Wielu rzeczy się spodziewałam, ale na mojej liście możliwych scenariuszy brakowało wizji, że oto świat „Władcy Pierścieni” powróci na duży ekran w formie animacji i to mocno inspirowanej anime. Tymczasem film wszedł do kin i nie wywołał większego poruszania. Widziałam teksty, sugerujące, że animacja dostała zielone światło głównie po to by ułatwić zarządzanie prawami do Śródziemia, co wale by mnie nie dziwiło. Ostatecznie tak to się robi, co pewien czas wraca do materiałów źródłowych by mieć pewność, że nikt inny ich nie podbierze. Pozostaje jednak pytanie – czy „Władca Pierścieni: Wojna Rohirrimów” jest czymkolwiek wartym oglądania.
Powiem tak… nie jest to film zły. Powiedziałabym, że powinien idealnie trafić w gusta tych wszystkich, którzy kręcą nosem, że „Pierścienie władzy” mają w sobie za mało powagi i ducha eposu. Tu mamy historię, która rzeczywiście brzmi jak wyrwana z Sag czy mitów założycielskich. Zaczyna się jak zwykle od niezgody, która przynosi wielką tragedię. A w centrum wszystkiego znajduje się Héra, córka króla Rohanu Helma Żelaznorękiego. Hera jak niejedna bohaterka takich historii, ma niewiele do powiedzenia o swoim losie, gdy jej ojciec nie tylko odmawia jej małżeństwa z Wulfem synem Freki ale też przypadkowo zabija przywódcę Dunlendingów. To napędza ciąg zdarzeń, którzy sprawa, że losy nie tylko dynastii panujące, ale i całego Rohanu wiszą na włosku. Brzmi to wszystko bardzo dramatycznie i takie właśnie jest. Mamy tu historię, gdzie prywatne losy są mniej znaczące od przyszłości całego królestwa, korony i dynastii. Wszystko zaś rozgrywa się w miejscach i okolicznościach, które znamy z książkowej i filmowej Trylogii. Gdyby ktoś chciał skroić opowieść do jednego zdania – to jest to film o tym jak Helmowy Jar otrzymał swoją nazwę, która obowiązywała prawie dwieście lat później, kiedy dociera tam część Druyżny Pierścienia.
Nie jestem tolkienistką, więc nie powiem wam na ile narracyjnej swobody pozwolił sobie twórcy filmu, względem tego co opowiedział w swoich książkach Tolkien. Z całą pewnością trzymali się znanej historii na tyle blisko, że czytałam zadowolone recenzje wielbicieli prozy Tolkiena, co nie zdarza się często. Prawdę powiedziawszy nie wiedziałam, że takie zdania w ogóle występują w przyrodzie. Z resztą nie trzeba być wielkim znawcą prozy Tolkiena by zobaczyć w fabule znane tropy – odpowiedzialność jednostki, konsekwencje niewielkich zdarzeń, które ważą na losach całych społeczności, bohaterskie czyny, które obrastają legendą. Film rozumie, że aby tolkienowska narracja zadziałała potrzebne jest pewne decorum opowieści. To nie może być prosta i lekka historia, humor musi być jedynie w tle, zaś na pierwszym planie powinniśmy mieć sprawy kluczowe, postaci zdecydowane i konflikty, gdzie linia podziału łatwo przebiega między tym co słuszne a godne potępienia. Oczywiście znajdziecie w sieci głosy, że sam film jest naruszeniem wszelkich zasad, bo powiada o postaci kobiecej, ale moim zdaniem – tak naprawdę tylko w punkcie wyjścia płeć naszej bohaterki ma znaczenie, potem jest raczej egzemplifikacją pewnych cech – przywiązania do działania, odwagi, poświęcenia dla swojej społeczności.
No właśnie, to jest mój główny problem z tym filmem. Otóż narracja Tolkiena, zwłaszcza ta czysto historyczna, jest równie porywająca co czytanie dawnych kronik. Póki nie wyobraźmy sobie ludzkich postaci z krwi i kości, które realnie przeżywają swoje emocje i dylematy to całość jest umiarkowanie porywająca. Problem w tym, że w film animowany choć ma olbrzymie możliwości w pokazywaniu nam świata przedstawionego i pozwala na naprawdę ciekawe ujęcia (choć zgadzam się, że mieszanie kilku stylów animacji, zwłaszcza 2D i 3D nie zawsze wychodzi filmowi na dobre) to pod względem pokazywania postaci i ich emocji… przedstawia wiele do życzenia. Nie mówię, że to problem każdej animacji, ale w tym przypadku, miałam poczucie, że wszyscy są jednak za mało zniuansowani za bardzo jednowymiarowi. Zabrakło mi tu takiej ludzkiej mimiki, tego co aktor czy aktorka są w stanie dodać do swojej postaci by uczynić ją bardziej ludzką. Bo nie da się ukryć, że po obejrzeniu produkcji zdałam sobie sprawę, że losy bohaterów zupełnie mnie nie obeszły. Nie byli to prawdziwi ludzie, nie mieli żadnych cech, poza tymi, których aktualnie wymagałaby o nich podniosła narracja. I to nie jest pretensja do samej historii – wiem, że wielu widzów właśnie tego oczekuje od ekranizacji Tolkiena. Po prostu mam wrażenie, że taka historia plus animacja, zakończyły się historią, która chyba jednak nie jest wystarczająco porywająca by poświęcić jej cały film.
