Kiedy za paręnaście lat ktoś będzie podsumowywał tą dekadę w kinematografii zauważy, że jednym z trendów, który się pojawił jest powrót gotyckich narracji. Nie jest to pierwsza taka fala, poprzednia przeszła przez kina w latach dziewięćdziesiątych, kiedy Coppola kręcił „Draculę”, Branagh dał nam „Mary Shelley’s Frankenstein” no i oczywiście mieliśmy „Wichrowe Wzgórza” z Ralphem Fiennsem w roli Heathcliffa. Patrząc na to, że w zeszłym roku Eggers dał nam „Nosferatu”, w tym Del Toro „Frankensteina” a za rogiem czas się Emerald Fennell z „Wichrowymi Wzgórzami” można powiedzieć – już kiedyś tu byliśmy. Co każe się zapytać? Czym ten powrót do gotyckich narracji różni się od wszystkich innych.
Gdybym miała wskazać element, który łączyć będzie te wszystkie produkcje, powiedziałabym – estetyka. Eggers, Del Toro i Fennell przyjmują bardzo spójną, dominującą nad produkcją estetykę. Nie jest ona spójna pomiędzy produkcjami, ale można odnieść wrażenie, że to jest główny klucz do tych gotyckich powrotów. Nie chodzi nawet o same historie, ale o możliwość estetycznego wyeksploatowania pewnych nastrojów czy emocji. Pod pewnymi względami estetyka staje się ważniejsza od historii. Niekiedy sprawia wrażenie, że jest największą wartością dodaną w tych opowieściach. Jednocześnie te nowe estetyki zawieszone są pomiędzy hołdem dla klasycznych obrazów czy motywów, pojawia się tu mnóstwo cytatów i odniesień, z drugiej, jest w tym też element polemiki, z tym co zrobiono wcześniej i próba zaskoczenia widza, wyrwania gotyckiej narracji z klasycznych ram kina kostiumowego czy kina dziedzictwa. To trochę sposób na to by sprzedać jeszcze raz to samo w nowym opakowaniu, a trochę poczucie, że dopiero teraz kino dojrzewa by jakoś spotkać się z dziwnością i niejednoznacznością powieści gotyckiej.

FRANKENSTEIN. (L to R) Mia Goth as Claire Frankenstein and Christian Convery as Young Victor Frankenstein in Frankenstein. Cr. Ken Woroner/Netflix © 2025.
Oglądając nowego „Frankensteina” w reżyserii Guillermo del Toro miałam poczucie jakbym oglądała bardziej ćwiczenie z estetyki prozy gotyckiej niż odkrywczą i ciekawą interpretację powieści Mary Shelly. To nie jest pierwszy raz, kiedy del Toro pokazuje, że ta estetyka jest nie tylko mu bliska, ale też – jest przez niego głęboko przemyślania. Ktokolwiek oglądał parę lat temu „Crimson Peak” (Po polsku chyba szło jako „Wzgórze krwi”) ten dostrzeże, że del Toro potraktował ten film jako wprawkę przed Frankensteinem. Do tego stopnia, że niektóre sceny czy pomysły scenograficzne są do siebie bardzo podobne (np. bohaterka w długiej białej koszuli nocnej, z rozpuszczonymi włosami, oświetlająca sobie drogę świecznikiem – Mia Goth i Mia Wsikowska wyglądają w tych scenach niemal identycznie). Uważni widzowie, zauważyli też, że np. łapanie motyli i w ogóle wpisanie motyli jako symboli w narracji też pojawia się w obu filmach. Oczywiście nie powinno dziwić, że reżyser ma swoją wypracowaną estetykę (a Del Toro do takich reżyserów należy) ale widać, że pewne pomysły, zostały z nim na dłużej.
