Mówi się, że żegnać się po polsku, to ogłaszać wszystkim, że się wychodzi, a potem stać w drzwiach kolejne pół godziny, jeszcze pięć minut na klatce pod drzwiami i jeszcze kwadransik pod blokiem. Dlatego, jak chcesz wyjść koło północy to zacznij się zbierać o dziesiątej. Tak mniej więcej kończy się saga „Downton Abbey”. Serial skończył się dekadę temu, potem dostaliśmy jeden film, jeszcze jeden film i teraz już absolutnie ostatni film i wszyscy wsiądą do taksówek i rozjadą się do domu. Tak przynajmniej obiecują. I choć może się wydawać, że to rzeczywiście koniec, to jak na dekadę wydłużania zakończenia można by się domagać nieco mocniejszej puenty.
Nowy film o szlachetnych brytyjskich arystokratach ma co prawda podtytuł „Wielki finał” ale dramaturgia tej produkcji przypomina bardziej wydłużony odcinek serialu. A właściwie pomysł na cały sezon wciśnięty w dwie filmowe godziny. Punkt wyjścia? Mary, nasza biedna i dumna lady Mary, rozwodzi się z mężem. Rozwód ów wisiał w powietrzu do dawna, głównie dlatego, że Matthew Goode kiedy zgadzał się zagrać męża lady Mary to chyba się nie spodziewał, że będzie musiał powtarzać tą rolę do znudzenia jeszcze przez dekadę. Stąd rozwód nie dziwi, ale też emocjonalnie raczej nie porusza. Co prawda – londyńska socjeta nie jest w stanie znieść rozwódki na salonach, ale jest 1930 i wiemy, że czasy szybko się zmieniają. Nawet w jednej scenie Mary i Edith jadą autobusem. Gdzie są moje perły do ściskania w przejęciu.
Do kompromitacji Mary dokłada się smutna rzeczywistość lat trzydziestych. Nikt nie jest w stanie zrozumieć, że nic nie powinno się zmienić i podnoszą podatki. A skoro podatki są wyższe, to biedni arystokracji muszą sprzedawać swoje miejskie domy i rozważać skąd znajdą odpowiednie finansowanie dla swoich wiejskich posiadłości. Nie ma co liczyć na spadki zza granicy, bo jesteśmy po kryzysie i kasy nie ma, wszystko przepadło. Trzeba więc się poważnie zastanowić czy stać kogoś jeszcze na wielką posiadłość. Nawet jeśli służba na przestrzeni lat zmniejszyła się o połowę i trzeba w nocy samemu sobie otworzyć drzwi, bo nikt nie czuwa. Takie są realia i nie wszyscy umieją sobie z nimi równie łatwo poradzić. A w tle oczywiście przyjęcia, bale, wyścigi i poczucie, że ma się określone miejsce we wciąż zmieniającej się rzeczywistości.
Fellowes próbuje nas przekonać, że życie mieszkańców Downton Abbey ulega dramatycznym przemianom, ale ponieważ od ponad dekady obserwujemy tych samych bohaterów, to mamy wrażenie, że niewiele się zmieniło. Zwłaszcza, że chyba sam scenarzysta się nieco pogubił w tym jak przedstawia społeczne rewolucje. Znaczącą sceną ma być zaproszenie Thomasa, byłego służącego, z pokojów służby na kolację. Thomas przychodzi budząc pewne poruszenie. I widz byłby poruszony tą przemianą, gdyby by nie fakt, że przecież jednym z kochanych i szanowanych członków rodziny jest Tom – czyli były szofer. I tak pragnąc nam udowodnić, że czasy się zmieniły w istocie udowadnia się nam tylko, że nasi bohaterowie kręcą się w kółko, jeśli chodzi o przypominanie sobie i zapominanie kogo w swoich kręgach akceptują.
Inną rewolucją ma być dołączenie do komitetu organizującego lokalne targi rolnicze Daisy (która przejmuje kuchnię) i Carlsona, który przeszedł na emeryturę i wszystkich doprowadza do szału tym, że właściwie nie wychodzi z kuchni w Downton (gdyż jak wiadomo, służący nie mają życia poza domem swoich państwa, a emerytura to dla nich przerażający koszmar). Rewolucja byłaby jednak zdecydowanie ciekawsza, gdyby nasza para bohaterów musiała się postawić komukolwiek kogo zna i szanuje, a nie karykaturalnemu nielubianemu posiadaczowi z sąsiedztwa, który nigdy wcześniej się w serialu nie pojawił. I tak z wielkiej społecznej rewolucji wychodzi raczej niewiele, no może, poza tym, że znów moment uhonorowania wiejskiej społeczności jest chwilą, którą można poświęcić na obyczajowe dylematy lady Mary. Oczywiście, pamiętajmy, że serial zawsze był taką produkcją, która przepisywała historię tak by pasowała do punktu widzenia jednej grupy społecznej (państwo i służba naprawdę się tak nie kochali) ale tu przyjęty schemat nie działa już nawet dramaturgicznie.
