Home Film Oz zawsze było w kinie czyli o „Wicked”

Oz zawsze było w kinie czyli o „Wicked”

autor Zwierz
Oz zawsze było w kinie czyli o „Wicked”

„Wicked” nie jest moim ulubionym musicalem. Nie jest nawet wśród pierwszej dziesiątki. Jasne, wysłuchałam płyty z oryginalnym nagraniem, widziałam rozpikselowane bootlegi i byłam na West Endzie na przedstawieniu, ale nigdy nie miałam z tą historią bliskiej i zażyłej relacji. Podczas gdy wielu moich znajomych przeżywało fascynację tą historią, ja miałam do niej pewien dystans. Być może dlatego, że jakoś nigdy nie czułam głębokiej więzi ze światem „Czarnoksiężnika w Krainie Oz”, którego „Wicked” jest retellingiem. Być może, obejrzałam go w niewłaściwym momencie. Dlatego idąc do kina na filmową wersję pierwszego aktu musicalu, nie miałam wielkich oczekiwań. Miałam tylko nadzieję, że będzie nieźle. Nie spodziewałam się, że będzie wspaniale.

 

Dla tych, których ominął jeden z największych musicalowych fenomenów ostatnich dwudziestu lat, krótkie wprowadzenie. Musical, choć został zainspirowany przez powieść „Wicked: Życie i czasy Złej Czarownicy z Zachodu” autorstwa Gregory’ego Maguire’a nie jest jej wierną adaptacją. To ważna uwaga, bo jeśli np. czytaliście powieść (po polsku ukazał się tylko pierwszy tom z serii) a nie znacie musicalu, to nie spodziewajcie się adaptacji książkowego pierwowzoru. „Wicked” zadebiutowało na scenie w 2003 roku i niezwykle szybko stało się produkcją kultową.  Nie tylko za sprawą piosenek, które stały się szybko przebojami (jak najsłynniejszy utwór z musicalu – „Defying Gravity”) czy doskonałej pierwszej obsady, ale przede wszystkim – dlatego, że idealnie wpisała się w nastroje społeczne. Choć krytycy kręcili nosem na pierwsze wystawienia, to musical odniósł sukces głównie za sprawą marketingu szeptanego. Trudno się dziwić, nie tylko nawiązywał do ukochanego dzieła kultury jakim w Stanach jest „Czarnoksiężnik z Krainy Oz” ale też całkiem nieźle komentował rzeczywistość społeczną. I to w czasach, gdy retellingi wcale nie były takie modne. „Wicked” szybko rozsiało się po świecie, tworząc swój własny wielki, zaangażowany musicalowy fandom.

 

 

Sama historia, robi to co wielu odbiorców kultury bardzo lubi – wypełnia luki i reinterpretuje znaną historię. Opowieść zaczyna się w momencie, który widzowie znają z „Czarnoksiężnika z Krainy Oz”, czyli od śmierci czarownicy przygniecionej przed dom, porwany przez tornado z Kansas. Tak to ten sam dom, przez którego do magicznego Oz wejdzie Dorotka. Ale zanim poznamy tą historię, cofniemy się w czasie do czasów studenckich, gdy nie było jeszcze dobrych i złych czarownic. Poznajemy dwie bohaterki Elphabę i Galindę. Elphaba urodziła się z zieloną skórą, przez co jest odtrącana przez społeczeństwo i niekochana przez swojego ojca. Z kolei Galinda, jest ubraną wiecznie na różowo królową towarzystwa. Obie dziewczyny nie mają szans się zaprzyjaźnić, ale kiedy zostają współlokatorkami – szybko okazuje się, że być może zawiąże się pomiędzy nimi nić przyjaźni. Wszystko zaś toczy się w momencie, gdy Oz przechodzi zmiany, zwierzęta, które kiedyś mówiły a nawet wykładały na uczelniach, zaczynają znikać i milknąć. Coś dzieje się Oz, ale dla zajętych studiowaniem i flirtowaniem studentów to wydarzenia na granicy ich zainteresowań. Każdy na magicznym uniwersytecie Shiz pragnie być popularny i lubiany, zaś Elpheba, która ma prawdziwe magiczne moce, marzy by dostać się przed oblicze potężnego czarnoksiężnika i poprosić go o najważniejszą dla siebie rzecz – by zabrał zieleń z jej skóry.

