Za mną kolejny American Film Festiwal, wyjątkowy, bo oprócz oglądania filmów (nie tak wielu jak chciałam), był to też mój pierwszy festiwal, na którym byłam w programie! To znaczy spotkanie ze mną było w programie. To jest naprawdę spełnienie marzeń, bo kilka lat temu o wyjazd na AFF mogłam tylko pomarzyć, w listopadzie nigdy nie miałam wystarczająco dużo urlopu i też nie ukrywajmy kasy, żeby wyjechać do Wrocławia. No dobra ale nie chodzi o wspominki. Przyszło mi do głowy, żeby zrobić taki wpis złożony z moich emocji i refleksji o różnych filmach, które widziałam. Nowych i starych. Część z tych rzeczy pojawiała się na moim Fanpage, ale nie chciałabym by zginęły (a na Fanpage czasem trudno coś znaleźć). Także zapraszam was na moje krótkie notki o filmach, które zobaczyłam na AFF.
Skłóceni z życiem (The Misfits, 1961)
„Skłóceni z życiem” to film, o którym opowiada się zwykle przez pryzmat tego jak bardzo historia filmowych bohaterów – zagubionych, zmuszonych do pogodzenia się z tyn, że ich marzenia o pewnej wizji rzeczywistości nigdy się nie spełnią zgrywała się z historiami aktorów.
Marylin Monroe, gra tu bohaterkę, która jest uosobieniem marzeń wszystkich mężczyzn, więc wszyscy jej pragną, choć żaden nie chce jej poznać. Clark Gable, to jeden z tych ostatnich kowbojów, którzy muszą się pogodzić z tym, że nie ma dla nich już miejsca w świecie. A gdy nie jesteś kowbojem jesteś po prostu starym alkoholikiem, którego dzieci się wstydzą. Perce, którego gra Montgomery Cliff, to chłopak, który stracił wszystko i stara się autodestrukcyjnie zdobyć jakąś sławę. Zaś autor scenariusza Arthur Miller pisze o iluzji małżeństwa jako stabilnego związku, na chwilę przed tym jak rozwiedzie się ze swoją kolejną żoną. Wszyscy są tu więc w jakiejś aktorskiej i życiowej sytuacji granicznej.
I rzeczywiście pod ty względem jest to film poruszający. Desperacki, nie pozostawiający żadnych złudzeń. Nie będzie więcej dzikich koni, nie będzie kowbojów. Tancerka z nocnego klubu, będzie dla wszystkich mężczyzn jedynie uosobieniem marzenia o idealnym ciele (nie wiem czy jakakolwiek inna aktorka mogłaby tak bardzo pokazać na ekranie jak wszyscy patrzą tylko na jej ciało, jak zrobiła to Marylin Monroe), a chłopak, którego matka ma nowego męża nie wróci na swoją farmę. Nie ważne czy staną w miejscu czy ruszą przed siebie – to amerykańskie marzenie, ta wizja życia, którą karmili się od lat, się nie spełni.
Tym co dziś mnie porusza w filmie, to ostatni akt, który łączy okrucieństwo względem ludzi z okrucieństwem względem zwierząt. Nasi bohaterowie wybierają się na łapanie Mustangów. Nie łapią och po to, żeby na nich jeździć, czy żeby ciągnęły pługi. Łapią je by potem można było przerobić ich mięso na karmę dla zwierząt. Cały ostatni akt, to walka, by jednak być może – tych zwierząt nie zabijać. Jednocześnie – z wielkich stad mustangów zostało ich tylko kilka.
Oczywiście jest tu prosta metafora, nasi bohaterowie są jak Mustangi. Ale nie tylko o to chodzi, w pewnym momencie bohater grany przez Clarka Gable, patrzy na te kilka powalonych koni i mówi – to wyglądało zupełnie inaczej, gdy leżały ich tysiące, gdy jest ich kilka, to jest zupełnie co innego. Cierpienie kilku zwierząt, ogiera, klaczy, źrebięcia, staje się czymś nie tylko symbolicznym. Zwierzęta przestają być dzikim stadem, stają się jednostkami. Okrucieństwo wobec stada daje się jakoś wyjaśnić, wobec tych ostatnich egzemplarzy – nagle staje się nie do pojęcia. Bohaterowie, ratując zwierzęta, chcą uratować siebie, choć oczywiście jest już za późno.
