Od kiedy na wydarzeniach i imprezach przedstawiam się jako krytyczka filmowa, coraz częściej czuję, że mam obowiązki krytyczne. Na przykład – oglądanie filmów, na które niekoniecznie chciało mi się iść do kina. Taką produkcją jest „Gladiator II”. Produkcja, która miała podbić box office, oraz przypomnieć nam, że wszyscy myślimy o Imperium Rzymskim co najmniej raz dziennie. Okazuje się jednak, że jeśli cokolwiek nam ten film przypomniał to, ile lat minęło od premiery pierwszego filmu Ridleya Scotta o generale rzymskiej armii zdegradowanego do roli Gladiatora.
Próbując rozłożyć na części pierwsze co nie wyszło w drugim podejściu reżysera do historii Rzymu, trudno znaleźć odpowiednie miejsce, w którym zacząć. Chyba trzeba jednak od samej historii, która rozgrywa się mniej więcej dwie dekady po śmierci Maximusa. Poznajemy tu Hanno, odważnego rzymianina, który od lat mieszka w Numidii wraz ze swoją żoną. Życie toczyłoby się spokojnie, gdyby właśnie do wrót nie pukały Rzymskie legiony. Oto bowiem generał Acacius, przybył przez morze by dla cesarzy Gety i Karakalli podbić afrykańskie państwo i uczynić z niego prowincję Rzymu.
Hanno walczy dzielnie, ale ostatecznie zostaje wzięty do niewoli i trafia na niewielką arenę, gdzie robi wrażenie na lokalnym handlarzu niewolników. Stąd już tylko krok do tego by zostać przewiezionym do Rzymu, gdzie w Koloseum Hanno robi wrażenie na wszystkich, a zwłaszcza na tych, którzy go rozpoznali. Oto bowiem nie mamy do czynienia jedynie z rzymskim uchodźcą, ale z wnukiem samego Marka Aureliusza, Lucjuszem. Pojawienie się takiej persony na arenie budzi poruszenie wśród wszystkich, którym śni się inny Rzym. Także tym, których plany są dużo bardziej przebiegłe niż może się wydawać na pierwszy rzut oka. Sam Hanno zaś pragnie zemsty za śmierć swojej żony – zwłaszcza na rzymskim generale, który – co jest trochę głupie, okazuje się być mężem jego matki.
Jeśli macie wrażenie, że niektóre elementy tej historii już znacie, to nie powinno was to dziwić. Scenariusz do drugiego Gladiatora, to taki zlepek scen z historii Maximusa, połączony ze scenami, które mają nam wyjaśnić, właściwie, dlaczego wracamy jeszcze raz do tej samej historii. Niektóre postaci są rozbite na dwie – z połączenia Hanno i Acaciusa wychodzi cała postać Maximusa, zaś dwóch zepsutych władców to zupełnie jak jeden Commodus. Inne zaś stanowią wariacje na temat tego co już widzieliśmy wcześniej. Sam motyw przewodni filmu – obawa przed tym, że Rzym upadnie, gdyż nikt już nie pamięta tego marzenia o tym jak miało wyglądać Imperium, też jest przepisany z oryginału. Przy czym cały scenariusz przypomina trochę takie właśnie odpisywanie na klasówce, kiedy widzisz kawałki czyjejś odpowiedzi, próbujesz je jakoś ułożyć, patrzysz bokiem i ostatecznie piszesz coś dużo słabszego a często bez sensu.
O tym jak bardzo takie przepisywanie nie działa świadczą sceny, które bywają najbliższe oryginałowi. Ot np. sceny, w której wszyscy zaczynają się orientować kim jest Hanno. O ile w przypadku ujawnienia tożsamości Maximusa dostaliśmy scenę absolutnie kultową – także dlatego, że nie tylko cesarz i jego dwór zorientowali się z kim mają do czynienia, ale także mieszkańcy Rzymu, o tyle ujawnienie tożsamości Lucjusza jest pozbawione jakiegokolwiek wymiaru emocjonalnego. Także fakt, że nasz bohater zostaje rozpoznany, bo umie zacytować fragment Wirgiliusza` wydaje się być przejawem leniwego scenopisarstwa. Podobnie cały wątek polityczny i dyskusji nad kształtem Rzymu. Nawet jeśli w pierwszym filmie nie byłam fanką tego jak rozmawiają ze sobą bohaterowie (bo ich poglądy polityczne ujawniały, że to w sumie Amerykanie w rzymskiej skórze) to przynajmniej – była tam jakaś idea. Tymczasem w drugim filmie bardzo widać, że w sumie ten polityczny wymiar się słabo składa w całość, jest chaotyczny i sporo tam koszmarnie męczącego pustosłowia.
