„Teściowie” to filmowa trylogia, której nikt się w Polsce chyba nie spodziewał. Pierwsza część, adaptująca na potrzeby kina sztukę „Wstyd” wydawała się jednorazowym sukcesem, który trudno pociągnąć dalej. Część druga, próbowała przerobić inteligentne kino środka, na komedię z wątkiem „Polacy w tropikach”. Z kolei część trzecia bardzo stara się powrócić do komediowo dramatycznego tonu części pierwszej. Ale jest chyba najlepszym dowodem na to, że można odnieść niesamowity sukces i nie wiedzieć do końca co się zrobiło dobrze.
Pierwsi „Teściowie” choć zawierali elementy komiczne, byli w istocie filmem dramatycznym, żeby nie powiedzieć tragicznym. Narastający ze sceny na scenę, nierozwiązywalny konflikt, różnice klasowe i duszna atmosfera wesela, z którego zwiali młodzi, tworzyła poczucie, coraz mocniej zaciskającej się pętli. Choć można się było na filmie śmiać, to uczucie, że cała ta cywilizowana fasada ucywilizowanych stosunków międzyludzkich może paść pod najdrobniejszym naciskiem, było dojmujące. Konflikty między rodzinami oraz poczucie zawodu wewnątrz związków miały gorzki posmak idealnie zestawiony z weselem w tle, które odbywało się bez młodych. Nie trudno było po obejrzeniu filmu dojść do wniosku, że wystarczy tylko jedna drobna iskra, jedno wydarzenie, które nie pójdzie idealnie po naszej myśli, byśmy wszyscy wybuchli albo przynajmniej stracili grunt pod nogami. Niezależnie od przynależności klasowej, wszyscy są równie bezradni, gdy zawodzą wyuczone konwenanse i schematy postępowania.
Ta duszna atmosfera sprawiała, że „Teściowie” byli czymś więcej niż kolejną polską komedią o różnicach klasowych. Niestety, to właśnie ten element – pewnego poczucia, braku wyjścia zupełnie uleciał z opowieści Marka Modzelewskiego (który odpowiada za wszystkie scenariusze). W trzeciej części oba małżeństwa spotykają się na chrzcie dziecka swoich dzieci. Chrzest jako punkt zapalny pomiędzy świecką a wierzącą rodziną, jest ciekawym pomysłem. Nie ma tu bowiem łatwiej odpowiedzi – kiedy z jednej strony stoi wiara i pragnienie zbawienia, a z drugiej sprzeciw i odrzucenie instytucji kościoła. Tylko, że oczywiście, to polski film więc o samej istocie chrztu nie będziemy za dużo rozmawiać. Nawet jeśli to fantastyczny temat, bez jednoznacznej odpowiedzi (bo jeśli ktoś istotnie wierzy, że bez chrztu nie ma zbawienia to trudno po prostu takie myślenie olać). Zostaje więc nam konflikt ułożony po obyczajowo – klasowej linii. Tym razem jednak chodzi nie o to jak żyć, ale raczej o relacje damsko męskie. Podczas gdy mężczyźni przeżywają kryzysy, kobiety zastanawiają się czego w życiu chcą. Tylko, że wszystko rozgrywa się już raczej w atmosferze komedii małżeńskiej, niż dusznego społecznego komentarza.
Jako komedia film radzi sobie nieźle – bywa autentycznie zabawny, miejscami absurdalny. Obsada jest na tyle dobra, że nie trzeba się martwić, czy każdy odnajdzie się w nowej interpretacji swojej postaci. Po jednoodcinkowej nieobecności wraca Marcin Dorociński, który nieźle się chyba bawi, grając rolę nie tylko komediową, ale też czysto absurdalną. Woronowicz, jak to Woronowicz gra dobrze, choć widać, że na rozwój jego postaci nikt tu nie ma ochoty. Ostaszewska histeryzuje najpiękniej w polskim kinie, zaś Izabela Kuna jako jedyna chyba pozwala swojej Wandzie się zmieniać, dojrzewać i stawać się kimś inny. To w ogóle najlepiej poprowadzona postać ze wszystkich – chyba jako jedyna przechodząca na przestrzeni tych wszystkich filmów jakaś przemianę. Jednocześnie nad samą produkcją unosi się jakiś dziwny fatalizm, każący nam wierzyć, że bohaterowie są na siebie skazani i ten skomplikowany układ emocji i pretensji nigdy się nie rozwiąże.