Prosta metafora, ale we współczesnym świecie moim zdaniem nabiera nowego wymiaru. Bo możemy też spojrzeć na nasze działania proekologiczne czy prozwierzęce przez pryzmat nie tyle ratowania natury, ale raczej nas samych. Przejawiając empatię wobec zwierzęcia, przejawiamy empatię do naszego pragnienia, by świat był miejscem przyjaznym.
Walcząc z ciągłym zjadaniem natury, walczymy też by nie zjadła w końcu nas. To nie są dwie osobne walki, to jest ten sam opór przed światem, który nigdy nie zatrzyma się na Mustangach. Dla mnie ten film w swojej ostatniej odsłonie jest jeszcze ciekawszy niż mógł być w latach sześćdziesiątych. Choć przypomina jednocześnie, że ta refleksja nad destrukcyjnym wpływem człowieka na naturę wokół siebie nie jest niczym nowym.
Bardzo wam polecam „Skłóconych z życiem”. To smutny film a przez to bardzo prawdziwy. Bez żadnych zbędnych pocieszeń, bez żadnych złudzeń. I rzeczywiście Marylin Monroe jest w nim tak piękna jak chyba nigdy żadna aktorka nie była. I gdy ułożywszy do snu trzech pijanych mężczyzn, z których każdy nie jest w stanie jej dostrzec wzdycha w przestrzeń „Pomocy” to czujesz to westchnienie jakby stała obok ciebie.
„Super/Man: The Christopher Reeve Story”.
Jednym z bardziej wyczekiwanych przeze mnie filmów na American Film Festiwal był dokument „Super/Man: The Christopher Reeve Story”. Spodziewałam się, że będzie to coś niesamowicie wzruszającego i takiego, naprawdę niestandardowego. I powiem wam… jestem trochę skonfliktowana.
Z jednej strony – film ma mocne elementy, bardzo ciekawie spojrzeć na narrację ze strony rodziny, która chętnie wzięła udział w produkcji dokumentu, ciekawe jest też spojrzenie na to jak bardzo utożsamiono aktora z jego rolą. Jest to też historia, która bardzo mocno oddziaływuje na wyobraźnię. Super bohater, który nagle staje się osobą sparaliżowaną, jakby na drugim końcu spektrum od fizycznej tężyzny Człowieka ze Stali. To są rzeczy, które moim zdaniem są ciekawe, działają na naszą wspólną wyobraźnię.
Z drugiej – mam wrażenie, że to jest film, który trochę jest chaotyczny. Nie pokazuje nam dobrze ani zawodowej, ani prywatnej ani nawet aktywistycznej strony działania Reeve’a. Mamy tu bardzo dużo materiału, ale moim zdaniem często w tą narrację wkrada się chaos, czasem miałam poczucie, że twórcy niesamowicie chcą nas przekonać, że opowiadają dużo większą historię niż ta, która się naprawdę wydarzyła.
Nie da się ukryć, że obecność członków rodziny w filmie wymusza pewien ton. Choć pojawiają się pewne wątki lekko polemiczne – jak np. krytyka pewnego podejścia Reeve’a do niepełnosprawności – natychmiast zostają szybko skontrowane. Także działalność fundacji, ponieważ wyjęta z szerszego spektrum – jest trudna do ocenienia. Znaczy jest na pewno pozytywna, ale ja po obejrzeniu tego filmu po prostu nie wiem, jak duża była jej działalność na tle wszystkiego co działo się wokół niepełnosprawnych na przełomie lat dziewięćdziesiątych i współczesnych.
Przyznam, że w tej opowieści najbardziej brakowało mi nieco więcej miejsca na Reeve’a jako aktora czy filmowca. To była bardzo ciekawa kariera, nie tak jednoznaczna jak chcieliby ją przedstawić twórcy filmu. Niewiele dowiadujemy się o tym jak Reeve pracował na planie potem jako reżyser i aktor, choć to jest ciekawe, biorąc pod uwagę, że pod względem dostępności zawodu aktorskiego czy w ogóle pracy nad filmem dla osób z niepełnosprawnościami nie mamy jakichś wielkich przełomów.
Brakowało mi też szerszego tła osób, które dotyka to samo a nie są słynnym aktorem, ten kontrapunkt może dałby więcej głębi samej narracji, która moim zdaniem próbuje nas przekonać, że Reeve był bohaterem, ale robiąc to – w jakiś sposób zbliża się do tego strasznego „był na wózku i był taki dzielny”.
