Złote Globy to prawdziwy fenomen. Zwykło się je traktować jako drugą najważniejszą nagrodę sezonu i prognostyk na Oscary. Tymczasem nie da się ukryć, że jest to nagroda, która w obecnym kształcie jest dość młoda. Po licznych kompromitacjach i zarzutach o korupcję, gremium rozdające Złote Globy zostało rozwiązane a marka kupiona z całą historią. To dopiero drugi rok, kiedy nagroda działa w przejrzysty sposób i ma nowe gremium, które je przyznaje. Gremium w niczym nie podobne do Akademii, międzynarodowe i złożone z dziennikarzy. Piszę to na wstępie, bo moim zdaniem zupełnie inaczej patrzy się na Globy, gdy uświadomimy sobie, że to nie jest nagroda Hollywood tylko osób piszących o Hollywood.
Prawda jest taka, że tegoroczne Globy były zarówno przewidywalne jak i zupełnie od sasa do lasa. Z przewidywalnych wyników – dominacja „Szoguna”, serialu, który dość powszechnie został uznany za najlepszy tytuł roku. Jednocześnie mam poczucie, że nagradzający, podobnie jak ja poczuli, że jeśli nie nagrodzą w tym sezonie występujących w serialu japońskich aktorów to nie będzie na to szansy później. Choć trwają rozmowy nad drugim „Szogunem” to jednak z różnych przyczyn, nie będzie to dokładnie ta sam obsada. Kontrowersje nie zaszkodziły „Reniferkowi” więc tu też raczej brak zaskoczenia – bo był to mini serial, który wywołał w zeszłym roku największe poruszenie i najwięcej dyskusji. Ale warto zauważyć, że nagroda aktorska nie trafiła do Gadda tylko do Colina Farella, z czym akurat bardzo się zgadzam. Zwłaszcza, że Farell w „Pingwinie” naprawdę gra rolę życia (plus dla Colina za podziękowania nie tylko dla producentów czy osób od charakteryzacji ale też dla osób zajmujących się cateringiem na planie). Także nagroda dla „Hacks” nie jest aż tak dziwna biorąc pod uwagę, że to jest jeden z tych ukochanych seriali najróżniejszych gremiów. Nagrodę dostała też Jean Smart za główną rolę w serialu. To dobra produkcja, choć mam poczucie, że pokazuje problem komedii, gdzie krytyka nagradza te komedie, które muszą być poważniejsze a widzowie lubią te, które dają im więcej luzu. Dlatego niemal zawsze nagrodzone komedie mają ten tragiczny element.
Oczywiście nie będę tu pozbawiona emocji w moim komentarzu. Uważam, że Jeremy Allen White na tym poziomie dostaje nagrody za „The Bear” już trochę z rozpędu i chętnie widziałabym, aby nagrodę w kategorii komediowej dostał w końcu aktor grający komedię (nawet jeśli bawi was „The Bear” to zdecydowanie nie jest to rola komediowa). Ostatecznie te serialowe rozstrzygnięcia jakoś nie bardzo mnie zaskoczyły. Mam też wrażenie, że nagroda dla Jodie Foster za kolejny sezon „Detektywa” bardziej niż wybitnością roli była podyktowana okazją, by nagrodzić aktorkę za jej pierwszy telewizyjny występ. Serio miałam wrażenie, że zasada jest taka – jeśli jest szansa nagrodzić Jodie Foster to nagradzaj Jodie Foster zanim znów trzeba będzie długo czekać na jej kolejną rolę. Nie mówię, że to jest fatalny wybór (w ogóle rzadko na tym poziomie mamy do czynienia z jakimiś fatalnymi wyborami) ale moim zdaniem trochę tu zadziałała magia nazwiska i fakt, że pewnie długo poczekamy na kolejną telewizyjną rolę aktorki.
