Kot siedział w zlewie i patrzył na mnie wzrokiem pełnym wyrzutu. Znów mnie nie nakarmiłaś, zdawał się mówić jego płaski, szary pyszczek. Jestem takim biednym kotkiem, a ty śpisz do dwunastej i schodzisz coś przygotować w porze, kiedy wszyscy są w pracy. Wstydziłabyś się. Rozumiem, że może masz wakacje, ale ja, kot, domagam się jedzenia.
Było w tym trochę prawdy, bo rzeczywiście, od czasu, kiedy odebrałam dyplom ukończenia szkoły średniej, ani jednego dnia nie wstałam przed dwunastą. Pozostawał jeden problem. Nie mam kota.
Mruczek jakby zorientował się, że został zdemaskowany jako intruz, bo ziewnął, pokazując rząd białych ząbków. Niby nie było się czego bać, bo przypominał bardziej puszystą szarą chmurkę niż drapieżnika, wciąż jednak był to zupełnie obcy kot, którzy przejął w posiadanie moją kuchnię albo przynajmniej zlew.
Nie spuszczając wzroku z kota, wycofałam się tyłem do przedpokoju, gdzie wisiał telefon. Wystukałam numer do mamy. Wiedziałam, że nienawidzi, kiedy dzwonię do niej w godzinach pracy („to jedyne miejsce, gdzie mogę od was odpocząć, nie zabieraj mi tego”), ale uznałam, że inwazja obcych kotów na naszą kuchnię to jednak sytuacja wymagająca konsultacji.
– Margaret Jones, słucham – mama w pracy przedstawiała się wyłącznie panieńskim nazwiskiem, co zawsze trochę zbijało mnie z pantałyku. Zupełnie jakby poza domem była kimś zupełnie innym.
– Cześć, mamo, to ja, Olivia. Mamy kota w kuchni.
– Co? – w głosie mamy słyszałam lekką irytację – Jakiego kota?
– No w kuchni, w zlewie siedzi kot. Ziewa. Taki szary. Puchaty – odchyliłam się trochę, by mieć zlew w zasięgu wzroku. Kot nadal tam siedział i wyglądał na bardzo zadowolonego z siebie – Nie wiem, co mam zrobić.
– Sprawdź, czy nie ma obróżki, może tam jest numer. Poza tym jak wszedł, to wyjdzie. Serio, nie możesz do mnie dzwonić z każdą pierdołą. Przecież ja nic z tym teraz nie zrobię. Jesteś prawie dorosła, Olive. Musisz się nauczyć robić rzeczy sama – mantra o tym, że „jestem dorosła”, pojawiła się rok temu i najwyraźniej obejmowała zarówno oszczędzanie na wymarzone buty, jak i zajmowanie się kocimi intruzami.
– Tak, wiem, mamo. Może otworzę mu drzwi na taras, to sam wyjdzie – miałam nadzieję, że w moim tonie nie słychać było, jak bardzo jestem zawiedziona brakiem wsparcia z jej strony.
– A, i skoro już wstałaś, pamiętasz, że obiecałaś dziś poszukać pracy? Nie chciałabym ci więcej przypominać.
– Jasne, zaraz się za to zabiorę. Do zobaczenia wieczorem.
– Cześć – mama odłożyła słuchawkę.
Wzmianka o pracy mnie wkurzyła. W sumie nikogo nie było w domu, więc mogłabym zacząć krzyczeć, na co miałam wielką ochotę. Pracowałam każdego lata w lokalnej burgerowni. Jednak w tym roku właściciel zatrudnił po raz pierwszy swojego bratanka i dla mnie zabrakło roboty. Zresztą chciałam się trochę polenić po tym koszmarnym ostatnim roku liceum. Niestety moi rodzice uważali, że lenienie się może potrwać najwyżej tydzień. Tak więc od kilku dni każda rozmowa z nimi dotyczyła tego, czy już znalazłam pracę. Miałam ochotę ich udusić. Zwłaszcza że naprawdę wcale nie było łatwo znaleźć coś sensownego na dwa miesiące.
Westchnęłam ciężko, co nie umknęło uwadze kota. Miauknął cicho. Rzeczywiście nie wyglądał na bardzo groźnego. Wręcz przeciwnie, teraz wydawał się wręcz słodki. Ruszyłam powoli w jego stronę. Przeszło mi przez myśl, czy nie wziąć do ręki stołka kuchennego – widziałam kiedyś starą ilustrację poskramiacza lwów, który w jednej ręce trzymał bicz, a w drugiej właśnie stołek. Ostatecznie jednak stwierdziłam, że kot mógłby mieć o mnie złe zdanie, gdybym podchodziła do niego jak do lwa. Jego wzrok już i tak był bardzo oceniający. Uznałam, że najlepszym sposobem poradzenia sobie z nim będzie po prostu odpowiednia komunikacja
– Kocie, ty tu nie mieszkasz – powiedziałam z całą stanowczością, na jaką było mnie stać – Jesteś z innego domu. Teraz podejdę i sprawdzę, czy nie masz jakiegoś adresu na obróżce. Prosiłabym, żebyś mnie nie podrapał, nie mam złych zamiarów.