Przy czym żeby było jasne, są w tym filmie elementy dobre. Moim zdaniem w tej opowieści jest jedna – jeszcze ciekawsza o przyjaźnie Christophera Reeve i Robina Williamsa – to jest wręcz niesamowite jak Williams jest tu kluczową postacią. Mam poczucie, że można by o tym nakręcić osobny film. Ważny i też bardzo ciekawy jest wątek żony aktora – Dany, która opiekuje się nim przez lata a jednocześnie – jest w niej poczucie straty. W sumie to chyba nie mniej intrygująca postać.
Ostatecznie – to nie jest zły dokument, choć kilka rzeczy ułożyłabym inaczej. Może nie da się jednak tego zrobić gdy współpracuje się z rodziną. Na pewno denerwowały mnie animacje w trakcie filmu, które wydawały mi się niesamowicie egzaltowane. Ale zaznaczam, że ten film ma bardzo dobre opinie więc może to tylko ja już nie mam serca do wzruszeń (choć człowiek łzę roni ale chyba dlatego, że to jest bardzo smutna historia rodziny, w pewnym momencie).
Na koniec – ten film ujawnia jak szalona jest genetyka, bo dosłownie wszystkie dzieci Reeva są niesamowicie ładne, ale stanowią rzeczywiście idealne połączenie rysów jego i jego partnerek. To bardzo piękna rodzina jest.
Thelma
Na American Film Festival zobaczyłam film „Thelma”. To jest rzecz absolutnie przeurocza, jeden z tych małych filmów, które mają w sobie coś wielkiego. Skromna narracja, która z całą pewnością trafi do serc wielu widzów, o ile tylko uda im się film zobaczyć, bo jak podejrzewam – łatwo będzie go przegapić.
Thelma ma 93 lata (dwa lata mniej niż grająca ją znakomita June Squibb jest dziś o dwa lata starsza od swojej bohaterki) i mieszka samodzielnie. Odwiedza ją często nieco nieporadny wnuk, który uczy ją odbierać maile i chciałby dla swojego zdrowia psychicznego by cały czas nosiła na ręce przycisk, który pozwoli łatwo wezwać pomoc, gdy babcia się przewróci. Bo przewrócenie się w tym wieku to już jest koniec.
Pewnego dnia Thelma zostaje oszukana metodą na wnuczka. Rodzina ją pociesza a policja mówi, że nic się nie da zrobić. Wszyscy zaś postrzegają jej reakcje na wydarzenie jako dowód, że starsza pani już raczej dłużej nie może mieszkać sama. Thelma zaś nienawidzi bezczynności i nie lubi bezradności. Bierze więc sprawy w swoje ręce.
Wiele jest obecnie filmów, które dają starszym osobom misje niemal niemożliwe, oddają im sprawczość, tworzą postać „dziarskich staruszków”. „Thelma” to jednak film zupełnie inny. To film o ograniczeniach, których nie da się zignorować. O zmniejszającej się sferze niezależności. O tym notatniku z numerami, w którym wszyscy są już martwi. O tym jak często ten podeszły wiek nie różni się bardzo od tej młodości, jak tak naprawdę mamy tylko kawałek życia, w którym nikt nas nie kontroluje. To też w pewnym stopniu film o samotności, choć w zupełnie innym wymiarze niż byśmy się spodziewali.
Rzecz absolutnie urocza, fantastyczna i chyba dlatego tak prawdziwa, że jak sugerują przynajmniej napisy końcowe – autor scenariusza i filmu znał taką Thelmę osobiście i nawet niektóre dialogi sam z nią odbył, bo to jest chyba trochę film o jego babci. Z resztą nawet ja oglądając film pomyślałam, że rozpoznaje w Thelmie bardzo wiele mojej babci. Łącznie z walką podjętą z osobami, które naciągają starszych ludzi metodą na wnuczka (choć moja babcia zaangażowała policję). Przy czym film to wszystko co ciężkie przerywa bardzo sympatyczną lekką warstwą komediową, która też jest naprawdę spoko.
Podejrzewam, że ten film może wam umknąć, a to naprawdę jest fantastyczna rzecz. A na koniec dodam, że to nie tylko moja ocena, bo ogólnie film ma bardzo dobre recenzje. Co mam nadzieję dodatkowo was zachęci.
Tańcz dziewczyno, tańcz (Dance, Girl, Dance 1940)
W tym roku na festiwalu trwała retrospektywa Dorothy Arzner. Jednej z nielicznych reżyserek, które odniosły autentyczny sukces w Hollywood lat trzydziestych i czterdziestych. Jako reżyserka była specjalistką od kina, gdzie na pierwszym planie były postaci kobiece, często bardzo różnie podchodzące do życia, niekiedy skonfliktowane lub połączone głęboką więzią, której nie jest w stanie zrozumieć żaden z otaczających je mężczyzn.