Różnica jest taka, że „Frankenstein” jest opowieścią lepszą od „Crimson Peak” i też bliższą reżyserowi, który niejeden raz pokazywał nam, że na to co niektórzy uważają za potworne on patrzy z dużą dozą zrozumienia i czułości (powtarza się ten motyw i w „Hellboyu” i w „Kształcie wody”). Zresztą nie tylko wątek potwora jest tu bardzo typowy dla twórczości reżysera, bo także poczucie osamotnienia, sieroctwa i ślad jaki na bohaterze pozostawia utrata matki, jest charakterystyczna dla jego filmów. Innymi słowy – jeśli Del Toro mógł w jakimś filmie zawrzeć wszystkie rozpoznawalne elementy swojego filmowego stylu to z pewnością był to jego „Frankenstein”. Nawet krytykowana przez część widzów aparycja samego Stworzenia wydaje się wpasowywać w ton jego poprzednich produkcji. Im dłużej patrzymy na tego nowego człowieka, zwłaszcza tuż po jego narodzinach, tym bardziej widzimy w nim cechy lubianych przez del Toro wysokich i smukłych „potworów” czy „obcych”. Del Toro przekonany, że nietrudno się zakochać w człowieku rybie, nie widzi żadnego powodu by fascynacji nie budziła wysoka, szczupła postać poskładana z kawałków innych ludzi. Tak na marginesie, to jest to wizja, do pewnego stopnia bliższa tej, którą można znaleźć w powieści (na pewno bliższa niż wersja, z filmów od Uniwersal). Zresztą, skoro mowa o szukaniu nowych estetyk dla klasycznych opowieści.

FRANKENSTEIN. Mia Goth as Elizabeth in Frankenstein. Cr. Ken Woroner/Netflix © 2025.
Pod względem estetyki, film del Toro jest z pewnością przemyślany do najmniejszego drobiazgu, który pojawia się na ekranie. To nie powinno dziwić, biorąc pod uwagę przywiązanie reżysera do kolekcjonowania przedmiotów, informacji i szpargałów związanych właśnie z powieścią gotycką i klasycznym horrorem. Nieco słabiej radzi sobie reżyser z odkryciem tej historii na nowo. Na bok należy odłożyć mit prometejski czy refleksje na temat „Raju utraconego”. Nawet pytanie o duszę i stworzenie nowego życia nie znajduje się szczególnie w centrum zainteresowań twórcy. Wszystko zostaje raczej przepisane nieco feudowsko, na relacje rodzinne. Utrata matki popycha młodego Viktora do badań nad przywróceniem życia, kiedy pojawia się Stworzenie, nie umie się on nim zająć, nie ma wzorców ojcowskich (poza tymi opartymi o przemoc, bo tylko takie zna). Elizabeth jest tu bardziej ponownym wcieleniem matki (zresztą gra podwójną rolę), uosobioną życzliwością, ciepłem i zrozumieniem, którego brakuje Viktorowi. Samo Stworzenie jest odrzucone nie tyle przez swojego stwórcę co przez ojca. Wszelkie rozliczenia będą więc nie pytaniami o niedoskonałość dzieła stworzenia czy istotę duszy, ale raczej kwestią co dziecko może przebaczyć rodzicowi i czy to rozliczenie nie jest kluczowe by móc w końcu rozpocząć własne życie. O ile często Frankenstein ma w sobie wątek bardziej społeczny- odrzucenia czy odepchnięcia tego co inne, brzydkie czy nieznane, tu raczej mamy interpretacje bardziej prywatną, gdzie opowieść społeczna właściwie nie istnieje.
Osobiście nie jestem pewna, czy to mnie interesuje w opowieści o „Frankensteinie” – wolę chyba te interpretacje, które bardziej nastawione na te szerokie refleksje nad życiem, niedoskonałością stworzenia i pretensji, które wszyscy mamy w jakimś stopniu do naszego Stwórcy. Jednocześnie muszę wyznać, że mam problem z jedną decyzją obsadową. I nie jest to Jacob Elordi jako Stworzenie, bo moim zdaniem akurat jest fantastyczny do tej interpretacji swojej postaci. Jest w tym jego spojrzeniu wielkich oczu pewna niewinność, która doskonale się sprawdza w opowieści o porzuconym i zagubionym dziecku. Natomiast moim problemem jest Oscar Isaac. I żeby było jasne, to nie jest problem z jego grą aktorską. Po prostu w tym filmie Victor powinien być młodszy. To jak się zachowuje, jak patrzy na świat, ten jego egoizm, energia, życie wciąż w pewnej obseji po śmierci matki, doskonale pasuje do mężczyzny dużo młodszego. W powieści Victor Frankenstein ma dwadzieścia parę lat (niektórzy szacują, że 22-23) i w filmie bardzo to czuć. To jest chłopak, który dopiero co skończył studia i z pasją chce zmienić świat i obalić stary ład.