Kot wydawał się niewzruszony moimi zapewnieniami, ale trzeba było przyznać, że kiedy wyciągnęłam do niego rękę, obwąchał ją z zainteresowaniem, po czym polizał mnie po koniuszkach palców. Wzięłam to za dobrą monetę. Najwyraźniej nie chciał mnie zjeść od razu. Kiedy kocisty tulił się do mojej dłoni, zobaczyłam, że mama miała rację. Rzeczywiście miał obróżkę z niewielką metalową plakietką.
– A więc nazywasz się Otto. Bardzo ładne imię. Zobaczymy, gdzie mieszkasz. Archer Avenue. 80123 – adres wskazywał na dom przy sąsiedniej ulicy – Nie jesteś wielkim poszukiwaczem przygód, Otto. To nawet dobrze. Wygląda na to, że po prostu zaniosę cię do domu. Pewnie zastanawiają się, gdzie zwiałeś.
Kot miauknął i nawet zamruczał, co przekonało mnie, że do kogokolwiek należał, z pewnością nie nabrał nieufności do ludzi. Nie zmieniało to faktu, że trochę się go bałam. Skoro mieliśmy wybrać się na spacer, uznałam, że najważniejsze będzie pozyskanie jego przychylności. Odsunęłam się od zlewu i podeszłam do lodówki. Otto najwyraźniej był na tyle bystry, by kojarzyć lodówkę z jedzeniem, bo zeskoczył na podłogę i zaczął się ocierać o moje nogi.
Przez chwilę zastanawiałam się, co jedzą koty. Z pewnością lubią ryby, ale akurat w lodówce nie było nic rybiego poza paluszkami w panierce. A i te trzeba byłoby wyciągnąć z zamrażarki. Za to na półce przede mną pyszniła się włoska wędlina, którą tata kupił w delikatesach, kiedy załatwiał coś w centrum miasta w poniedziałek. Jeśli tym kot wzgardzi, to może sam sobie wracać do domu.
Rzuciłam na ziemię mały kawałek mięsa. Otto porwał go w zęby i zaczął intensywnie pożerać, mrucząc przy tym. Czyli ma gust. Wyjęłam paczuszkę z wędliną z lodówki i schowałam do kieszeni bluzy. Pomysł był prosty – wezmę kota na ręce i jak długo mogę go podkarmiać, powinien traktować mnie dobrze. Otto oblizał się kilka razy i znów otarł się o moje nogi.
– No dobra, stary, czas na eksmisję – wzięłam kota na ręce i modląc się w duchu, by nie wydrapał mi oczu, ruszyłam do drzwi wyjściowych.
Nim dotarliśmy pod adres z obróżki, zawartość paczuszki w mojej kieszeni znacznie się uszczupliła. Niski biały domek nie wyróżniał się niczym spośród serii podobnych budynków przy ulicy. Na zaniedbanym podwórku stała przykryta plandeką łódka, ale patrząc po ilości liści na przykryciu, nikt z niej od dawna nie korzystał. Domek był ładny, ale nieco zaniedbany. Trawnika nikt dawno nie kosił, a miejscami na elewacji łuszczyła się farba. Dam głowę, że przydałoby się też wygarnianie liści z rynny na dachu. Spojrzałam jeszcze raz na Otto, który oblizywał się z zadowoleniem. On nie wyglądał na zaniedbanego. Ktokolwiek mieszkał w tym domu mógł nie dawać sobie rady z podwórkiem, ale z całą pewnością nie zapominał o karmieniu kota.
Zapukałam do drzwi. Po pierwszym dzwonku nikt nie odpowiedział. Podobnie po drugim. Przez chwilę poczułam nawet pewną satysfakcję. Co jeśli nikt nie otworzy i będę mogła zostawić sobie Otto na dłużej? Wydawał się całkiem sympatycznym kotem i ani razu nie próbował wbić we mnie pazurów. W sumie to czułam się z nim bardzo zaprzyjaźniona. Miałam już nacisnąć dzwonek po raz trzeci, kiedy usłyszałam ciche szuranie. Ktoś jednak był w domu. Po chwili drzwi się otworzyły i stanęła w nich starsza pani. Była niska i bardzo drobna. Podpierała się laską. Na widok Otto na moich rękach uśmiechnęła się szeroko.
– Och, znalazła pani Otto! – powiedziała z silnym wschodnim akcentem – A ja go od rana szukam! Myślałam, że się gdzieś zaszył.
