Home Film Bez złudzeń czyli „Kompletnie nieznany”

Bez złudzeń czyli „Kompletnie nieznany”

autor Zwierz
Bez złudzeń czyli „Kompletnie nieznany”

Lubię Boba Dylna. Nie… wróć… lubię piosenki Boba Dylana. Jestem być może jedną z bardzo niewielu osób, które Dylna poznały na studiach. Dokładniej na zajęciach z historii muzyki XX wieku (och te wszystkie dodatkowe wykłady i zajęcia, które miały w nas wbić odrobinę kultury). Dzięki temu poznałam Dylana nie tylko jak twórcę piosenek, ale też od razu dostałam cały wykład na temat tego, dlaczego jego śpiewanie i pisanie było takie ważne. Poznałam więc jego muzykę tak jak poznaje się muzykę dawnych mistrzów. W oderwaniu od sympatii i antypatii, osobistych poszukiwań czy fascynacji. W cudownym bąbelku akademickich rozważań.  Być może dlatego „Kompletnie nieznany” okazał się dla mnie seansem bardzo miłym. Bo niewiele w nim realnej biografii Dylana a dużo więcej nieco bardziej akademickiej dyskusji o przemianach w muzyce.

 

Kto po „Kompletnie nieznanym” spodziewa się takiego klasycznego biograficznego podejścia, które lubi Hollywood ten się zawiedzie. Pomijam, że trudno uznać za jakiś biograficzny przekrój film, który obejmuje zaledwie trzy lata artystycznej działalności muzyka, który działa przez ponad pół wieku. Przede wszystkim, film jest zainteresowany samym Dylanem. Kto lubi biograficzne opowieści, które opierają się o prostą psychoanalizę bohaterów na pewno się zawiedzie. Nie dowiecie się, że Dylan pisał swoje teksty, bo mama go nie kochała, tata go bił czy ktoś mu umarł w dzieciństwie. Dylan w tym filmie nie ma za bardzo tożsamości, historii, jest niczym duch, który pojawia się znikąd i nie chce nic o sobie powiedzieć. Chłopak, który przyjeżdża do Nowego Jorku na początku lat sześćdziesiątych nie ma swojej historii, tylko gitarę i dobre piosenki. Nawet jego dziewczyna, wypomina mu, że wszystko z jego przeszłości – od nazwiska, po rodzinę pozostaje w wiecznym niedopowiedzeniu. Do końca filmu Dylan pozostaje właściwie zupełnie nierozpoznany. Niczym objawiający się duch czasów, który przybywa znikąd i odjeżdża donikąd.

 

No właśnie, to jest nieco irytujące, gdy postać, dla wielu tak fascynująca jak Bob Dylan, wydaje się być zupełnie jednowymiarowa. Ot samolubny, dupkowaty typ, który nie za bardzo interesuje się kimkolwiek poza samym sobą. Dylan w tej historii przypomina kota, który zawsze chce być po drugiej stronie drzwi. Chce byś popularny, chce być nieznany, chce mieszkać ze swoją dziewczyną, chce być sam, chce należeć do arystokracji folku, nie chce folku grać. Chce być polityczny, chce, żeby nikt nie pytał go o zdanie, chce wszystkiego, chce tylko siedzieć po nocach i grać. Pozbyć się go nie można, bo zawsze wraca, zawsze czegoś chce i zawsze wydaje się być głęboko zaskoczonym, że inni ludzie w ogóle mają wobec niego jakieś wymagania i oczekiwania. Koszmarny typ, który raczej nie uczy się na własnych błędach, raczej nie przechodzi żadnego katharsis. Wiemy z jego twórczości, że odbiera świat wokół siebie, że jest wrażliwy na to co ludzie mówią, piszą i przeżywają. Ale jednocześnie – nic poza jego twórczością nie wskazuje na to by cokolwiek go tak naprawdę obchodziło, być może poza nim samym i jego gitarą.

