Ilekroć zachodni filmowcy spojrzą w kierunku Polski, nasza ojczyzna jest niczym panna na wydaniu, na którą zamożny kawaler z wioski obok, spojrzał życzliwym okiem. Czerwienimy się, grzebiemy nieśmiało stópką w posadzce i udajemy, że to w ogóle nie możliwe by taki piękny jegomość się nami zainteresował. To zawstydzenie szybko jednak zmienia się w pretensje, jeśli, nie daj boże twórca zrobi coś nie tak, pomyli kroki i sprawi, że nie poczujemy się najpiękniejszą dziewczyną na całym balu. Jesteśmy więc w sidłach uczuć co najmniej ambiwalentnych choć gorących. Ciekawa jestem, czy wiedział o tym Jessie Eisenberg, gdy wybrał Polskę jako tło swojego reżyserskiego debiutu „Prawdziwy ból”.
Bohaterowie „Prawdziwego bólu” są w Polsce turystami. I nie chodzi jedynie o to, że przyjeżdżają na zorganizowaną wycieczkę śladami swoich żydowskich przodków. Także ich bycie w Polsce, jest typowo turystycznym, jasno zaplanowanym wydarzeniem, które nigdzie nie pozwala przebić się przez poczucie odosobnienia jakie daje oglądanie kraju przez turystyczną szybkę. Choć przenoszą się w przestrzeni, spacerują ulicami Warszawy, chodzą po starym mieście w Lublinie czy jadą taksówką przez letni polski krajobraz, to tak naprawdę nigdy nie wychodzą poza swoją turystyczną bańkę. A to znaczy, że trudno ich podróż uznać za coś więcej niż pewien performance pamięci. Wypada pewne rzeczy zobaczyć, w pewnych miejscach być, ale gdy już się tam jest to właściwie nie wiadomo co dalej. Bo też nie jest to podróż, która ma cokolwiek zewnętrznie odkryć, jak ujawniają wszyscy uczestnicy wycieczki, są tu właściwie dla siebie i swoich przeżyć, a nie po to by realnie coś zobaczyć.
Główni bohaterowie David i Benji to kuzyni, którzy ruszają do polskiego śladu swojej babci, urodzonej w Krasnystawie. Już od pierwszych scen wyraźnie rysują się różnice pomiędzy tą dwójką, która kiedyś była sobie bardzo bliska, ale przez lata więzi się rozluźniły. David jest neurotyczny, nerwowy i nieco wycofany. Nie czuje się dobrze wśród pozostałych członów wycieczki, widać, że nie chciałby wychodzić poza jasno ustalone społeczne konwencje. Benji z kolei to dusza towarzystwa, człowiek charyzmatyczny, który mówi zawsze to co myśli, naruszając tym samym często normy i balansując na granicy dobrego wychowania. Nie trzeba przyglądać się długo temu duetowi, by odkryć, że David mimo wszystkich swoich neuroz ułożył sobie życie w dość tradycyjny sposób, żona, dziecko i praca, zaś Benji nie umie sobie znaleźć miejsca, wygląda na to, że jest zupełnie pogubiony i poza swoją charyzmą, nie ma zbyt wiele. To całkiem niezły motyw tego odwróconego losu, gdy przymioty które pozwalały w dzieciństwie czy wczesnej młodości rządzić światem, nagle stają się przeszkodą by poukładać sobie życie. David swoją emocjonalność uspokoił, może przygasił tabletkami, zaś Benji nie jest w stanie iść na jakkolwiek kompromis z rzeczywistością co znaczy, że nie ma dla niego za bardzo miejsca, w systemie, który każe ciągle chodzić na kompromisy.
Ich wspólna wycieczka jest więc przede wszystkim o tej skomplikowanej rodzinnej więzi i o pewnej negocjacji własnych uczuć, możliwości i wzajemnych oczekiwań. Nie ma wątpliwości, że obaj kuzyni chcieliby się w końcu przełamać i ułożyć jakoś swoje relacje, ale nie są już dziećmi a żaden z nich nie ma narzędzi by nawet opowiedzieć sobie o swoich uczuciach a co dopiero realnie je przeżyć. Stąd też jest pomiędzy nimi niekiedy porozumienie a niekiedy napięcie, które stanowi siłę napędową całego filmu. Obaj wspominają zresztą często swoje wspólne nocne spacery po Nowym Jorku, w czasie których starali się nie zasnąć. Oglądając film miałam głębokie poczucie, że tak naprawdę w samym swoim sercu historia spokojnie mogłaby się dziać właśnie w czasie takiego nowojorskiego spaceru i ta Polska w tle jest obu bohaterom głęboko zbędna. A jednocześnie, rozumiem czemu historia rozgrywa się w Polsce, bo przecież to też opowieść o pewnym szukaniu osadzenia czy wymówki w międzypokoleniowej traumie. Ostatecznie jeśli gdzieś miałoby się dotknąć tego prawdziwego bólu, który pozwala nadać kontekst własnym przeżyciom to właśnie tutaj.