Ale nie tylko scenariusz jest problemem. Choć wydaje się to trudne do ogarnięcia rozumiem – prawie ćwierć wieku po premierze Gladiatora, drugie podejście robi wizualnie dużo mniejsze wrażenie. Zwłaszcza wszystko to co dzieje się na arenie. W oryginalnym Gladiatorze, postawiono na szybką pracę kamery, krew, zbliżenia, wybitną muzykę i dynamiczny montaż. Dzięki temu widz miał poczucie, że jest na arenie, a śmierć czai się wszędzie. Jedocześnie było to pokazane w taki sposób, który raczej nie kazał kwestionować tego, czy takie walki byłby możliwe. Jasne wszyscy wyłapaliśmy, że te rydwany to są na motorek, ale poza takimi drobnymi pomyłkami, całość była wciągająca. W drugiej części postawiono na to by było „więcej, bardziej, dziwniej”. Co oznacza, że mamy gladiatora jeżdżącego na nosorożcu i rekiny pływające w Koloseum, ale to już jest zupełnie inna rozrywka niż oglądanie dwójki ludzi walczących na śmierć i życie. Przeholowano w taki sposób, który sprawia, że drugi Gladiator wydaje się tańszy i mniej realistyczny od pierwszego. Scena, w której nasz bohater walczy z wykreowaną komputerowo małpą, jest tak przerysowana a jednocześnie odrealniona, że na moim pokazie ludzie się w tym momencie śmiali. Nawet Rzym robił te ćwierć wieku większe wrażenie, bon choć dziś widzimy, że to były inne efekty niż dziś to robiło to wrażenie. W dwójce można dojść do wniosku, że w całym Rzymie jest jedna ulica. Przy czym Scott miejscami powtarza niemal kadr do kadru zabiegi z pierwszego filmu, tylko po pierwsze – gorzej, po drugie zakładając, że dwadzieścia cztery lata później ma na widowni ludzi, którzy chcą jeszcze więcej tych samych scen. I pewnie trochę ma, ale większość – nie będzie miała takiej bliskiej więzi z pierwszym filmem.
Nawet słaby scenariusz mogą ponieść dobrzy aktorzy. I tu mam olbrzymi problem. Zarówno Perdo Pascal jak i Paul Mescal, którzy grają tu potencjalnie pierwsze skrzypce to dobrzy i wszechstronni aktorzy. Problem w tym, że nie pasują do ról jakie im wybrano albo sam reżyser nie wie, jak ich prowadzić. Paul Mescal ma tu nam zastąpić Russela Crowe ale moim zdaniem – nie jest w stanie nas tak zaangażować emocjonalnie. Jestem w stanie zrozumieć, że ma mieć inny charakter niż jego poprzednik. Ale Crowe, był doskonały na ekranie w pokazywaniu nie tylko charyzmy czy agresji swojego bohatera, ale też rozpaczy. Tymczasem Mescal zdaje się być przez cały film ledwie letni, nie jest ani zły, ani zrozpaczony, co najwyżej sprawia wrażenie zirytowanego. Mam poczucie, że to nie jest rola dla niego. Także dlatego, że jego styl gry jest dużo subtelniejszy, bardziej melancholijny i po prostu do tego rodzaju ról, tak poprowadzonych, nie pasuje. Z kolei Pedro Pascal, kręci się po tym filmie jakby nie rozumiał co tu robi. Spogląda wielkimi oczyma to tu to tam, ale jego bohater jest tak naszkicowany, że trzeba dużo więcej wysiłku by coś z tej roli wyciągnąć. Ponownie, obaj aktorzy wydają się być przygaszeni i trochę przytłoczeni ciężarem tak poprowadzonego kina kostiumowego.
