Historia jest prosta – są ludzie, są dinozaury. Ludzie starają się przeżyć, dinozaury starają się zjeść coś lekkiego przed snem. Ponieważ oba te cele pozostają w ciągłej sprzeczności, to my widzowie od trzech dekad oglądamy sobie filmy o ludziach uciekających przed dinozaurami. Jednocześnie, począwszy od pierwszego filmu, poza czysto rozrywkowym charakterem opowieść jest to historia ludzkiej pychy i niekompetencji. Pychy, bo dinozaury nigdy nie powinny powrócić. Niekompetencji, bo nie ma filmu, w którym systemy zabezpieczające ludzi pożarciem przez dinozaura by nie zawiodły. Pytanie tylko ile razy można opowiadać tą samą historię i czy twórcy „Jurassic Word: Odrodzenie” mają jakikolwiek pomysł na to by tą pogoń łowcy za ofiarą uczynić jakkolwiek nową i ciekawą.
Od razu muszę zaznaczyć, że twórcy filmu podjęli jedną bardzo dobrą decyzję. Po serii filmów, w których dinozaury były inteligentne, złośliwe czy poddawane tresurze, wracamy do prostego układu, w którym dinozaury są po prostu dinozaurami. Są niebezpieczne, żarłoczne i wszechobecne, ale nie są inteligentnymi stworzeniami, które można tresować, nawiązać z nimi jakąś więź czy zaprogramować by polowały zgodnie z wolą człowieka. Bardzo mnie to cieszy, bo owa zmiana podejścia do dinozaurów, która zamieniała je z siły natury w wyrachowane potwory bardzo mnie denerwowała – zwłaszcza w ostatnich filmach z serii (tych z Chrisem Prattem). Jednym z największych plusów oryginalnego Jurassic Park było to, że dinozaury same w sobie nie były złe. Były niedającą się okiełznać i siłą natury. To czyniło je jednocześnie strasznymi jak i ciekawymi, nie można się było z nimi targować ale też nie było miejsca na niechęć czy nienawiść. Nie można w końcu winić raptora za to, że jest raptorem czy wypominać żarłoczność T-Rexowi. To dawało sporo przestrzeni na to by ta historia miała w sobie silne ekologiczne przesłanie.
Kolejna pozytywna zmiana, to decyzja, by wrócić na egzotyczne wyspy. Ludzie uciekający przed dinozaurami na wyspie, to jest absolutna klasyka, tego się po produkcjach kontynuujących dziedzictwo „Jurassic Park” spodziewamy. I tak jest też tutaj. Okazuje się, że świat, w którym jednocześnie żyją ludzie i dinozaury jest niemożliwy. Współczesny klimat dinozaury skutecznie wybił i ostały się tylko niedaleko równika. Nie można ich tam odwiedzać, ale żyją tam sobie nie naprzykrzając się ludziom. Są obecne zwłaszcza na wyspie, na której swoje niesławne eksperymenty genetyczne wiele lat wcześniej prowadziła firma InGen, szukając pomysłów na to jak stworzyć dinozaura, którego jeszcze nie było. I właśnie na taką opuszczoną wyspę udaje się nasza ekipa. Tym razem chodzi o pobranie próbek krwi od wybranych dinozaurów celem stworzenia leku na chorobę wieńcową. Co jest o tyle ciekawe, że mamy ich całkiem sporo i to bez dinozaurów.
Wracając jednak do naszej ekspedycji, to ma ona dość charakterystyczny układ dla filmów z cyklu – są oczywiście najemnicy, którzy mają doświadczenie radzenia sobie z niespotykanymi sytuacjami, jest entuzjastyczny paleontolog, jest przedstawiciel firmy farmaceutycznej, któremu absolutnie nie można ufać. Tu pewnie pomyślicie – a gdzie dzieci, w filmach o dinozaurach zawsze muszą być jakieś dzieci. Spokojnie, po drodze nasza grupa podejmie też rodzinę – ojca z dwiema córkami oraz chłopakiem jednej z nich. Co ciekawe, przez cały film grupa zaskoczonych całą sytuacją cywili (w tym jedno dziecko) będzie sobie radzić z zagrożeniami i dinozaurami nie gorzej (a miejscami nawet lepiej) niż grupa profesjonalnych najemników
Zresztą w całym filmie sporo jest scen, które nie mają większego sensu, czy wręcz przeczą prawom fizyki, ale są potrzebne, by bohaterowie mogli wyjść cało z zagrożenia, czy znaleźć się w miejscu, w którym akurat potrzebuje ich fabuła. To jest taki scenariusz, który wręcz błaga widza, by nie zadawał niepotrzebnych pytań, bo to nie wypada. I jeśli zachwycą was dinozaury idące dolinami, czy poniesie muzyka, która sporo pożycza ze słynnej ścieżki dźwiękowej Johna Williamsa, to możecie zmrużyć oczy i udawać, że tych dziur fabularnych nie ma. Tylko, że one niestety tam są co sprawia, że film nie wytrzymuje za bardzo głębszej analizy. Trzeba go oglądać jako letni przebój i nie zadawać zbyt wielu pytań.