 

Choć sama fabuła musicalu (a przynajmniej jej pierwszego aktu) wydaje się dość łatwa do streszczenia, w istocie, mieści w sobie całkiem sporo tematów. Bo nie tylko mamy tu refleksje nad rasizmem, szukaniem kozłów ofiarnych i manipulowanie zobojętniałym społeczeństwem, ale też całkiem nieźle zarysowane postaci, które przechodzą zmiany pod wpływem coraz większej świadomości tego co dzieje się wokół nich. Jest to też fantastycznie napisana historia przyjaźni, która niekoniecznie jest oczywista, ale jest bardzo prawdziwa, chyba właśnie dlatego, że bohaterki lubią się pomimo wad i różnic w życiowych postawach i wartościach. Wszystko zaś napisane tak, że widzowie odnajdowali się w tych społecznych tematach i refleksjach w 2003 a w 2024 mają wrażenie, jakby była to najaktualniejsza produkcja tego roku. Co jest chyba największym komplementem pod adresem twórców, albo przyczynkiem do smutnej refleksji nad tym, że czasy się zmieniają ale jako ludzie pozostajemy zaskakująco niezmienni w zachowaniach społecznych.

 

 

Jak wszyscy wiemy, to że musical jest dobry i poradził sobie na scenie niekoniecznie znaczy, że doczeka się dobrej filmowej adaptacji. Można tu przywołać „Koty”, „Upiora z Opery”, „Rent” czy moim zdaniem, filmowych „Nędzników” by pokazać, że magia teatru czasem nie da się przełożyć na ekran. Czym więc „Wicked” różni się od tych produkcji, którym się nie udało zyskać przychylnego oka widzów i krytyków? Cóż mam kilka teorii.

 

Po pierwsze obsada. Widzicie, od jakiegoś czasu w Hollywood mieliśmy do czynienia z musicalami, które stawiały przede wszystkim na obsadę złożoną z rozpoznawalnych aktorów, niekoniecznie patrząc czy na pewno mają odpowiednie możliwości głosowe. Wybitny przykładem będzie tu Russel Crowe w „Nędznikach”. Tymczasem, oczywiście są musicale i role musicalowe, które można sobie dograć nawet jeśli się nie umie śpiewać. Ale są takie musicale, które po prostu muszą być dobrze zaśpiewane. „Wicked” z całą pewnością jest jednym z nich. Obsadzone w głównych rolach Ariana Grande i Cynthia Erivo potrafią śpiewać. Więcej, potrafią świetnie śpiewać. Grande ma rzadką umiejętność doskonałego naśladowania różnych muzycznych stylów. Gdy sytuacja tego wymaga potrafi dodać element operowego zaśpiewu, potrafi też jednak odnaleźć się w klasycznych musicalowych aranżacjach. Jednocześnie, ku zaskoczeniu chyba wszystkich, jest komediowym sercem filmu. Z kolei Cynthia Erivo, jest po prostu wybitną aktorką sceniczną i musicalową. Uwielbiam jej głos od czasu, gdy słuchałam na zapętleniu ścieżki dźwiękowej do „Harriert”. Erivo nie tylko potrafi po swojemu zinterpretować najbardziej znane utwory (które część widzów zna na pamięć) ale też dać filmowej Elphebie determinację i wrażliwość, bez której nie sposób dostrzec jak bardzo skonfliktowana i ciekawa jest to postać.

