„Jedna bitwa po drugiej” została już przez amerykańską prawicę określona agitką Antify, pojawiły się głosy, że zainteresowanie filmem wynika jedynie z jego politycznego wydźwięku, zaś niektóre strony w sieci świętują niepowodzenie najnowszego filmu Paula Thomasa Andersona w box office. Krytyka kultury zawsze była uwiązana politycznie więc nie dziwi, że nowy film reżysera „Magnolii” nagle stał się kolejnym argumentem wspierającym hasło „go woke, go broke”. Tylko nie da się ukryć, że jest to typowy przykład, w którym drzewa zasłaniają las. Gdy się bowiem bliżej przyjrzymy najnowszemu filmowi Andersona zobaczymy raczej, że rewolucja jest zjawiskiem ciągłym choć irytująco jałowym.
Film Andersona, zestawia ze sobą dwie życiowe prawdy – pierwsza, że są jednostki w których żyłach płynie rewolucja. Podnieta wywracania do góry dnem starego świata jest tak wielka, że niemal wystarczy by napędzić rewolucyjny poryw towarzyszy. Tu rolę tą pełni Perfidia Beverly Hills (imię zresztą zdradza bardzo inspirację powieścią Pynchona). To urodzona rewolucjonistka, wywodząca się z długiej linii aktywistów. Potrafi korzystać z przemocy, nie cofnie się przed niczym, a gdy w dziewiątym miesiącu ciąży strzela z kałasznikowa to jest wcieleniem anarchii i rozpadu. No właśnie, bo Perfidia jak wspaniała by nie była, nie jest jednostką, która cokolwiek potrafi zbudować. Nie do niej zresztą by takie działanie należało, wiadomo rewolucjonistom nie powierza się budowy świata, gdyż szybko zapominają kim są i zamieniają się w to czego sami tak nienawidzili. Kiedy Perfidia jest na ekranie opowieść ma jakiś podskórny rytm, świat otwiera się na nowe możliwości, wszystko jest wyostrzone, energetyczne i nieco ironiczne.

Druga prawda jaką ujawnia nam film, to że rewolucjoniści się starzeją. Zapadają się na kanapach, palą trawkę, przywdziewają wytarte szlafroki i wychowują swoje dzieci w obawie przed światem, który mieli zmieniać. W chwili próby potrafią sobie coś nieco ze swojej przeszłości przypomnieć, ale „własne wspomnienia jak cudze losy”. Zwłaszcza, że nowi rewolucjoniści mówią już innym językiem, mają inne schematy działania i nie sposób w nich dostrzec tego co kiedyś samemu miało się w żyłach. I tak nie chce się już wywracać świata do góry nogami, nie chce się nawet uratować lokalnej społeczności, chce się tylko znaleźć swoje dziecko i bezpiecznie powrócić na swoją kanapę, gdzie przez lata można było sobie leżeć i nie łudzić się, że świat zmieni się naprawdę. Leonardo DiCaprio robi w filmie sporo głupich min i lata zdezorientowany ze spluwą w dłoni, ale właśnie tym jest – zdezorientowanym cywilem, który umiał kiedyś podłożyć bombę a dziś musi się nauczyć obsługi telefonu komórkowego.
Gdy poznajemy te dwie prawdy, to opowieść trudno postrzegać jako szczególnie agitacyjny. Jeśli przypomnimy sobie książkę Pynchona, którą Anderson się inspirował to dostrzeżemy, że co najwyżej – historia działań rewolucyjnych kręci się w kółko. Tam opisani byli ludzie, którzy chcieli zmieniać świat w latach sześćdziesiątych a potem zderzyli się z konserwatyzmem lat osiemdziesiątych. Tu też pomiędzy zapałem pierwszych rewolucyjnych poczynań a główną osią akcji mija kilkanaście lat. Świat nie zmienił się na lepsze – wręcz przeciwnie – ludzie, przeciwko którym się walczyło poszli do góry i dziś mają w rękach więcej władzy niż kiedykolwiek. Podnieśli się na walce z wrogiem, którego sobie wyznaczyli i można podejrzewać, że każda podłożona bomba była dla nich niczym kolejny stopień do kariery. I żeby było jasne – Paul Thomas Anderson nie ma do tych ludzi ani krzty sympatii, pokazuje ich idealnie karykaturalnie (ponownie ma to posmak Pynchona) sugerując, że są zagrożeniem nie tylko dla innych, ale też dla samych siebie.