Nieco inaczej wygląda sprawa w kategoriach filmowych. Niektóre rozdania były właściwie pewne – jak nagrodzenie „Brutalisty” za najlepszy film dramatyczny, najlepszą rolę męską czy najlepszą reżyserię. Właściwie od premiery „Brutalisty” mówi się, że to film, który w tych kategoriach będzie sobie dobrze radził także na Oscarach. Ma z resztą wsparcie doskonałego zespołu promocyjnego od A24 a to nigdy nie jest bez znaczenia w sezonie nagród. Natomiast pozostałe nagrody wieczoru były już nieco mniej przewidywalne. Wielkim zwycięzcą okazała się „Emilia Perez”. Od razu mówię, film widziałam i bawiłam się na nim świetnie, ale moim zdaniem część sukcesu produkcji to dystrybucja Netflixa. Dlaczego? Po pierwsze Netflix jest w stanie uruchomić niesamowitą kampanię promocyjną (to francuski film, ale dziejący się w Meksyku i grany po hiszpańsku co znaczy, że można do niego zachęcić wiele grup) po drugie więcej osób ma szansę go obejrzeć. Sama „Emilia Perez” wygrała jako najlepszy film nie anglojęzyczny, najlepsza komedia i musical. Otrzymała też nagrody za najlepszą piosenkę i za najlepszą drugoplanową rolę żeńską dla Zoe Saldany. Statuetka dla Saldany wydaje się pewnym zaskoczeniem, bo chyba więcej osób spodziewało się nagrody dla Seleny Gomez. Ja zaś mam problem z kwalifikowaniem roli Saldany jako drugoplanowej, biorąc pod uwagę, że je postać jest właśnie tą która spina całą historię razem. Jeśli jest w tym filmie rola pierwszoplanowa to jest to rola Saldany.
Co jednak ciekawe „Emilia Perez” nie zdobyła pierwszoplanowej nagrody aktorskiej. Ta chyba najbardziej niespodziewanie trafiła do brazylijskiej aktorki Fernandy Torres. Nie widziałam filmu, w którym wystąpiła, ale mam wrażenie, że to się raczej na Oscarach nie powtórzy. Nie dlatego, że to słaba rola, ale dlatego, że to zupełnie inne gremium (dużo trudniej przekonać kilka tysięcy osób by głosowało na aktorkę nieanglojęzyczną). Wśród wyróżnień za najlepsze role w komedii czy musicalu było chyba najwięcej miłych niespodzianek. Demi Moore, okazała się gwiazdą wieczoru, nie tylko odbierając nagrodę za „Substancję” jako swoją pierwszą nagrodę (no może max drugą, bo w 2012 dostała Independent Spirit Awards za rolę w „Chciwości) nagrodę aktorską ale też przypominając, że aktorzy i aktorki często słyszą jakie są ich granice w biznesie. Demi Moore wspominając o producencie, który nazwał ją „popcornową aktorką” która nigdy nie będzie zdobywać nagród, trochę przypomina, że aktorzy też żyją w ograniczonym zakresie ról, które im się zaproponuje. Niekiedy musi minąć sporo czasu by ktoś ich „odkrył” na nowo albo wykorzystał ich niezrealizowany potencjał. Z kolei nagrodę dla najlepszego aktora w komediowej produkcji odbierał Sebastian Stan, za rolę w „Innym mężczyźnie”. Widziałam ten film i Sebastian Stan jest tam absolutnie fantastyczny. Cieszy mnie, że nie kończy sezonu nagród bez żadnej statuetki, bo to naprawdę był jego rok. Doskonały wybór ról i przypomnienie, że ma w sobie dużo więcej talentu niż pokazuje w Marvelu. Filmu jeszcze nie ma w polskiej dystrybucji, ale jak będzie to koniecznie zobaczcie bo się go dobrze ogląda i jest do tego cudownie przewrotny.
Jeśli wszystko co wiąże się z „Prawdziwym Bólem” uznamy za wątek polski to Kieran Culkin odbierający swoją nagrodę za rolę drugoplanową istotnie był najbardziej polski tego wieczoru. Nie dziwi nie ta statuetka, bo rzeczywiście Culkin jest sercem tej produkcji. Pytanie tylko czy tak mały film (pomimo olbrzymiego zainteresowania w Polsce nie można zapominać, że „Prawdziwy Ból” to produkcja niezależna jakich w Stanach mnóstwo) ma szanse na Oscary. Trochę się o tym mówi w szerszym kontekście nominacji, ale ponownie – żeby dostać Oscara trzeba mieć sporo kasy na dużą kampanię i nie jestem pewna czy akurat w tą role w tym filmie producenci będą rzucać pieniędzmi na promocję. I tak wiem, że to brzmi cynicznie, ale takie są reguły tej gry.