 

Pomiędzy aktorkami w głównych rolach jest rzadka do uzyskania ekranowa chemia. Ich przyjaźń ma na ekranie taką intensywność, że miejscami zapominamy, że opowiadamy historię, której zakończenie przecież znamy. Innym razem mamy poczucie, że wszystkie inne postaci w tej opowieści są zupełnie zbędne (zwłaszcza biedny Fiyero, w wielu scenach sprawia wrażenie takiego obowiązkowego faceta w relacji, która go nie potrzebuje).  Dzięki pewnym przesunięciom względem scenicznego pierwowzoru, ta relacja wychodzi poza takie proste i często komediowe „od niechęci do przyjaźni” i balansuje gdzieś na granicy uczucia znacznie głębszego. I absolutnie nie jest to nic złego, nikt tu nie pisze opowieści na nowo, raczej znajduje w niej odpowiednią ilość czułości i wzajemnego zrozumienia. Przyznam, że często kręcę nosem na filmowe reinterpretacje tropów ze scenicznych musicali, ale tu kilkukrotnie udaje się właśnie dzięki odpowiedniej aranżacji wydobyć coś więcej ze scen które znamy. Zwłaszcza wspólny taniec na imprezie w klubie (tak w Oz są kluby, co zawsze mnie bawiło) ma tu więcej emocji niż zazwyczaj widzimy na scenie.

 

 

Powiedziałam, że biedny Fiyero wydaje się w tej relacji czasem zbędny, ale nie znaczy, że jest to rola źle zagrana. Broń Boże. Jonathan Bailey, którego część z nas kojarzyła z musicali zanim zaczęliśmy go kojarzyć z Bridgertonów, gra swojego bohatera w sposób niezwykle satysfakcjonujący. Scena w bibliotece, w czasie której młody, deklarujący absolutną umysłową pustkę książę, uwodzi wszystkich, którzy w Shiz oddychają, jest przecudowna. I ponownie – nic tu nie napisano od nowa, nie zmieniono zupełnie aranżacji znanej piosenki, ale cała sekwencja ma energię, którą kochają widzowie wersji scenicznej, ale która jest jeszcze podkręcona. I choć łatwo w takich przypadkach przesadzić, to charyzma i urok aktora sprawiają, że wcale nas nie dziwi, że w Shiz ludzie, którzy nie chcą się przespać z Fiyero to tylko ludzie, którzy chcieliby po prostu być Fiyero. Bardzo jestem ciekawa jak ta postać się rozwinie w akcie drugim, gdzie ma dużo większe dramaturgiczne znaczenie.

 

Jednak nie przypisywałabym sukcesu tylko obsadzie. Mam poczucie, że reżyser Jon M. Chu, w przeciwieństwie do bardzo wielu twórców Hollywoodzkich, nie boi się musicalu. Nie próbuje go usprawiedliwiać, ukrywać jego natury, tłumaczyć, dlaczego bohaterowie śpiewają. Pozwala wybrzmieć piosenkom, daje nam czas na zachwyt choreografią, wprowadza nas do świata, który jest barwny i fantastyczny, ale pomimo komediowych elementów – traktuje i nas i tą opowieść poważnie. Widzicie, są wybitni reżyserzy, którzy się musicali boją (mam cały rant o tym jak Spielberg w nowym „West Side Story’ nie umie sobie poradzić z tym, że bohaterowie nie muszą mieć widowni by śpiewać), są tacy, którzy uważają, że muszą musical uczynić „prawdziwszym” (tu przykładem jest Tom Hopper w „Nędznikach”) są w końcu tacy, którym totalnie przelatuje nad głową o czym dany musical jest („Rent” patrzę na ciebie). Ale kiedy reżyser nie boi się tego gatunku, kiedy go rozumie, kiedy pozwala mu wybrzmieć, to wtedy okazuje się, że filmowe musicale wciąż udowadniają, że nie wychodzą z mody. Trafiają w samo miękkie, ponoszą widza i dają mu dostęp do emocji w najczystszym stanie. To jest niezwykle ważne by zrozumieć, że aby nakręcić musical nie wystarczy po prostu nakręcić filmu, w którym co pewien czas ludzie śpiewają. Trzeba nakręcić film tak by to śpiewanie było dla nas zrozumiałą integralną częścią opowieści. I tu to się udało.