Przy czym oczywiście, Eisenberg rzuca niepokoje, cierpienia i egzystencjalny ból bohaterów na tło Zagłady i tego, ile własnego bólu i rozterek można mieć, gdy twoi przodkowie cudem uniknęli śmierci a ty sam, możesz się cieszyć, że jednak nie jesteś Polakiem tyko Amerykaninem. To jest ten moment, w którym film najczęściej mnie tracił – bo refleksje bohaterów, to dla mnie tematy nie raz przerabiane, opowiedziane, przemyślane. Z resztą nie tylko w abstrakcyjny sposób, bo przecież sporo mnie z tymi bohaterami łączy ot np. że ja też mam żydowską babcię, która co prawda nie emigrowała do USA, ale przecież Zagładę przeżyła. Być może tu najbardziej czułam, że gdyby tylko bohaterowie mieli szanse wyjść z tej bańki ogólnikowych refleksji, gdyby wyrwać ich z prostej turystyki traumy, to miałoby to jakiś ciekawszy wymiar. Przy czym zakładam, że moja głęboka irytacja wtórnością ich przemyśleń i wniosków, wynika też z tego, że być może nie jestem dobrą osobą do oglądania tego filmu. Zakładam, że wielu widzów, może mieć zupełnie inne odczucia. Ale to trochę jak w czasie oglądania sceny, w której Benji domaga się od przewodnika więcej prawdziwych przeżyć a mniej faktów. Gdy oglądam tą scenę, to głównie myślę o tym jak bardzo irytują mnie ludzie, którzy nie chcą poznać więcej faktów. Cóż – w każdym seansie filmowym widzimy odbicie siebie bardzo wyraźnie. Z resztą zupełnie na marginesie zwróciłam uwagę, że film bardzo się stara by z całej wycieczki widz usłyszał jedynie urwane fragmenty, i nigdy nie zamieniło się to w pełną faktograficzną narrację. Z jednej strony, to akurat dobry zabieg reżyserski z drugiej, niekiedy żałowałam, że pewne zdania urywały się nieco zbyt wcześnie.
Mam podejrzenie, że pozytywne przyjęcie produkcji wynika z dwóch kwestii. Pierwsza, Eisenberg (który jakoś za chwilę dostanie Polskie obywatelstwo) przedstawia nasz kraj tak neutralnie, że właściwie nie ma tu możliwości by strzelić focha. Kraj jest piękny, w wielu miejscach nowoczesny, w wielu – piękny i poruszający. Co prawda zgrzytałam zębami patrząc jak bohaterowie wygłupiają się przed pomnikiem Powstania Warszawskiego, ale bardziej chyba dlatego, że pamiętam straszną burę jaką dostałam od nauczycielki w podstawówce, gdy sama się pod nim bawiłam. Natomiast poza tym – Polska jawi się jako żywy europejski kraj, gdzie bez trudu można się porozumieć po angielsku i właściwie w tym pięknym letnim słońcu – nie ma tu nic co mogłoby przywoływać jakieś niechciane stereotypy. Nie jestem też w grupie zdenerwowanej pociągowymi niespójnościami, bo samo kręcenie w pociągach jest wystarczająco trudne. Plus, zdaję sobie sprawę, że to jednak film. Ponieważ bohaterowie nie wchodzą właściwie w interakcje z otoczeniem i ludźmi, to Polska służy tu za dekorację i jako taka ma być odpowiednim tłem dla emocji, przywiezionych ze sobą jak niepotrzebny bagaż.
Druga sprawa, to fakt, że w Polsce rzadko ogląda się tak powszechnie amerykańskie kino niezależne, właśnie z takiej średniej budżetowej, póki. Eisenberg tworząc kameralny film, z dobrą obsadą (gdzie rozpoznajemy twarze aktorów) i licznymi elementami autobiograficznymi, sięga do wielu tropów klasycznego amerykańskiego kina niezależnego. Nie takiego, które byłoby trudne do oglądania, ale takiego, które w Polsce często trafia od razu na streaming, albo pokazują je trzy kina studyjne i oczywiście festiwal we Wrocławiu. Jestem pewna, że gdyby bohaterowie pętali się po Rumunii, to byśmy ten film obejrzeli za dwa lata na HBO. A właściwie to obejrzałby go ułamek widzów. Tymczasem ‘sprawa Polska” przyciągnęła do produkcji wielu widzów, którzy niekoniecznie takie kino by zobaczyli. A że niezależne kino amerykańskie oferuje całkiem przyjemne doświadczenie kinowe to film dal niejednego widza okazał się miłym zaskoczeniem. Nie znaczy to, że jest sam w sobie zły, a inni się nie znają. Raczej, że Polski widz pożąda dużo bardziej (niż się wydaje dystrybutorom) dobrego kina środka.