 

Muszę przyznać, że ta irytująca niechęć Dylana do charakterologicznej przemiany, wydaje mi się jednym z najlepszych elementów tego filmu. To nie jest historia miłego i nawet ciekawego człowieka. To jest historia muzyka. I film pozwala Dylanowi na krótkie momenty, w których wydaje się bardziej ludzki, tylko wtedy, kiedy gra. I co ważne, nie gra to czego od niego wymagają, ale to co sam sobie wymyślił. Wydaje mi się, że w całym filmie jest tylko jedna scena, w której bohater może budzić sympatię – gdy pojawia się spóźniony na nagranie programu muzycznego na żywo i zaczyna improwizować z bluesmanem, zaproszonym tam na ostatnią chwilę. Tylko w tym krótkim muzycznym momencie można pomyśleć, że jest to człowiek całkiem miły i empatyczny. Gdy odłoży gitarę, chcielibyśmy kazać mu spadać.

Wiele filmów próbowałoby bohatera wybielić, podpowiedzieć nam, że jest paskudny, ale mamy mu wybaczyć, bo pisze ładne piosenki. Więcej niż ładne. Najlepsze. Ale tu tego kontrapunktu nie ma. Dylan jest paskudny, kapryśny i pisze genialną muzykę. To jest męczące, irytujące i prawdziwe. Jego relacje ze wszystkimi wokoło są skażone jego egoizmem i niechęcią do społecznych norm. Ludzie są w stanie mu wiele wybaczyć, choć też tylko do pewnych granic. Jednak o ile Dylan wpływa na ludzi wokół siebie, to oni sami – nie są w stanie się przebić, przez tą narcystyczną obojętność. Może jedyny moment jakiegoś poczucia wspólnoty to rozmowy i korespondencja z Johnnym Cashem, na którego też Bobby w pewnym momencie spojrzy z mieszaniną przerażenia i pogardy. Niemal widać, jak robi sobie w głowie notatkę by nigdy nie znaleźć się w tym samym miejscu co uwielbiany piosenkarz country.

 

 

Skoro nie jest to film, który zgodnie z ulubionym tropem filmowych biopiców, analizuje jak życie prywatne odbija się w twórczości, to o czym opowiada? Wydaje się, że przede wszystkim o tym kluczowym dla muzyki folkowej momencie, w którym pojawiło się pytanie – co czyni ten gatunek muzyczny wyjątkowym. Dziś trudno dostrzec przełomowość muzyki Dylana, bo tak wiele zmienił, że nie jesteśmy tego w stanie jeszcze raz usłyszeć po raz pierwszy (z resztą w scenie, w której Dylan śpiewa pierwszy raz „The Times They Are a-Changin” nie da się ukryć, że wszyscy zebrani znają tą piosenkę). Prawda jest jednak taka, że po Dylanie w muzyce folkowej czy tej, którą dziś definiujemy jako folkową wszystko było inaczej. Ten element dyskusji – co tak naprawdę pieśniarz grał, gdzie są garnice gatunku, czy folk kończy się na gitarze elektrycznej – moim zdaniem są sercem filmu. Przypominają nam też, że te rozmowy, nie tylko o tym co kultura wyraża, ale też w jakich ramach, są naprawdę ważne. Że nie chodzi tylko kto pieśniarza kochał czy nie kochał i czy inspiracje brał z wiadomości czy z głowy, ale jak to wszystko przekładało się na twórczość.