 

 

Ostatnia z moich teorii mówi, że „Wicked” od zawsze było musicalem, który aż prosił się o filmową wersję. Z wielu powodów. Pierwszy, dość oczywisty – odnosił się do książki, ale większość osób zna Oz z filmowej ekranizacji. Co znaczy, że imaginarium Oz zawsze było bardziej filmowe niż książkowe lub sceniczne. Drugi – to historia, w której teatr musi się z konieczności powoływać na umowność pewnych scen i momentów, ale kino może nam pokazać to w pełni. Jak np. wykład prowadzony przez profesora kozła, czy triumfalny lot na miotle. Jasne, w teatrze to też gra, ale kino, pozwala na większą skalę, więcej szczegółów, rozbudowanie świata. Do tego jestem wdzięczna producentom, którzy, zapewne dyktowani bardziej chęcią zysku niż pragnieniem oddania hołdu sztuce, zdecydowali się na to, że film dostaniemy w dwóch częściach. Pomijam już fakt, że „Wicked” się idealnie do tego nadaje (oba akty są od siebie oddalone czasowo, ale też bardzo różne w tonie) to jeszcze, dzięki temu nie ma nadmiernego skracania, wyrzucania i okrajania. Co niestety często w wersjach filmowych sprawia, że pewne wątki nie są w stanie wybrzmieć do końca, bo tempo scenicznego musicalu i filmowego są zupełnie różne. Filmowe „Wicked” nigdzie się nie spieszy, dzięki temu – mamy czas zrozumieć bohaterki i w pełni je pokochać. A jednocześnie ta filmowa wersja, nie odrzuca tych, którzy zakochali się w wersji teatralnej – w dekoracjach, występach drugoplanowych, gestach – znajdziemy nawiązania do scenicznego wystawienia. To jest właśnie to co bardzo mnie kupiło – oddanie musicalu filmowej formie, ale raczej jako rozwinięcie wersji scenicznej a nie kontrę.

 

Oczywiście ktoś mógłby po prostu stwierdzić, że sukces „Wicked” jest po prostu odpowiedzią na pytanie – co się stanie, gdy nie spieprzy się adaptacji popularnego musicalu scenicznego. Jednocześnie, jest to odpowiedź, dlaczego warto musicale sceniczne ekranizować. Choć „Wicked” ma ponad 20 lat to jednak dopiero film sprawił, że wiele osób weszło do tego świata, poznało bohaterki, ich dylematy, zorientowało się, że w tym rozrywkowym dziele, sporo jest tematów wymagających refleksji. Co więcej tematów uniwersalnych, bo refleksja co to znaczy postąpić dobrze a co znaczy źle, jak działa propaganda i czy obojętność nie jest najgorszą zbrodnią ze wszystkich, to rzeczy, do których nigdy nie przestaniemy wracać. Cieszę się, że te pytania zadawać sobie będą nowi widzowie, którzy pewnie do przyszłego roku dowiedzą się co dzieje się w akcie drugim. A jeśli nie wiedzą to powiem tylko tyle, przygotujcie się na mordercze dziecko i potrzebę użycia chusteczek.

 

PS: O „Wicked” w najbliższy czwartek będziemy rozmawiać na nagraniu podcastu ZVZ. Jeśli chcecie posłuchać naszej rozmowy gdzie na pewno padnie mnóstwo nowych wątków, tropów i uwag, to zapraszam was na naszego Discorda. Tam też 28.12. będziemy wspólnie słuchać ścieżki dźwiękowej z Wicked i rozmawiać sobie o historii tego musicalu. To dla wszystkich, którzy czują jakiś niedosyt.

0 komentarz
0

Powiązane wpisy

slot
slot online
slot gacor
judi bola judi bola resmi terpercaya Slot Online Indonesia bdslot
Situs sbobet resmi terpercaya. Daftar situs slot online gacor resmi terbaik. Agen situs judi bola resmi terpercaya. Situs idn poker online resmi. Agen situs idn poker online resmi terpercaya. Situs idn poker terpercaya.

Kunjungi Situs bandar bola online terpercaya dan terbesar se-Indonesia.

liga228 agen bola terbesar dan terpercaya yang menyediakan transaksi via deposit pulsa tanpa potongan.

situs idn poker terbesar di Indonesia.

List website idn poker terbaik. Daftar Nama Situs Judi Bola Resmi QQCuan
situs domino99 Indonesia https://probola.club/ Menyajikan live skor liga inggris
agen bola terpercaya bandar bola terbesar Slot online game slot terbaik agen slot online situs BandarQQ Online Agen judi bola terpercaya poker online