Z całą pewnością Paul Thomas Anderson idealnie wpasował się idealnie w nastroje społeczne i polityczne. Wiele osób, walczących o prawa obywatelskie czy protestujących na ulicach ma poczucie, że nie ma końca, że ciągle ponosi się niewielkie zwycięstwa, które natychmiast zamieniają się w spektakularne klęski. Od dawna nie było żadnej wielkiej rewolucji, społeczny ład nie chce się wywrócić a rządzący stają się coraz bardziej bezczelni w tym jak grają na siebie. Film każe się nam w tych politycznych i społecznych amerykańskich bitwach odwrócić jednak ku temu co własne, prywatne i rodzinne. Ostatecznie największa walka nie toczy się o zmianę społeczną, ale o prywatną relację. Mamy więc to co polityczne, ale jednocześnie – co dla mnie bardzo charakterystyczne w narracjach amerykańskich – kluczowe staje się prywatne. Czy walka na tak wąskim polu przynosi zmianę? Czy tą jedną bitwę za drugą trzeba rozgrywać na wiecu, czy raczej toczy się ona przy rodzinnym stole? Mam wrażenie, że film dobrze oddaje, to że Stany, choć są krajem z rewolucji złożonym, wciąż się jej uczą i wciąż są chyba zaskoczone wizją, jak bardzo do nowego trzeba kroczyć przez rozpad i pożogę. Pytanie tylko czy ktokolwiek jest na to gotów poza jednostkami takimi jak Perfidia Beverly Hills dla której nie ma miejsca w świcie, gdzie istnieją spokojne domki na przedmieściach.
Zgadzam się z krytykami, zwracającymi uwagę, że jest to film, który ogląda się niespodziewanie lekko w porównaniu z wieloma innymi filmami reżysera. Choć jest to seans długi to raczej się nie nudzi, choć muszę przyznać, że najbardziej cenię pierwsze pół godziny filmu, które ma niesamowitą energię. Potem narracja nie zwalania, ale staje się bardziej liniowa i traci pewną nadnaturalność, nad ekspresyjność, która tak mi się podobała na samym początku. Być może pod tym względem jest to zachęta by walczyć z systemem, bo walkę tą ogląda się na ekranie niezwykle przyjemnie. Jednocześnie, to jest taki film, który opiera się na aktorach i ich wystąpieniach. Wiem, że wiele osób wieszczy Leonardo DiCaprio kolejnego Oscara, ale wyznam wam, że akurat on nie wydaje mi się najmocniejszym elementem obsady. Natomiast Sean Penn i Bencio del Toro są fenomenalni. Zwłaszcza Penn powinien się już szykować na podbój sezonu nagród. Jednak najwybitniejsza w filmie jest moim zdaniem Teyana Taylor właśnie jako Perficia. To jaką ma energię na ekranie jest niesamowite. Przy niej DiCaprio wydaje się jakoś impresjonistycznie maźnięty, podczas gdy ona jest niczym najbardziej hiperrealistyczny obraz. Wszystko w niej jest magnetyczne i pociągające.