FRANKENSTEIN. Oscar Isaac as Victor Frankenstein in Frankenstein. Cr. Ken Woroner/Netflix © 2025.
Choć Oscar Isaac gra bardzo dobrze, to jednak zbliża się powoli do pięćdziesiątki. Pamiętam jak w latach dziewięćdziesiątych, trzydziestoparoletni Branagh umieścił sam siebie w głównej roli i pojawiały się głosy, że jest na nią nieco za stary. I tu akurat uważam, że wiek bohater jest kluczowy. Nie tylko przez wzgląd jego obsesji na punkcie matki i swojego urwanego dzieciństwa, ale też dlatego, że ta pasja zmieniania świata, to poczucie, że się wie lepiej niż inni jest charakterystycznego dla tego wieku. Podobnie jak brak umiejętności wzięcia odpowiedzialności za własne działania. To jest rola młodego człowieka grana przez aktora, który jest na nią za stary. Bo to jest też opowieść o młodzieńczej bucie. Bardzo dziwnie mi się oglądało film, w której widziałam postać, która jest młoda, ale aktor nie. I żeby było jasne, Oscar Isaac jest zawsze mile widziany na moim ekranie, ale żałuję, że nie wybrano kogoś młodszego do tej roli.
Przy czym muszę wam zdradzić, że ta wybrana przez del Toro linia interpretacyjna, połączona z estetyką, która w jego przypadku mnie nie zaskakuje (nie oskarżam go o wtórność raczej o konsekwencje) sprawiła, że po obejrzeniu filmu niewiele czułam. Nie mam fabule wiele do zarzucenia, obsada gra dobrze, estetycznie – wszystko się ze stylem reżysera zgadza. To jest dobry film. Ale dla mnie jest to bardzo podobny przykład co seans „Nosferatu” Eggersa. Obejrzałam, zrozumiałam zamysł estetyczny, rozumiem jakąś linię interpretacji, ale zupełnie mnie to nie rusza. Cały czas czuję się jakbym oglądała ćwiczenia z estetyki, ale takie, które wypadają chłodno. Mam wrażenie, że jeśli do tych filmów przedostaje się coś współczesnego to jakieś zawstydzenie namiętnością, uczuciowością czy emocjonalnym nadmiarem. Może to wynika, z tego, że wychowałam się na interpretacjach z lat dziewięćdziesiątych, które bały się wszystkiego poza namiętnościami. A może to jest dowód na to, że nie ma takiej ilości estetyki, wizualnej poetyki i pięknych kostiumów, które zasłoniłyby fakt, że współcześnie mamy problem z emocjami. Może tego mi w tych gotyckich opowieściach brakuje – tego uwolnienia emocji, które jest tu konieczne, bo przecież ta proza była takim wentylem bezpieczeństwa dla ściśniętego społeczeństwa. Może tym co nie pozwala nam w pełni poddać się gotyckiej powieści jest jakiś lęk przed śmiesznością czucia naprawdę.

FRANKENSTEIN. (L to R) Mia Goth as Elizabeth and Jacob Elordi as The Creature in Frankenstein. Cr. Ken Woroner/Netflix © 2025.
Szczęściem, nie ma jednego „Frankensteina”, powieść ma takie znaczenie w naszej kulturze, że dam głowę, że za plus minus trzydzieści lat dostanę nową dużą interpretację. I dobrze, bo można w tym tekście grzebać i układać go wedle swoich potrzeb. Ja chyba widzę siebie bardziej w tym przerysowanym rysie z lat dziewięćdziesiątych, ale rozmawiacie też z osobą, która woli dwadzieścia razy zobaczyć „Draculę” Coppoli niż jeszcze raz zobaczyć „Nosferatu” Eggersa. Także, każdemu jego demony i potwory. Kino i nasze głowy są ich pełne.
Ps: Kostiumy Mii Goth w tym filmie są tak piękne, że jestem gotowa się zgodzić, że chociażby po to by je uszto warto było ten film zrobić.