Przy czym chcę, żeby było jasne – to nie jest zły film. Co prawda spodziewałam się, że dostaniemy nieco więcej po prostu pięknych ujęć Rohanu (na początku jest ich kilka i są absolutnie zachwycające), ale poza tym, mam poczucie, że to sprawnie zrealizowana produkcja, która nie powstała zupełnie bez pomysłu. Nie wydaje mi się też, by sięgnięcie akurat po japoński styl animacji było błędem samym w sobie. Ostatecznie to właśnie w anime najczęściej oglądamy bohaterów, którzy są w stanie z każdej życiowej sytuacji zrobić dramę na pięć tomów, plus trudno mi sobie wyobrazić inny styl animacji, który by pasował do tej specyficznej narracji z dzieł Tolkiena. Mogę uważać, że to nie jest aż tak ciekawe jakby mogło być, gdyby zagrali to aktorzy, ale nie uważam by sam pomysł był zły. Choć powiedziałabym, że może gdyby dodano nieco więcej humoru, albo nieco więcej scen, które powiedziałby nam kim są ci bohaterowie.
Zwłaszcza Héra i Wulf, czyli tak naprawdę para głównych bohaterów historii wypadają wyjątkowo blado. Wiemy, że Hera jest wolna, nieposłuszna i nie chce męża. Ale poza tym… właściwie trudno nam powiedzieć czego chce, kim się czuje i jaki ma pomysł na swoją przyszłość. A szkoda, bo byłby tu potencjał na dużo ciekawszą postać. Zwłaszcza jej niechęć do małżeństwa wydaje się ciekawa, bo w sumie – dobrze byłoby wiedzieć skąd u dziewczyny, wychowanej z całą pewnością i świadomością, że ślub ją czeka tak stanowcza postawa. Z kolei Wulf, jest tu teoretycznie tym, komu moglibyśmy przyznać część racji. Jego ojciec nie popełnił zbrodni, za którą należałaby się śmierć. Pragnienie by pomścić ojca nie jest czymś dziwnym. Dostajemy retrospektywy, które pokazują przyjaźń Hery i Wulfa ale brakuje nam więcej emocjonalnego zaplecza i jakichkolwiek bardziej osobistych stawek, które uczyniłby konflikt między nimi choć nieco mniej papierowym. Ponownie – kiedy streszcza się historie wielkich królów i dynastii, takie epizody brzmią jak najbardziej na miejscu, ale kiedy mamy spędzić z bohaterami ponad dwie godziny, to musimy w nich zobaczyć ludzi. Wiecie, w tym filmie Helm jest na ekranie dłużej niż Theoden w filmowej Trylogii ale Tehoden będzie miał na zawsze twarz Bernarda Hilla i zostanie w mojej pamięci zdecydowanie dłużej niż animowany Helm.
Jeśli tęsknicie za Śródzmiem, które jest wizualnie bliższe wizji Petera Jacksona, to ta nowa animowana produkcja z całą pewnością da wam poczucie, że mogliście znów odwiedzić znane miejsca i dostaliście jeszcze raz przepustkę do tego fantastycznego świata. Jeśli jednak zastanawiacie się czy to jest produkcja, która dorównuje filmom aktorskim – to nie, zdecydowanie mamy tu raczej taki filmowy szkic (nie chcę mówić pół produkt, bo zdaje sobie sprawę, ile pracy wymaga zrobienie takiej animacji). Dla fanów na pewno coś przyjemnego, ale raczej nie zastąpi to wybierania się do kina na „Powrót Króla” czy nawet na „Hobbita”. Natomiast zupełnie nie wiem jak to się sprawdzi na małym ekranie, bo być może straci swój urok, tego kolejnego witania się ze światem, w którym przebywaliśmy zdecydowanie za krótko. Jestem ciekawa co czeka nas dalej. Czy więcej animacji opartych o wyjątki z dzieł Tolkiena czy może pojawi się jakiś film aktorski. Cóż pozostaje czekać co wymyślą ci, którzy w studiach filmowych liczą pieniądze. W tym przypadku wszystko zależy od ich decyzji.