Mam wrażenie, że w tym reżysersko, scenopisarskim debiucie Eisenberga zawodzi głównie jego własny scenariusz. Cały czas miałam wrażenie, że popełnia on klasyczny błąd twórcy, który bardzo wie, jak zacząć, ale po dojściu do pewnego punktu – gna już do swojej puenty. Film nie straciłby, gdyby zostawił nas jeszcze trochę dłużej z bohaterami, pozwolił nam ich nieco lepiej poznać, może wydłużył nieco ich relacje z pozostałymi członkami wycieczki. Tu produkcja, zaczyna w pewnym momencie tak bardzo dążyć do puenty, że wręcz sprawia wrażenie urwanej czy niedopowiedzianej. Z resztą scenarzysta wiele zostawia w niedopowiedzeniu, co z jednej strony – może się podobać, bo pozwala dopisać wiele swoich uczuć i intuicji, z drugiej – brak konkretów sprawia, że najbardziej ze wszystkich interpretacji spodobała mi się ta, że Benji w ogóle nie istnieje i jest tylko emanacją części psyche bohatera, ewentualnie wspomnieniem. Co więcej można ten film tak oglądać i rzeczywiście się sprawdza. I wiem, że są wielbiciele ogólników i niedopowiedzeń, ale ja mam zawsze poczucie, że dzięki temu udaje się wykręcić scenarzystom z trudnych a konkretnych pytań.
Nie twierdzę, że „Prawdziwy Ból” to film zły. Jestem bardzo daleka od takiego stwierdzenia. Jednocześnie jednak, miałam cały czas wrażenie, że scenariusz chce dotknąć czegoś prawdziwego, ale pozostawia mnie obojętną. Być może jednak za mało znam bohaterów, by móc orzec, czy rzeczywiście ich egzystencjalne dylematy, są tak uniwersalne, że mogłabym się w nich przejrzeć. Być może refleksja o podróżach, w których nie da się uniknąć samego siebie, jest już dla mnie zbyt wtórna. Wiem, że wiele głosów mów, że Polska i żydowskie doświadczenie nie ma znaczenia, ale mam wrażenie, że to wygodny wytrych. Bo o ile jestem w stanie się zgodzić, że podróż do Polski, o tyle nie ma znaczenia, że nie przynosi łatwego oczyszczenia (gdyż cierpienie przodków, jest tylko cierpieniem przodków i nie da się w nim obmyć duszy) o tyle już doświadczenie żydowskie, oparte na poczuciu pewnej przypadkowości własnej egzystencji – znaczenie ma. Bo każdy żyd, którego bliska osoba przeżyła Zagładę, zdaje sobie sprawę, że jest właśnie zbiorem tych małych cudów. To co z nimi zrobi, czyni jego własne życie zarówno własnym jak i nieznużenie pożyczonym. Nie odcinałabym bohaterów zupełnie od tego, bo jest to istota rozmów o tym, gdzie wpisać ich ból. Niezwykle łatwo jest powiedzieć, że to nie ma znaczenia, ale sami bohaterowie myślą też o sobie w tym kontekście. Ostatecznie to jest też film bardzo tożsamościowy. Uniwersalność pewnych refleksji nie oznacza przekreślenia tego wymiaru.
No i tyle, z komentarzy które widziałam na swoim fanpage, a także z bardzo wielu pozytywnych recenzji wnioskuję, że jestem w swoim nienasyceniu (bo tak bym nazwała swoją reakcję) chyba jednak w mniejszości. Nie mam z tym problemu, filmy w różny sposób mówią do różnych widzów. Zapewne też będą inaczej mówić do osób, które pewne podróże, kwestie czy sytuacje znają z własnego doświadczenia a inaczej do tych, dla których jest to tylko rama metafory. Osobiście cieszę się, że ten film powstał, bo mamy choć jeden film o żydach i Polsce w którym filmowcy nie pojechali do Krakowa. Ale tak serio, to po prostu uważam, że jest to sprawnie zrealizowana opowieść, która trafi do wielu widzów, do tego dobrze zagrana – zwłaszcza Kieran Culkin, jest fantastyczny. Tylko jakoś zupełnie mnie nie poruszyła. Nie było w tym bólu ale nie poczułam bym znalazła się bliżej prawdy.