Tańcz, dziewczyno tańcz to historia dwóch tancerek, które tańczyły w tej samej grupie tanecznej wynajmowanej na różne wydarzenia. Judy to delikatna, trochę romantyczna dziewczyna, której największym marzeniem jest kariera w balecie. Chce tańczyć prawdziwe głębokie choreografie. Dla niej taniec jest sztuką, czymś co jest fragmentem artystycznej ekspresji. Z kolei jej przyjaciółka Bubbles, nie ma najmniejszych wątpliwości, że nie ważne co się tańczy, ważne, ile da się wyciągnąć z widowni i przy okazji być może złapać bogatego męża.
Gdy Bubbles dostaje pracę w burleskowej rewii oferuje też Judy małą rólkę. Szybko obie zaczynają tańczyć w bardzo konkretnych rolach. Podczas gdy Bubbles, jest królową rewii i uwodzenia widzów, Judy staje się pośmiewiskiem. Wychodzi na scenę po to by widownia zapragnęła więcej odważnych tańców przyjaciółki. Zamiast się jednak załamać dziewczyna przyjmuje swoją rolę, bo daje jej ona możliwość tańczenia na scenie – coś o czym od zawsze marzyła. To właśnie dzięki temu może dostrzeże ją dyrektor baletu, z którym komicznie mija się przez cały film.
Tym co mnie w tej produkcji uwiodło to relacja dwóch bohaterek. Moim zdaniem bardzo nowoczesna, rozegrana niekoniecznie na najprostszych tropach. Tak oczywiście w pewnym momencie dochodzi między nimi do konfliktu, ale wciąż nic nie jest w stanie zabić tej skomplikowanej, ale szczerej kobiecej przyjaźni. Aktorsko ten film absolutnie zjada Lucille Ball, której ekranowa swoboda i charyzma wyprzedza swoje czasy. Z resztą jej bohaterka należy do moich ulubionych filmowych heroin – takich, które doskonale wiedzą, że to czy ich życie jest porażką czy sukcesem zależy od tego jak się je opisze i to one dyktują nagłówki.
Na koniec warto przypomnieć, że film wpisuje się w historię kina także dlatego, że Arzner, pozwala tu sobie na chwilę komentarza pod adresem męskiego spojrzenia wycelowanego w tancerki. Słowami Judy, która przecież nie jest mamałygą, uświadamia wszystkim, nie tylko zebranym na Sali widzom burleski, ale też widzom kinowym, że kobiety, aktorki, bohaterki – doskonale wiedzą, kto się w nie wgapia i dlaczego. To jest niesłychanie satysfakcjonująca scena, której jak mniemam nie nakręciłby reżyser. Dlatego tak lubię filmografię Arzner, bo przypomina, że jednak nie jest wszystko jedno kto patrzy przez to oko kamery.
Inny człowiek (A Diffrent Man)
Sebastian Stan stał się dla mnie niespodziewanym towarzyszem festiwalu (o „Wybrańcu” pisałam w osobnym wpisie) i mam wrażenie, że to jego próba wyrwania się z pewnej pozycji w Hollywood, w której gra się tylko herosów z opowieści o super bohaterach.
„inny człowiek” to film cudownie przewrotny. Stan gra Edwarda, mężczyznę z twarzą, którą zmieniła choroba. Jest aspirującym aktorem, ale w istocie wiedzie dość nudne życie osoby, która boi się świata. Film jednak nie koncentruje się na okrucieństwie względem Edwarda, wręcz przeciwnie jego znajomi, sąsiedzi czy współpracownicy wydają się całkiem mili i rzeczywiście spoglądający poza jego fizyczny wygląd. Sąsiadka, która wprowadza się do mieszkania obok, zaczyna z nim nawet flirtować, choć widz podobnie jak sam Edward nie są do końca pewni jej intencji, zwłaszcza gdy przedstawia się jako dramatopisarka.
Wszystko zmienia się, gdy Edward poddaje się eksperymentowi medycznemu. Jego twarz się zmienia a on sam staje się mężczyzną o fizjonomii Sebastiana Stana. Można by rzec, życie stoi przed nim otwartymi drzwiami. Problem w tym, że szybko się przekonamy, że to kim jesteśmy jest nieco bardziej skomplikowane od tego jak wyglądamy. Zaś sam Edward szybko znajdzie się w sytuacji, w której nowa twarz nie będzie go już tak cieszyć.
