Kolejna wygrana Donalda Trumpa w wyborach prezydenckich w Stanach Zjednoczonych, sprawia, że twarz amerykańskiego polityka spogląda na mnie ze wszystkich nagłówków w portalach internetowych, z gazet i programów telewizyjnych. Trump jest wszędzie, czy to po to by go podziwiać, czy wyszydzać, czy nazywać zdrajcą i idiotą, czy zbawcą i jedyną nadzieją. Jednocześnie im dłużej Trump dominuje polityczny dyskurs w Stanach tym częściej można złapać się na refleksji, że to człowiek przedziwny. Opowiadający się za wartościami, których sam nie wyznaje, mający być symbolem twardości i siły jednocześnie pokazując słabość i miękkość. Osoba, która teoretycznie powinna przytaczać charyzmą, a w istocie wydaje się zagubiona nawet we własnych wypowiedziach. Twórcy filmu „Wybraniec” nurkują w przeszłość Trumpa, w kluczowy dla niego przełom lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych, by zadać sobie pytanie – kim jest Trump i czy przypadkiem nie jest tym trupem, którego wszyscy trzymają w szafie.
W oryginale film ma tytuł „The Apprentice” co nawiązuje do słynnego telewizyjnego programu reality, w którym Trump jako mistrz biznesu zatrudniał i zwalniał młodych adeptów sztuki kupowania i sprzedawania. Osobiście uważam, że polskie tłumaczenie jako „Wybraniec” jest nieco nietrafione. Zdaję sobie sprawę, że trudno przełożyć ten tytuł jeden do jednego, ale gdybym sama miała szukać słowa, które moim zdaniem oddałoby dużo lepiej ducha filmu to wybrałabym staromodne słowo Czeladnik. Bo oto młody Donald Trump staje się w takim czeladnikiem, w cechu. Jaki to cech? Cóż specjalizujący się w tym jak piąć się w górę systemu, zarabiać pieniądze i nigdy nie przyznawać się do porażki.
U kogo terminuje młody Trump? U Roya Cohna. Muszę przyznać, gdyby Roy Cohn nie był postacią prawdziwą, to zostałby wymyślony na potrzeby najróżniejszych kulturowych narracji. Republikanin, prawnik, krętacz, konserwatysta, rzadkiej wody skurwysyn. Do tego gej, nienawidzący oczywiście wszystkich gejów. W Royu Cohnie odbijają się wszystkie najbardziej przerażające i prawdziwe oblicza Stanów. To też niekończąca się przypowieść o tym co robią jednostki, które wiedzą, że muszą gryźć każdą dłoń, by nigdy przenigdy ich nie uderzyła. Zaryzykowałabym, że Roy Cohn był dokładnie takim człowiekiem jakim stworzyła go jego ojczyzna. Zaś on sam, niczym wszystko co najgorsze w amerykańskim śnie, wziął sobie ucznia, którego nauczył wszystko czego sam wie.
Twórcy filmu nie stawiają tu żadnej niespodziewanej diagnozy. W świecie, gdzie mężczyzna musi być pewny siebie, twardy, przedsiębiorczy i przynosić dumę swojej rodzinie i nazwisku, nie ma miejsca na słabość i miękkość. Kto jest słaby, delikatny i wycofany zginie w tym świecie. Trzeba być pewnym siebie, rozpychać się, zajmować przestrzeń i niezależnie od tego czy się przegrywa – zawsze twierdzić, że wygrana jest twoja. Ci mężczyźni, którzy mają to w swojej naturze, potrafią rozegrać świat wokół siebie z zaskakującą sprawnością, rzucić go na kolana i z uśmiechem na twarzy iść po swoje. Ci którzy tego nie mają, muszą się wszystkiego nauczyć. Problem w tym, że jeśli coś nie jest w twojej naturze, to nie wiesz, kiedy przestać. Nie wiesz, kiedy możesz dopuścić odrobinę słabości, nie wiesz, że czasem można pokazać światu odrobinę miękkości.
Trump jest więc jednocześnie pojętnym uczniem Cohna i jego światopoglądu, z drugiej – łapczywym i zapatrzonym w proste metody. Jednocześnie, pragnącym ponad wszelką cenę być tym kim nie jest. Kochanym synem, podziwianym mężem, biznesmenem, który nie potrafi ponieść porażki. Choć pamięta rady swojego mentora i nawet skutecznie wciela je w życie to nie ma w nim tyle inteligencji czy refleksji by wiedzieć, kiedy przestać, by zdawać sobie sprawę, że nie chodzi jedynie o to by grać, ale trzeba to robić umiejętnie. Twórcy sugerują, że gdzieś w tym Trumpie, którego znamy, jest zupełnie inny człowiek. Być może lepszy, być może mniej znaczący.
Film nie pokazuje Trumpa od najlepszej strony, ale jednocześnie stawia tezę, która dla wielu chyba byłaby dziś trudna do przełknięcia. Oto, Trump nie jawi się jako ktoś zły z natury, osoba, która zawsze musiała stać się tym aroganckim dupkiem, który myśli tylko o sobie. Gdzieś tam w alternatywnej rzeczywistości jest ten Trump który nie spotyka Roya Cohna, nie nasiąka jego wizją świata, jest kochany przez rodzinę a może nawet – umie pomóc swojemu bratu wyjść z alkoholizmu. Zło jawi się tu raczej jako dość przypadkowy zbieg okoliczności, coś co musi się replikować by pozostać przy życiu. Nie jest przypadkiem, że film kończy się śmiercią Roya Cohna, oraz wejściem Trumpa w nowy etap kariery. Ta cyniczna, przemocowa wizja świata zaszczepiona przez mistrza żyje dalej w uczniu. Jest jak ciało obce, które zostaje zaszczepione i idzie dalej. Jak choroba, która zawsze musi znaleźć nowego nosiciela.