 

Przeczytacie w sieci liczne opinie o tym czy Timothée Chalamet poradził sobie z rolą Dylana. Moim zdaniem – wyszedł w niej wypadł tu dobrze. Jest aktorem, który z jednej strony ma wystarczająco dużo charyzmy byśmy uwierzyli, że każdy chciał być obok niego, z drugiej – jest w nim jeszcze sporo tej młodzieńczości, która sprawia, że nieco łatwiej przełknąć butę i kapryśność. Przede wszystkim jednak Chalamet nauczył się śpiewać w ten bardzo specyficzny dylanowski sposób i jako piosenkarzy wypada przed kamerą naprawdę wiarygodnie. Zgodzę się, że granie takich postaci, które niby są częścią świata przedstawionego, ale nie do końca stało się w ostatnich latach kluczem do kariery aktora i rzeczywiście może to być męczące. Problem w tym, że akurat ten styl gry do takiej wizji Dylana jaką proponuje film bardzo pasuje. Jestem też pod wrażeniem jak niewiele trzeba było zrobić w zakresie włosów i charakteryzacji, by wyciągnąć z wielce urodziwej twarzy aktora to co bardzo zbliżyło go wyglądem do przygarbionego Dylana.  To są niewielkie działania, ale dające bardzo dobry efekt. Nie lubię nadmiernej charakteryzacji by koniecznie upodobnić aktora do osoby, którą gra – tu moim zdaniem osiągniętą idealna równowagę między charakterem aktora i podobieństwem do pieśniarza.

 

Czy „Kompletnie nieznany” to film wybitny? Nie, to moim zdaniem niezłe kino, ale nic co by zasługiwało na miejsce w historii kina. Sama postać Dylana doczekała się już ciekawszych filmowych wiwisekcji (wszyscy pamiętamy fantastyczne „”I’m Not There” z 2007 roku). Ale nie uważam tego filmu za nieudany. Dużo jest w nim muzyki Dylana (okazuje się, że od czasu studiów wracałam do jego utworów tyle razy, że znam „The Freewheelin’ Bob Dylan” na pamięć) co nigdy nie jest minusem. Oczywiście, to jest film, który wpada w ten sam trop, co większość produkcji biograficznych o znanych mężczyznach. Bohaterki zawsze są tam głównie po to by patrzeć na facetów. Ale plusem jest to, że Dylan jawi się tu nie jako błogosławieństwo geniusza, który wybiera muzę, tylko bardziej jak karaluch, którego nie możesz wytępić spod zlewu. To jest drobna różnica w porównaniu z wieloma innymi produkcjami biograficznymi o artystach.

 

W jednej ze scen filmu Dylan mówi, że ilekroć pytają go skąd inspiracje do piosenek, tak naprawdę nie chcą wiedzieć, dlaczego pisze swoją muzykę, tylko chcą wiedzieć – czemu taki dar nie przyszedł do nich. Przyznam, że moim zdaniem to jest ta scena, w której film ujawnia trochę to co sama czułam po seansie. Pytanie, dlaczego niektórzy są w stanie zrewolucjonizować muzykę i dostać literackiego Nobla, a inni tylko śpiewają bardzo ładne folkowe utwory, jest czymś co gdzieś nas w mózgu swędzi. Próbujemy znaleźć odpowiedź, drążymy w życiorysach, szukać jakiejś kosmicznej a może społecznej sprawiedliwości.  Ale odpowiedź… odpowiedź wydaje się być kompletnie nieznana.

0 komentarz
1

Powiązane wpisy

slot
slot online
slot gacor
judi bola judi bola resmi terpercaya Slot Online Indonesia bdslot
Situs sbobet resmi terpercaya. Daftar situs slot online gacor resmi terbaik. Agen situs judi bola resmi terpercaya. Situs idn poker online resmi. Agen situs idn poker online resmi terpercaya. Situs idn poker terpercaya.

Kunjungi Situs bandar bola online terpercaya dan terbesar se-Indonesia.

liga228 agen bola terbesar dan terpercaya yang menyediakan transaksi via deposit pulsa tanpa potongan.

situs idn poker terbesar di Indonesia.

List website idn poker terbaik. Daftar Nama Situs Judi Bola Resmi QQCuan
situs domino99 Indonesia https://probola.club/ Menyajikan live skor liga inggris
agen bola terpercaya bandar bola terbesar Slot online game slot terbaik agen slot online situs BandarQQ Online Agen judi bola terpercaya poker online