Choć sam film jest pod wieloma względami intrygujący, to miałam z nim pewne problemy. Gdzieś tam w tej produkcji pojawia się sugestia, że to nie twarz jest problemem Edwarda, ale jego osobowość. I choć jest to ciekawe (zwłaszcza gdy pojawia się cudowna postać Oswalda granego przez Adama Pearsona, który rzeczywiście ma twarz zmienioną przez chorobę) to nie jestem do końca pewna czy uczciwe. Znaczy, jasne – nasza osobowość jest decydująca, ale nasze schematy zachowań kształtują się w pewnych okolicznościach a te w których żył Edward nie są korzystne.
Wciąż jednak uważam, że to jest bardzo ciekawy i nieoczywisty film. Bardzo podoba mi się, że zatrudniono rzeczywiście aktorów o różnym wyglądzie, bo to zadaje kłam temu, że chcemy i możemy patrzeć tylko na piękne i symetryczne twarze. Zwłaszcza wspomniany Pearson jako Oswald to jest taka chodząca charyzma, że wprowadza do filmu i humor i nawet miejscami… uczucie, że mamy go trochę dość. Nie mniej to jak gra takiego kochanego przez amerykanów anglika, jest po prostu miodzio. To jest ten moment, w którym jak na dłoni widać, że albo się to COŚ ekranowego ma albo się tego nie ma i to jaka jest symetria naszej twarzy jest wobec tej magii jednak drugorzędne.
Pracujące dziewczęta (Working Girls, 1931)
Kolejny film, który obejrzałam w ramach retrospektywy Dorothy Arzner. Tym razem kino lat trzydziestych, ale co ważne – kino przedkodeskowe. Dostajemy więc fantastyczną wycieczkę do czasów, kiedy kino amerykańskie jeszcze miało typowe elementy kina dwudziestolecia, ale pokazywało mam też postępowość obyczajową tych czasów. Tą, którą niestety na ekranie ukrócił na lata tzw. „Production Code” (jeśli jesteście ciekawi szczegółów pisałam o tym w TUTAJ).
Pracujące dziewczyny to historia dwóch młodziutki sióstr, które przyjeżdżają za pracą do Nowego Jorku. Starsza jest nieco bardziej naiwna ale uporządkowana, młodsza pewna siebie i bez złudzeń dotyczących świata. Obie szybko wpadną w zawodowe a przede wszystkim miłosne tarapaty. Zwłaszcza starsza siostra, która wpadnie w oko przystojnemu młodzieńcowi po Harvardzie.
Tym co mnie w tym filmie urzekło, to po pierwsze relacja między siostrami. Zwłaszcza rozsądek przypisany tej młodszej, która wie, że mężczyźni po Harvardzie rzadko żenią się z dziewczynami z prowincji. Jednak nawet pomimo różnic, siostry naprawdę się kochają i wspierają. To bardzo prawdziwy obraz rodzeństwa, które może cię denerwować i męczyć, ale pod koniec pożyczysz pistolet od znajomego by postraszyć ukochanego siostry co się nie garnie do ślubu.
Druga kwestia to oczywiście warstwa obyczajowa. Film pokazuje, że w latach trzydziestych nikt na widowni nie miał wątpliwości, że dziewczyna, która zapisuje w pensjonacie, w którym mieszka, że nie wróci na noc, wcale nie jedzie odwiedzić ciotki w Jersey. Co więcej, nikt nie ma wątpliwości, że gdy jedna z sióstr trafia do mieszkania swojego chłopaka bez przyzwoitki to raczej z nim nie rozmawia o pogodzie do rana. Te młode pracujące dziewczyny, naprawdę nie mają zamiaru siedzieć i czekać aż znajdzie je jakiś chłopak – chcą się bawić i czerpać z życia, ile się da.
Jeśli za oknem gra muzyka, będą tańczyć, jeśli któraś ma alkohol – będą pić, a jeśli akurat siostra nie może z tobą pójść do mieszkania chłopaka… no cóż albo wrócić do domu o punkt dwunastej, albo rano się będziesz przejmować konsekwencjami. Kilka lat później po takim kinie nie będzie w Stanach śladu. A współcześni będą idealizować przeszłość, jak to kiedyś dziewczyny były łagodne, potulne i cnotliwe. Widzicie – kto kontroluje kulturę ten często kontroluje naszą wizję przeszłości.