Oczywiście przeglądając tą listę nagród nie sposób nie dostrzec, że „Wicked” nie dostało nic poza nagrodą za największe osiągnięcie w box office. Co pokazuje nam kierunek tej nagrody. Jak się okazuje, niekoniecznie chodzi o nagrodzenie filmu, który zarobił najwięcej, tylko raczej na takie skinienie w kierunku widzów, że dostrzegliśmy na co chodziliście do kina, ale nic więcej tej produkcji nie damy. Przy czym „Wicked” ma rzeczywiście pecha, bo rzadko się zdarza by w stawce były dwa musicale, w tym jeden z bardzo artystycznym zacięciem (mowa o „Emilii Perez”). Jeśli kogoś zawiódł brak statuetek dla „Wicked” mógł się pocieszyć, że niewielkie grono przyznające Złote Globy nie dało się zwieść wynikom w box office, w kategorii „najlepszy film animowany” i wygrało urocze „Flow”, którego nie wyprodukował Disney. Mała rzecz a cieszy. Ja z kolei aż klasnęłam z radości, kiedy nagrodę za najlepszy scenariusz dostało „Konklawe”. Głównie dlatego, że scenarzysta „Konklawe” Peter Straughan był jedynym scenarzystą w zestawieniu. Wszyscy inni to reżyserzy, którzy napisali scenariusze do swoich filmów. Jestem zaniepokojona zanikaniem scenarzystów na nagrodach więc cieszy mnie, że tu wygrał ten jeden ostatni.
Galę prowadziła Nikki Glaser, która wyraźnie dostała polecenie by przypomnieć, że kiedyś w przeciwieństwie do Oscarów na Globach nie było aż tak miło. Osobiście mam mieszane uczucia wobec jej monologu. Żarty nie były ani dobre, ani złe, kluczowe takim przypadku „negocjowanego pocisku” jest to, jak zostaną nam podane. Tu miałam wrażenie, że trochę zabrakło lekkości i ten sposób podawania puenty, jaki wybrała komiczka, lepiej sprawdza się przy stand upie niż przy takiej formie „kto tu dziś jest z nami”. Uważam też, że odrobinę za długi był jej dowcip o Chalamecie. Mam wrażenie, że miało być niezwykle zabawnie, ale ostatecznie większość tego pocisku zajęło śmianie się z nazwiska, co… zabawne nie jest. Inna sprawa, że widać było, iż widownia, nie jest gotowa by śmiać się np. z imprez u Diddy’ego. I w sumie ja też nie jestem do końca pewna, czy już można się z tego śmiać biorąc pod uwagę, że sprawa jest nieskończona, bardzo brudna, plus – zupełnie nie śmieszna dla wszystkich poszkodowanych osób. W każdym razie miałam wrażenie, że wyszło tak mało odkrywczo. W sieci czytam, że monolog się podobał, ale mam wrażenie, że był tak napisany by nie dotknąć tego, co jest prawdziwymi bolączkami biznesu. Ale to ja tak kręcę nosem, bo konsensu jest taki, że prowadzenie było fantastyczne.
Od dawna mam poczucie, że Złote Globy oglądamy głównie dla momentów zza kulis, czy przy stolikach, gdzie usadzone są gwiazdy. Podczas gdy większość imprez ma bardzo wyraźnie charakter uroczystej gali, tu mamy ten schemat kolacji z nagrodami. To znaczy, że wszyscy są bardziej wyluzowani a wścibska kamera, może złapać gwiazdy, gdy ze sobą rozmawiają albo gdy zachowują się „zupełnie jak ludzie”. Czyli będziemy pewnie w sieci oglądać bez porównania więcej filmików z tym jak Martin Short zachwyca się pierścionkiem zaręczynowym Seleny Gomez albo jak Andrew Garfield zakłada okulary, niż przemów nagrodzonych za najlepszą reżyserię. I to nie jest wielki powód do frustracji, raczej przypomnienie, że te nagrody są dla nas tak ważne jak ważne miejsce im nadamy. Ja cieszę się, że Globy były nieco rozrzucone i nieprzewidywalne, bo to znaczy, że tak naprawdę wciąż nie mamy jednego jasnego prognostyka na Oscary (poza tym co wiemy z shortlist) a ja lubię nie być do końca pewną aż do dnia nominacji.
Ostatecznie uważam, że takie rozdanie, które nie wyznacza jednego jednoznacznego zwycięzcy (najbardziej nagrodzona „Emilia Perez” zdobyła cztery statuetki to nie jest jakaś porażająca dominacja). Jestem przekonana, że na Oscarach część nominacji się pokryje, ale tam jest dużo więcej kategorii i też nie ma podziału na musical-komedię i dramat co pewnie wykosi część nominowanych zwłaszcza w komediowej kategorii. Mam też wrażenie, że Oscary są nieco bardziej przychylne narracjom biograficznym niż Globy. Ale prawda jest taka, że po prostu oglądajcie filmy. Te nagrodzone, te nominowane i te w ogóle na żadnej liście nie wymienione. To największa frajda.