz happy end. Tak jakby scenarzyści zapomnieli, że nie chodziło o facetów tylko o kobiety w życiu Carrie. I to ujęciami przyjaciółek a nie mężczyzn kończył się serial. No ale to trzeba byłoby chyba pamiętać materiał źródłowy a ten wyleciał twórcom z pamięci.
„I tak po prostu…” kończy się więc w atmosferze konsternacji i frustracji. Może i dobrze, trzeba byłoby już w końcu odłożyć „Seks w Wielkim Mieście” na półkę seriali, które miały znaczenie w konkretnym momencie telewizyjnej historii, ale jak każda obserwacja społeczna miały swój czas. Podobnie jak bohaterki, którym chyba należy się już ich święty spokój i stukanie obcasami po pustych domach Nowego Jorku. Co jak mówią twórcy, powinno być i naszym marzeniem, choć ja podziękuję.