Wracając jeszcze o dyskusji o box office, które pokazują, jak dziś dane o tym, ile film zarobił w kinowej dystrybucji wykorzystuje się do jakich zupełnie nie związanych z faktami przepychanek. Filmy Paula Thomasa Andersona ogólnie nie przynoszą wielkich zysków (wyjątkiem jest „Aż poleje się krew”) i nie dla wielkich zysków się je produkuje. Są to filmy prestiżowe, dobrze przyjmowane na rynkach międzynarodowych, często przynoszące studiom i producentom nagrody. „Jedna bitwa po drugiej” już znajduje się wśród filmów reżysera z lepszymi wynikami finansowymi niż zwykle. Ale wciąż – nie każdy film, który nie zwróci się w box office jest skazany na porażkę. Pomijam już inne formy dystrybucji, to studiom opłaca się mieć prestiżowe produkcje. Nie mniej ostatnio bardzo modne jest sugerowanie, że wyniki finansowe filmów, nie mają nic wspólnego z tym jak zmienił się krajobraz dystrybucji filmowej po pandemii a mają wszystko wspólne z przesłaniem filmu. Oczywiście z tego argumentu korzysta się wyłącznie wtedy, kiedy pasuje do tezy. Natomiast zawsze należy pamiętać, że wyniki box office nie są żadnym miernikiem jakości filmu, zaś przy obecnych zmianach w przyzwyczajeniach widzów, nie mówią nam nawet dużo o społecznej reakcji. Są po prostu wynikiem bardzo wielu czynników, których większości osób nie chce się śledzić, bo wymaga to siedzenia w wielu tabelkach i analizowania danych, do których większość z nas nawet nie ma dostępu.
Daleka jestem też od postrzegania filmu jako politycznej agitki. Jest to bowiem narracja przerysowana, dziejąca się obok realnych zjawisk społecznych. Oczywiście, że można się oburzać, że wysoko postawieni politycy należą tu do tajnej ultra rasistowskiej organizacji, ale też nie można ukrywać, że jest to figura nie tak daleka od rzeczywistości. I to nawet nie rzeczywistości obecnej, ale i historycznej. Owa wizja starszych białych mężczyzn spotykających się w piwnicach jest żywa co najmniej od czasów Kubricka. Jednocześnie sami rewolucjoniści, są tu pokazani co najmniej niejednoznacznie. Ich rewolucja przede wszystkim nie wywraca społecznego ładu, a niektóre wątki sugerują, że przywiązanie do formy wykracza tu ponad treść. Inna sprawa, to wszystko jest trochę poza czasem (co uważam za zabieg celowy) bo choć krytykom przypomina to obecną politykę Stanów to historia mogłaby się równie dobrze rozgrywać jak powieść Pynchona w latach osiemdziesiątych i wielkiej różnicy by nie było. Bawi też trochę wizja, że film, aby być politycznym powinien pokazywać obie strony konfliktu w dobrym świetle. No tak to nie działa, jest długa tradycja, politycznych filmów krytycznych wobec tych polityków, którzy mają w rękach narzędzia przymusu. I nie jest winą twórców, że obecne władze w Stanach lubią przypominać, kto owe narzędzia obecnie dzierży.

Przyznam wam, że ponieważ oglądałam film dość późno (paradoks człowieka jeżdżącego na festiwale filmowe – nie ma czasu chodzić do kina) to byłam trochę nastawiona na absolutne arcydzieło. Tymczasem… to jest dobry film, na pewno dużo lepiej zrealizowany niż wiele produkcji, które w ostatnich miesiącach trafiły do kin, ale nie porwał mnie tak jak myślałam. Zastanawiałam się nawet czy to nie mój problem z Paulem Thomasem Andersonem, który zdecydowanie nie jest moim reżyserem, ale nawet na tle jego innych filmów „Jedna bitwa po” nie zrobiła na mnie aż takiego wrażenia. Myślę, że wynika to raczej z mojego nastawienia niż samego problemu filmu, choć może po prostu nie jestem tak wkręcona w ten typ narracji jak mogłoby się wydawać. Widziałam gdzieś analizę, sugerującą, że Paul Thomas Anderson jest najlepszy, kiedy się nie powstrzymuje, gdy pozwala swojej wyobraźni grać na pełnych obrotach dając nam coś dziwnego, niepokojącego, przesterowanego. Miałam poczucie jakby w tym filmie wciąż jest trochę powstrzymywał i nie był w stanie dotknąć tego co czyniło początek jego kariery tak ekscytującym. Ale też myślę, że to jest film, do którego wrócę za jakiś czas i zobaczę go być może na nowo. Natomiast do Antify po tym filmie raczej nikt się nie zapisze. Co innego po obejrzeniu wieczornych wiadomości. To już zupełnie inny i pod wieloma względami zrozumiały impuls.
