Wyznam wam szczerze, że żaden remake od lat nie intrygował mnie tak jak nowa wersja „Państwa Rose”. Film z lat osiemdziesiątych opierał się w dużym stopniu na zmianach jakie zachodziły w ówczesnym amerykańskim społeczeństwie. Choć kobiety wciąż zostawały w domach by wychować dzieci, to miały już zupełnie inne ambicje i potrzeby co kończyło się niechęcią i wzrastającym resentymentem. Film z lat osiemdziesiątych doskonale oddawał te przemiany i choć małżonkowie byli siebie warci, sama historia nieźle wpasowywała się w poczucie, że dawny układ małżeński już się nie sprawdza. Pomysł by do historii wrócić w 2025 roku wydawał mi się o tyle ciekawy, że nie sposób dziś w tak prosty sposób nakreślić linii małżeńskich sporów.
Sama historia została znacznie zmodyfikowana. Przede wszystkim – nasi państwo Rose, poznają się zdecydowanie później. On jest zawiedzionym swoją pracą architektem, ona kucharką, która pragnie wyjechać do Stanów i zacząć pracę na własny rachunek. Oboje podejmują ryzyko i jadą rozpocząć nowe życie w Kalifornii. Początkowo wydaje się, że film pójdzie tą samą drogą co oryginał. Mąż jest uznanym architektem, któremu udaje się zbudować lokalne muzeum, zaś Żona pozostaje raczej w tle, choć prowadzi małą knajpkę, w której prawie nie ma klientów. Wszystko zmienia się dość szybko na skutek nieprzewidzialnego splotu wydarzeń, ona idzie ku górze on zaś musi zbudować swoją karierę od początku, jednocześnie zajmując się dziećmi.

I tu muszę pogratulować scenarzystom. Udało im się całkiem dobrze wybrnąć z prostego schematu. Bo choć w filmie raz jedno, raz drugie jest na górze, to w istocie udało się to dysfunkcyjne małżeństwo wyjąć z ram prostych schematów dotyczących tego jak ma zachować się mąż czy żona. Na przestrzeni filmu, który bardziej niż wersja z lat osiemdziesiątych skupia się na pytaniach – co czyni dobre małżeństwo, widzimy jak potrzeby i pragnienia się coraz bardziej rozchodzą. Jednocześnie, choć nasza dwójka niekoniecznie czyni się nawzajem szczęśliwymi – nie są w stanie wyobrazić sobie rozwodu. Początkowo razem trzymają ich dzieci, potem niepewność dotycząca podziału majątku, ale też po prostu niechęć do przyznania się do porażki. Choć państwo Rose doprowadzają siebie do szału oboje są zbyt przywiązani do wizji siebie w związku by umieć się porządnie rozstać.
To ciekawy film, bo choć nie jest w żaden sposób nowatorski i wybitny to trochę wymusza pytanie – co czyni małżeństwa udanymi. Film sugeruje, że dobre małżeństwo nie jest proste, ale też nie jest jednoznaczne. Para najlepszych przyjaciół naszych bohaterów wydaje się wręcz komicznie niedobrana, ale gdy dochodzi co do czego oboje nie mają wątpliwości – mogą się obrażać, sypiać z innymi ludźmi, ale na łożu śmierci chcą mieć obok siebie swoich małżonków. To podejście, które może się wydawać karykaturalne, ale ostatecznie – patrząc na historię udanych małżeństw – zawsze była to droga, którą wybierała część osób. Tu pojawia się też pytanie czy małżeństwo głównych bohaterów jest nieudane samo z siebie, czy oboje bardzo o to zadbali. Wydaje się, że pomimo wielu rozmów, które przeprowadzili, żadne z nich nigdy nie powiedziało co naprawdę czuje.

Problemem nowych „Państwa Rose” jest ich niedopasowanie gatunkowe. Film jest sprzedawany jako czarna komedia. Ale mało w nim czarnego humoru. Jest trochę dobrych dowcipów, ale głównie oglądamy sceny z życia niekoniecznie udanego małżeństwa. Sam rozwód i napędzające się złośliwości między małżonkami są raczej przypisem do filmu, któremu bliżej do opowieści obyczajowej niż prostej komedii. Są sceny zabawne, ale sam film wywołuje pewien dyskomfort – głównie dlatego, że kiedy bohaterowie mówią o narastającej w nich niechęci do współmałżonków, to jest w tym jakaś życiowa prawda, z którą trudno się mierzyć. A jednocześnie nie sposób nazwać tego filmu dramatem, bo jednak ton jest zdecydowanie zbyt lekki a wszystko powinniśmy wziąć w duży nawias. Stąd mam wrażenie, że ci którzy idą na komedię mogą być nieco zawiedzeni, a ci którzy spodziewają się prostego remake filmu z lat osiemdziesiątych wręcz zaskoczeni jak nowa to opowieść.
Natomiast czym produkcja z pewnością zyskuje na obsadzie. Nie wiem, dlaczego byłam przekonana, że Olivia Colman i Benedict Cumberbatch należą do różnych pokoleń aktorskich, tymczasem różni ich całe dwa lata. Cóż tak to jest, kiedy się człowiek naogląda filmów, gdzie każda aktorka jest młodsza od aktora o dwie dekady. W każdym razie nikogo nie muszę przekonywać, do talentów brytyjskich aktorów. Colman oczywiście jest lepsza w komedii, bo od niej zaczynała, ale mam wrażenie, że im mniej poważnie Cumberbatch traktuje samego siebie tym bardziej jest znośny na ekranie. Bardzo podobał mi się Andy Samberg i Kate McKinnon w roli ich przyjaciół. W ogóle to film, który ma taką niespodziewanie dobrą obsadę, bo znane nazwiska pojawiają się nie tylko na drugim, ale i na trzecim planie no. Alison Janney pojawia się tylko w jednej scenie, ale jest doskonała.

Opowiedzenie sobie o małżeńskich animozjach i emocjach w 2025 roku nie jest proste. Tradycyjny podział ról w rodzinie staje się coraz mniej popularny, nikogo nie dziwią ani kobiece ambicje ani męska emocjonalność. A jednocześnie – relacje pomiędzy dwójką ludzi, nigdy nie są szczególnie proste, zwłaszcza, gdy nikt nie chce niczego poświęcić. I tak twórcy wracają do tej refleksji, że małżeństwo zawsze wymaga odrobiny poświęcenia. Pytanie tylko czy w świecie, gdzie kultura nikomu nie nakazuje się poświęcać z automatu, jesteśmy w stanie wynegocjować – kto ma z czego zrezygnować. I czy da się to ustalić zanim cały związek wybuchnie nam w twarz.