Jedynym aktorem, który rzeczywiście dobrze się bawi i zjada film, w którym gra jest Denzel Washington. Jego rola właściciela szkoły gladiatorów, człowieka zamożnego i ambitnego jest zagrana przepysznie. Washington nie bawi się w żadne akcenty, gra szeroko, bawi się pierścieniami, poprawia piękne stroje i wyraźnie – jest w tej wersji Rzymu u siebie. Problem w tym, że to postać, która raczej powinna budzić naszą niechęć – tak przynajmniej zakłada scenariusz, tymczasem jest to jedyna osoba, którą realnie chce się oglądać na ekranie. Przy czym to jest tak nonszalanckie i szerokie granie, że miejscami ociera się o parodię. Co biorąc pod uwagę jak pozbawionym komizmu filmem jest „Gladiator II” ma swoje plusy.
Connie Nielsen wraca jako Lucilla, czyli córka Marka Aureliusza i matka Hanno. Jej powrót dowodzi tezy, którą stawiam od dawna. Ridley Scott jest przekonany, że w starożytnym Rzymie była tylko jedna kobieta. Nie że się zmieniała, po prostu przez wszystkie dekady była tylko jedna. Biedna Lucilla znajduje się w samym środku wątku jak z telenoweli, bo jak inaczej nazwać, kiedy twój syn, który jest wynikiem romansu, ma pretensje do swojego ojczyma, że ten zabił mu żonę. To „Dni naszego życia” mają mniej pokrętną fabułę. Szkoda, że nikt przez te dwadzieścia cztery lata nie pomyślał, że ciekawie, gdyby w Rzymie pojawiła się jeszcze jakaś kobieta. Wiecie one tam były, knuły, podpowiadały, niekiedy właściwie współrządziły. Nie mówię, że ma być ich tłum na arenie, ale więcej niż jedna postać kobieca na dwa filmy (Bo jak bohaterka umiera w ciągu pięciu minut to się słabo liczy) to chyba nie jest jakiś szalony pomysł. Zwłaszcza, że dzięki nim może być ciekawej!
Im dłużej myślę o tym nowym Gladiatorze tym bardziej widzę, że scenariusz powstawał latami. Widać tam wątki, których nikt wyraźnie nie prześledził od A do Z bo gdyby to zrobił zauważyłby, że każe nam kibicować niekoniecznie tej stronie, której powinniśmy., Irytuje mnie też próba stworzenia wizji, że dwójka cesarzy to takie zepsute umalowane chłystki, które nie mają pomysłu na rządzenie imperium. Po pierwsze – obaj są stylizowani na Kommodusa, ale żaden z nich to nie jest Jaquin Phoenix. Po drugie – to jest jednak niesamowite jakimi konserwatywnymi schematami upadku i zepsucia posługuje się reżyser w warstwie wizualnej. Dosłownie, kiedy widzisz umalowanego mężczyznę na tronie w otoczeniu półnagich sług płci obojga to wiedz, że nie on powinien rządzić imperium tylko opalony generał z piękną muskulaturą. To jest ciekawe, w kontekście tego jakie wzorce męskości dopuszczamy jako moralne i dobre, a jakie od razu oznaczają, że coś jest nie tak.
Im bliżej końca filmu tym jaśniejsze się staje, że w sumie nikt nie ma pomysłu co zrobić z bohaterem i z samym Rzymem. To jest niesamowite jak bardzo narracja się pod sam koniec rozpada zostawiając nas z finałem, który mnie osobiście bardziej rozbawił niż poruszył. Być może największym problemem tego filmu jest fakt, że „Gladiator” kończy się śmiercią Maximusa i nic więcej już się tu nie da dodać. Choć nie, da się dodać – refleksję, że Ridley Scott od lat nie zrobił dobrego filmu, jego ostatnie produkcje są naprawdę coraz bardziej żenujące, a wytwórnie wciąż rzucają w niego budżetami. Być może gdyby dostał to inny reżyser, mniej bazujący na tym co czuliśmy ćwierć wieku temu, ten powrót do Rzymu miałby sens. A tak to strata czasu, rekinów i aktorów. I nawet piękne łydki obsady tego nie uratują. Rzym musi upaść.