Fellowes mówi do nas wprost z ekranu, że w przeszłości czasem miło się schować przed teraźniejszością i przerażającą przyszłością. Ale pytanie – czy aby na pewno scenarzysta przemyślał w jakiej przeszłości się chowamy. Rodzina z jednej strony kurczowo trzyma się swojej posiadłości, ale w samym filmie dość jasno widzimy, że straciła ona swoje znaczenie. Pod koniec fabuły, gdy wszyscy wychodzą z wielkiego rodzinnego siedliska, pozostawiając w nim Mary, jej syna i duchy przeszłości widz zamiast czuć radość czy komfort z sukcesu (ostatecznie udało się pokonać prawo, które pozbawiało Mary dziedzictwa) zadaje sobie pytanie – po co to wszystko? Serio tyle wysiłku by ocalić dom, w którym prawie nikt nie mieszka, w którym jest jedna samotna kobieta z synem. Czy rzeczywiście ta cała rozpisana na kilka dekad walka miała sens? Podejrzewam, że scenarzysta nie chciał wzbudzić w nas takiego uczucia. Raczej mieliśmy poczuć następstwo pokoleń i pewność, że los domu jest zabezpieczony. Ale tak naprawdę końcówka poraża jakąś niesamowitą pustką. Gdyby dom sprzedano i uwolniono od tej przeszłości bohaterów, mogliby oni się w końcu dowiedzieć kim realnie są, poza tym, że dziedziczą tytuł i dom.
To zresztą jeden z większych problemów filmu, już tak zupełnie narracyjnie, choć wiele się w nim dzieje, to widać, że scenarzysta nie za wiele ma do dodania, jeśli chodzi o swoich bohaterów. Może Edith dostaje ciekawszy wątek, przypominający, że z trzech sióstr ona wypadła najlepiej, ale poza tym – właściwie nie jesteśmy już w stanie dowiedzieć się niczego nowego o tych bohaterach. Co oznacza, że dostajemy katalog postaci, które przesuwają się po ekranie, coś tam im się przytrafia, ale ostatecznie – nie wpływa za bardzo na to kim są. Dramaturgicznie naprawdę nic tu się nie dzieje przez większość czasu, wszelkie perypetie znajdują szybkie rozwiązanie i trochę nie ma poczucia, że mamy tu grę o jakiekolwiek stawki. Nawet tak karykaturalne jak bywały w różnych odcinkach serialu. Człowiek jednak spodziewałby się czegoś więcej po filmie, który zapowiada, że będzie „Wielkim finałem” całej rozłożonej na kilkanaście lat serii. Ten film sprawdziłby się może jako wydłużony odcinek świąteczny po jakimś emocjonującym sezonie, ale jako osobna produkcja, jest po prostu trochę nudnawy, choć rzeczywiście wizualnie bardzo piękny. Ale to chyba nikogo nie dziwi, Dowton można wiele zarzucić, ale zawsze na ten serial się niesłychanie miło patrzyło.
Film i jak rozumiem cała opowieść kończy się na początku lat trzydziestych. Niekoniecznie rozumiem tą decyzję (dlatego obawiam się czegoś w stylu „Dowton Abbey: Tokio Drift”). To życie, które obserwujemy w serialu od 1912 roku (kiedy zaczyna się akcja) nie skończyło się na początku lat trzydziestych, ale z całą pewnością skończyło się wraz z II wojną światową. Choć brytyjska arystokracja przetrwała, to jednak tempo zmian dotknął cały ten świat w sposób niespotykany wcześniej w historii. Nie rozumiem, dlaczego Fellowes nie dociągnął opowieści do tej najbardziej oczywistej cezury. Rozumiem mieszkanie w przeszłości, aby uciec przed teraźniejszością, ale to jak bardzo ta opowieść jest urwana – jeśli mielibyśmy ją traktować poważnie jako historię pewnego okresu w życiu świata, którego już nie ma – zawsze mnie intryguje. Gdy serial się pojawił po raz pierwszy byłam właściwie pewna, że dojdzie co najmniej do 1940. No ale najwyraźniej przemawiają przeze mnie „kontynentalne” cezury czasowe. Wciąż jednak żałuję, bo mam wrażenie, że ten świat przeszłości jest znośny tylko jeśli się pamięta o tym, że jest jednak domknięty.
Na koniec uwaga, dla wszystkich tych, którzy zastanawiali się jak film poradzi sobie ze śmiercią Maggie Smith. Trzeba powiedzieć, że sporo miejsca poświęcono w fabule upamiętnieniu jej postaci i też sam film jest dedykowany aktorce. To rzeczywiście bardzo miłe fragmenty narracji i nie mam tu żadnych zastrzeżeń, moim zdaniem – udało się połączyć żal po odejściu aktorki, ale też domknąć w pewien sposób samą postać, która pojawia się tu też w nieco nowym świetle. Takim, które budzi uśmiech na twarzy.
Wielbiciele wielkich dram i wielkich fortun mogą się przenieść za ocean i oglądać „Pozłacany wiek” gdzie Fellowes kontynuuje (z powiedzeniem) historię o wielkich pieniądzach, wielkich dramach i komforcie mieszkania w przeszłości. On zapewne nigdy jej nie opuści, bo znalazł tam miejsce przyjemne i piękne. I choć zaglądaniem tam bywa przyjemne, to nigdy nie należy zapominać, że jest to tylko piękna dekoracja, która przesłania nam to jak było naprawdę. I choć można się w niej na chwilę zakochać, to należy się odkochać zanim śnić się nam będą stare dobre czasy. Bo po pierwsze – nie były dobre a po drugie – nie patrzymy na nie z perspektywy osoby wychowanej pod schodami wielkiej posiadłości. A to moi drodzy zmienia wszystko.
PS: Jest w tym filmie sekwencja, która jest niemalże autoplagiatem z „Gosford Park” z tą różnicą, że tam kręcił ją Altman i była doskonała, a tu kręci ją Simon Curtis i widać tu różnicę poziomów.
PS2: Sukienka Lady Mary jest rzeczywiście fantastycznie piękna – zastanawiam się czy całego filmu nie nakręcono tylko dla tej kiecki.