Nightbitch
Oj czekałam na ten film. Od momentu pierwszego zwiastuna byłam ciekawa historii matki, którą zmęczenie macierzyństwem prowadzi do niemal fizycznej przemiany w psa. Brzmiało to idealnie dziwnie, plus jest to jednak zawsze jakoś tam ożywcze, gdy znajdujemy przestrzeń do rozmowy nad różnymi aspektami rodzicielstwa.
Niestety mam wrażenie, że ten film jest spóźniony o co najmniej dwie dekady. Niemal wszystkie uwagi odnośnie do macierzyństwa, jakie zawarto w tym filmie, zostały już nie raz wypowiedziane, żeby nie powiedzieć przemaglowane. Bohaterka czuje, że zostając w domu z dzieckiem została odcięta od swojej pracy, że stała się nieatrakcyjna dla męża i nie jest w stanie być tym kim była wcześniej. Nie ma wątpliwości, że dziecko kocha, ale coś się w niej zmieniło.
Przy czym problem jest też w sytuacji samej bohaterki – jest artystką, która przez kilka dni jest sama z dzieckiem w domu, mąż pracuje daleko przyjeżdża tylko na chwilę. Dziecko nie jest w żłobku ani bohaterka nie ma opiekunki. Kiedy ojciec przyjeżdża nie dzieli się z nim równo obowiązkami. Do tego nie lubi innych kobiet, które też mają dzieci w podobnym wieku. Ponieważ to film amerykański – nie ma też w okolicy żadnej rodziny.
I rzeczywiście, wizja zamknięcia z dzieckiem non stop, bez możliwości odciążenia się nawet na chwilę jest koszmarna. Ale też film bardzo szybko przeskakuje nad najróżniejszymi powodami, dla których tak jest. Z jednej strony mąż bohaterki jest pokazywany w negatywnym świetle, z drugiej – widać, że oboje nie poświęcili czasu na otwartą komunikację. Z resztą przyznam – mam wrażenie, że najbardziej obraźliwe dla kobiet jest to jak szybko znalazło się wyjście ze skomplikowanej emocjonalnej i życiowej sytuacji.
W tym wszystkim sama przemiana w psa i cały ten wątek kobiet jako związanych z naturą, wydał mi się ponownie – zaskakująco wtórny i jedno wymiarowy. Wszystko to już było i wcale nie jestem pewna, czy kobiety są tak z tą naturą związane, czy to nie kolejny pomysł na to by podkreślić ich inność i wyjątkowość, która jednak osadza je w biologicznych funkcjach. Na koniec muszę powiedzieć, że spodobało mi się zdanie jednej matki, która po seansie filmu stwierdziła, że wszystko pięknie, ale bohaterka ma najsympatyczniejsze i najgrzeczniejsze dziecko w historii. Coś w tym jest.
Tyle z festiwalowych seansów, choć jest jeszcze jeden film, któremu będę chciała poświęcić całą osobną notkę. Mam taką refleksję, że im jestem starsza tym częściej łapię się na tym, że wiele radości daje mi oglądanie filmów starszych i klasycznych na dużym ekranie. Nowości nadal mnie cieszą, ale jednak, gdy patrzę na taką klasykę jak „Skłóceni z życiem” w kinie, to mam wrażenie, że odkrywam ją zupełnie na nowo. Co prowadzi mnie do powtarzającego się na tym blogu wniosku, że jednak seans kinowy gwarantuje taką immersję w świat filmu, jakiej nie są w stanie zagwarantować żadne domowe seanse.
A co do samego festiwalu, to muszę powiedzieć, że tegoroczny American był wyjątkowo udany. Świetne sekcje, dużo starszych filmów i często dylemat co wybrać, bo kilka dobrych pozycji było wyświetlanych w tym samym momencie. Jeśli chcielibyście przyjechać do Wrocławia na festiwal filmowy, ale boicie się, że pokona was masowość i dziwność Nowych Horyzontów (które rzeczywiście potrafią zakręcić w głowie) to American oferuje zdecydowanie mniej intensywne i spokojniejsze przeżycie, choć jest ta atmosfera, że cały polski świat kinomanów koczuje pod jednym kinem. Także, bardzo wam polecam i cieszę się, że zmieniłam pracę by móc jeździć na ten festiwal. Bo choć nie był to jedyny powód to jeden z tych, które trzy lata temu mnie do tego pchnęły.