I to chyba jest największy problem. Otóż sam film jest całkiem przyjemny i schematyczny – dokładnie taki jakiego spodziewałabym się po próbie nakręcenia piąty raz tej samej historii. Problem w tym, że nie jest w stanie wytworzyć żadnego realnego napięcia. Przecież dinozaur nie zje dziecka, ani nastoletniej dziewczyny, nie zje też ich ojca. Nie zje nikogo kogo byśmy dobrze znali czy lubili. Pozostaje więc tylko grupa postaci drugoplanowych, które giną, ale których nie znamy na tyle dobrze by miało to dla nas jakieś większe znaczenie. Co więcej wszystkie sceny, które mają jakoś pogłębić bohaterów czy pokazać nam ich przeszłość są tak koślawe, że brzmią jak ze szkolnego przedstawienia.
Skoro film jest właściwie bez większych stawek i skoro nie jesteśmy szczególnie przywiązani do bohaterów to czy można się na nim dobrze bawić? Powiem wam, że tak. Nie jakoś wybitnie, ale jako letni przebój do oglądania w klimatyzowanym kinie – ten Jurassic Word sprawdza się moim zdaniem lepiej niż poprzednie wydania franczyzy. Przede wszystkim to jest film, który doskonale rozumie, że przyszliśmy do kina, żeby popatrzeć na dinozaury, żeby ludzie przedzierali się przez puszczę i żeby nigdy nie było wiadomo, jakie stworzenie wyjdzie na nich z krzaków. Do tego sporo scen, które nawiązują do poprzednich rozdziałów franczyzy (moim zdaniem tu największą inspiracją była część trzecia) i można spokojnie posiedzieć w kinie. Nie zmienia to spojrzenia na świat, ale nie obraża inteligencji tak bardzo jak robiły to sympatyczne tresowane raptory.
Jest dla mnie pewnym zaskoczeniem jak średnio wypada film pod względem aktorskim. Scarlett Johansson sprawia wrażenie, jakby zupełnie zapomniała, jak się gra. Jej ton głosu i wyraz twarzy zupełnie nie pasują do emocji bohaterki, a jej kwestie brzmią tak jakby była na próbie i tylko przelatywała przez tekst bez gry aktorskiej. Wiem, że Jonathan Bailey umie grać bardzo emocjonalne postaci, ale w tym filmie wydaje się trochę nie na miejscu. Być może to pokłosie konstrukcji jego bohatera, grany przez niego paleontolog, jest postacią ledwie naszkicowaną. Ma być przedstawicielem tej grupy, która patrzy na dinozaury z miłością i szacunkiem, ale trochę za mało o nim wiemy, by był rzeczywiście bohaterem z krwi i kości. Rupert Fried jest tu przedstawicielem firmy farmaceutycznej i od samego początku gra swojego bohatera tak, że brakuje mu tylko wąsa do demonicznego podkręcania go, ilekroć coś knuje. Ponownie, taka postać jest właściwie w każdej historii z cyklu „Jurassic Park” ale tu wypada niemal komicznie. W sumie aktorsko sprawdza się tylko Mahershala Ali, choć też miałam wrażenie, że gra on w dużo poważniejszej produkcji niż wszyscy inni.
Jestem ciekawa co dalej z franczyzą. Z jednej strony – dane pokazują, że film na siebie zarabia, co świadczy o tym, że jest jeszcze życie w opowieściach o dinozaurach. Z drugiej, pojawia się pytanie – co właściwie można tu jeszcze zrobić. Poprzednie filmy z cyklu „Jurassic Word” próbowały wyprowadzić dinozaury z małych równikowych wysp i stworzyć zupełnie nowy rodzaj opowieści. Okazało się jednak, że to jest trochę ślepa uliczka, bo wtedy historia o dinozaurach nie różni się za bardzo od innych filmów o potworach. „Jurrasic Word: Odrodzenie” to powrót do wykorzystanej już kilka razy formuły. I choć na siebie zarobił, to nie za bardzo pozostawia miejsce na rozwój. Co więcej, gdyby dziś zamieciono wszystkie filmy i postanowiono np. zrobić remake „Jurassic Park” to też nie miałoby to powiewu nowości. To jest problem z historią, która opiera się na tak prostym założeniu. Co więcej cały cykl ma problem z tym, że pierwsza produkcja z serii, wyszła spod ręki Stevena Spielberga, i bardzo w tych kolejnych filmach widać, że jednak on umiał te elementy ułożyć zdecydowanie lepiej niż późniejsi twórcy. Te rozważania nie miałby sensu, gdyby nie prosty fakt – ludzie chcą oglądać dinozaury. Pytanie tylko – czy mamy o nich coś jeszcze do opowiedzenia?