Niestety zdecydowanie gorzej jest na drugim planie – Wojciech Mecwaldowski gra w zupełnie innym rodzaju komedii niż reszta obsady, jest bardzo przerysowany, co zupełnie zabija dramatyczny element jego postaci. Nie wiem po co w filmie postać Grażyny grana przez Magdalenę Popławską. To bohaterka napisana do połowy, nie mająca w filmie swojej puenty, pojawiająca się w sposób przypadkowy i będąca najbardziej kwadratowym przykładem społecznego komentarza do kultury terapii. Jeśli miało tam być jakieś ostrze wymierzone w Polską klasę średnią czy wyższą, to było ono stępione a przede wszystkim, przemyślane raczej na poziomie kabaretu. Poza tym dużo więcej postaci nie ma, bo jest to wciąż pisanie trochę teatralne, choć tu pomimo zastosowania podobnych ujęć (przynajmniej na początku) co w pierwszych „Teściach” brakuje odpowiednio zarysowanej klaustrofobicznej przestrzeni. Ponownie – coś tam kamera na początku nam sygnalizuje, ale porzuca pomysł w połowie.
I tak ci trzeci „Teściowie” są w przedziwnym rozkroku, pomiędzy komedią, która ma widza bawić i nie wymuszać na nim myślenia, a próbą odtworzenia schematów, które zadziałały w pierwszym, bez porównania bardziej przemyślanym filmie. Ostatecznie dostajemy dzieło frustrujące. Nie jest złe czy nieoglądalne, to jest jednak zdecydowanie lepszy film niż „Teściowie 2” ale jednocześnie – wszystko to co czyniło oryginalną produkcję tak ciekawą i wartą oglądania, zupełnie wyparowało. Nie mamy poczucia, by emocje bohaterów były prawdziwe a ich frustracje, nie dające się okiełznać. Więcej nie czujemy tej czarnej chmury katastrofy wiszącej nad ich życiem i poczuciem własnej wartości. Film skłania nas do zawieszenia niewiary, do poczucia, że przecież nie jest tak źle i wszystko się ułoży. Co wypycha nas zupełnie z tego fascynującego i rzadkiego miksu w którym się śmiejemy, ale tuż przed jakimś kompletnym rozkładem rzeczywistości. Tu wszystko pozostaje uporządkowane a nawet – zostawia nas w oczekiwaniu na część kolejną, bo wszak podobną awanturę można urządzić przy pierwszej komunii czy w okolicach.
Odnoszę wrażenie, że twórcy trylogii „Teściowie” doszli do wniosku, że tym co było najlepszego w ich pierwszym filmie, to aspekt komediowy, oraz wyśmiewanie różnic klasowych, nakreślonych zresztą bardzo grubą kreską. W istocie najlepiej wychodziło im pokazywanie, że różnice choć istnieją, to są drugorzędne wobec rozpaczliwego pragnienia zachowania pozorów i swojego wizerunku w oczach społeczeństwa. W pierwszych „Teściach” wisząca nad głowami bohaterów kompromitacja urastała do rangi końca świata, co było tym bardziej tragiczne, że ich własne dzieci tego zupełnie nie dostrzegały. To właśnie ten zupełnie poważny element, dobrze znany nam samym, czynił ów film ciekawą i pogłębioną refleksją na temat tego jak funkcjonujemy społecznie i jesteśmy niewolnikami pozorów. Kolejne filmy z serii upierają się, że chodziło o problemy związkowe, o to kto z kim i jak sypia i kto z kim jest. Problemy, które polskie kino uwielbia wałkować, choć zwykle boi się przyznać, że nie ma tu nic nowego ani ciekawego do powiedzenia. Twórcy filmu przehandlowali gorzką społeczną refleksję na związkowe problemy. Wstawili prywatne za społeczne. I tak dostaliśmy niezłą komedię, na której można się pośmiać. Szkoda, bo mogliśmy mieć niezłe kino, na którym też da się pomyśleć.
PS: Nie odnoszę się w tym tekście za bardzo do filmu „Teściowie 2” bo mam poczucie, że tamtą produkcję trzeba trochę traktować jako wypadek przy pracy, bo naprawdę to był film z zupełnie innego porządku.