To ciekawa teza, moim zdaniem, także wskazująca na to, jak bardzo okoliczności tworzą jednostki. Możemy tylko dywagować nad tym kim byłby Roy Cohn, gdyby całe życie aż do śmierci na AIDS nie siedział w szafie (przynajmniej oficjalnie), kim byłby Trump, gdyby ojciec go kochał, gdzie byłaby Ameryka, gdyby nie ciągłe szukanie nowych grup, na które można rzucić rozczarowanie rzeczywistością. Przeniesienie tego punktu ciężkości, z jakiejś wrodzonej natury jednostki na okoliczności, sprawia, że choć cały film opowiada o Trumpie, to niekoniecznie powiedziałabym, że jest to typowy film biograficzny czy nawet zafascynowany jednostką. Można wręcz odnieść wrażenie, że jest najnudniejszym bohaterem tej opowieści.
Widziałam w sieci wiele dyskusji o obsadzie. Główny zarzut – Sebastian Stan, obsadzony w roli Trumpa, nie bardzo go przypomina. Przyznam, że rozumiem założenie twórców, by nie próbować przesadnie stylizować aktora na Trumpa, bo też niekoniecznie jest to bardzo potrzebne. Z resztą Stan w wielu scenach dość dobrze oddaje charakterystyczny sposób mówienia Trumpa, jego gesty i mimikę, bez popadania w parodię. Jednocześnie rzeczywiście – Sebastian Stan jest tak przystojny jak sam Trump nigdy nie był. Co moim zdaniem jest o tyle problemem, że trochę nas to zmiękcza. Natomiast wciąż, uważam, że to bardzo dobra rola. Tu na marginesie muszę powiedzieć, że widziałam ostatnio Sebastiana Stana w dwóch rolach między innymi w bardzo ciekawym „A Diffrent Man” i prorokuję, że wskoczy dla niego jakaś oscarowa nominacja niedługo. Mam wrażenie, że aktor znalazł dla siebie miejsce w kinematografii gdzieś poza serialami i produkcjami Marvela. To dobry moment w jego karierze.
Roya Cohna gra Jeremy Strong. Nie ma łatwego zadania biorąc pod uwagę, że większość widzów najlepiej zapamiętała jego bohatera z serialowej wersji „Aniołów w Ameryce” gdzie Cohna grał Al Pacino. Strong jednak znakomicie sobie radzi. Jego Cohn jest wszystkim tym czym Trump nie jest. I nie chodzi jedynie o taką wielką różnicę fizyczną – zarówno wzrostu, jak i różnicy między niskim ciemnookim żydem a wysokim błękitnookim Anglosasem. Cohn ma w sobie pewność siebie i agresję psa, który gryzie by go nie kopnięto. Ale ma też pewien urok, pewną umiejętność zjednywania sobie ludzi, choć jednocześnie kłamie, szantażuje i ma gdzieś wartości, które głosi. Strong gra go tak, że cały czas czekamy na wybuch, na to aż wszystkie te emocje, wyjdą na wierzch. Ale ten Cohn jest aż do samego końca przede wszystkim bardzo introspektywny. To człowiek, który wie kim jest i dlaczego taki jest. Coś czego zdecydowanie nie ma w Trumpie. Gdy pod sam koniec może się wydawać, że poniósł porażkę, że jego twór wymknął się spod kontroli, okazuje się, że ostatecznie – udał mu się jego największy projekt, swoiste życie po śmierci. Jest niemal niczym Dybuk wcielający się w ciało, które może mu zapewnić wszystko to czego ktoś z nazwiskiem Cohn nigdy w Stanach nie dostanie.
Nie uważam by „Wybraniec” był filmem pozbawionym wad. Poza swoją główną tezą nie jest w stanie złapać też pewnego kulturowego momentu, który stworzył Trumpa takim jakim jest. Mamy sporo zdjęć z epoki, muzyki i montaży, ale nigdzie nie wchodzi to głębiej. Widać też, że twórcy bardzo pragnęli przywołać pewne momenty z wywiadów, rozmów czy nagrań z Trumpem. Problem w tym, że kiedy to robią, zwykle narracja staje się dużo bardziej płaska. Jak wtedy, gdy odgrywają fragment wywiadu z Trumpem, w którym żartuje, że mógłby zostać prezydentem. Film tego raczej nie potrzebuje. Mam też wrażenie, że cała scena z gwałtem na żonie (który sama Ivana opisała w dokumentach rozwodowych, choć potem się z tego wycofała, co moim zdaniem absolutnie nie znaczy, że to się nie zdarzyło) staje się ponownie próbą przypomnienia widzowi, że sam Trump ma długą historię seksualnych napaści. Tylko, że jako widzowie to wiemy, a emocjonalnie i nawet narracyjnie ta scena zupełnie nie wybrzmiewa. Nie jest odpowiednio zbudowana, nie jest też właściwie rozliczona w narracji.
Gdybym miała powiedzieć, jak ogląda się „Wybrańca” w listopadzie 2024 roku, powiedziałabym, że niesie on w sobie w sumie prostą prawdę. Jednostki są produktem świata, w którym żyją. Stany Zjednoczone drobiły się Trumpa, bo stworzyły Roya Cohna. Na nic więcej nie zasługują tylko na konsekwencje takich a nie innych układów społecznych. Mogą jedynie próbować się z tego czegoś nauczyć, albo mieć nadzieję, że nowe czasy stworzą nowe jednostki, które będą wyznawać inne wartości. Nie ma żadnego wrodzonego zła, żadnych demonów i duchów. Tylko to na co sami stworzymy na naszą zgubę