– Tak, był u mnie w kuchni – uśmiechnęłam się szeroko, nie wiedząc co zrobić z kotem. Starsza pani wyglądała na zdecydowanie zbyt kruchą, by przekazać jej kawał kocura do ręki. Bałam się go postawić na progu, żeby znowu nie zwiał. – Trochę się zaprzyjaźniliśmy. Może wejdę do środka i go zostawię. Żeby nie uciekł?
– Racja, racja – starsza pani otworzyła drzwi szerzej, zapraszając mnie gestem do środka – Zresztą musi pani przynajmniej wypić u mnie kawę, skoro znalazła pani mojego pupila.
Wcale nie chciałam pić kawy z jakąś obcą staruszką, ale Otto zamruczał mi na rękach. Ostatecznie mogłam z nim pobyć jeszcze chwilkę. Starsza pani ruszyła w głąb domku długim, prostym korytarzem prowadzącym chyba do kuchni. Weszłam za nią, nie wypuszczając kota z rąk. Wąski, ciemny korytarz obwieszony był w całości oprawionymi w ramki zdjęciami. Wyglądało na to, że mieszkała tu kiedyś duża rodzina. Zdjęcia przedstawiały dzieci, wnuków, może kuzynów. Coraz bledsze, niektóre czarnobiałe. Najbliżej kuchni wisiał oprawiony w ramki wycinek prasowy. Na niewyraźnym zdjęciu stali jacyś ludzie.
Starsza pani weszła do kuchni i nastawiła czajnik. Otto najwyraźniej poczuł się pewniej, bo wskoczył na stół i zaczął przeraźliwie miauczeć.
– Co, łobuzie, po obcych kuchniach się szlajasz – właścicielka pogłaskała kota z czułością, po czym zaczęła do niego mówić w języku, który przypominał rosyjski. A może po rosyjsku? W każdym razie nic nie zrozumiałam, choć po gestach wywnioskowałam, że Otto dostaje opieprz za wyprawy sąsiedzkie.
– Kot był u mnie bardzo grzeczny. Zjadł troszkę szynki, ale poza tym nic – uznałam, że muszę stanąć w obronie sierściucha.
– Proszę go nie tłumaczyć – woda w czajniku musiała być już wcześniej ciepława, bo ten szybko zaczął gwizdać. Starsza pani zalała nim dwie kawy i powoli przeniosła dwa kubki na stół. – On tu przychodzi do każdego domu w okolicy i wszędzie domaga się czego innego. Od Robertsonów po drugiej stronie bierze tylko mleko. A od Washingtonów tylko rybę. W ogóle nie powinien wychodzić, ale mój mąż go strasznie rozpieszczał. Mąż umarł pół roku temu, a ja zostałam z rozpuszczonym kotem.
-Przykro mi z powodu pani męża – nie wiedziałam, co więcej powiedzieć.
– Nie przejmuj się dziecko, był już bardzo chory i stary, a miał dobre i długie życie. Nie ma się co smucić, trzeba dziękować za wszystko. – Usiadła naprzeciwko mnie, opierając laskę o krawędź stołu.
– I chyba tworzyli państwo szczęśliwą rodzinę – machnęłam ręką w kierunku przedpokoju, gdzie wisiały zdjęcia.
– Masz rację, rzeczywiście udało się nam tu urządzić życie. A wcale się nie zapowiadało. Jak przyjechaliśmy z Polski do Stanów, to nikogo tu nie znaliśmy. A potem, jak robiliśmy przyjęcie urodzinowe Jakuba, to musieliśmy po całej ulicy pożyczać krzesła, tyle osób przychodziło. I od niego z pracy, i z mojego salonu fryzjerskiego, który tu niedaleko miałam. Nawet się śmiali, że jak Polacy robią przyjęcie, to spraszają pół dzielnicy.
– Jest pani z Polski? – to przynajmniej tłumaczyło ten dziwny język, który przypominał mi rosyjski.
– Tak, wyjechaliśmy z Kubą w 1938 i tak już zostaliśmy. Nie było za bardzo do czego wracać. I tak nic z tego, co tam zostawiliśmy, nie zostało. Trzeba się było urządzić tutaj na stałe.
Pokiwałam głową, jakbym rozumiała, o co chodzi. Miałam jakieś przebłyski z lekcji historii, że Polska wyjątkowo oberwała w czasie wojny, ale to tyle. Historia Europy nigdy za bardzo mnie nie interesowała. Starsza pani najwyraźniej musiała dostrzec na mojej twarzy lekką konsternację, bo machnęła ręką.
– Nieważne wspominki staruszki, pewnie cię nie obchodzą. Powiedz mi lepiej, co tam w wielkim świecie młodych ludzi. Moi wnukowie ostatnio powiedzieli mi, że chcą robić gry komputerowe. Podobno to przyszłość. Trzeba tylko się urządzić w garażu i można zostać milionerem.
– Niektórzy tak mówią – uśmiechnęłam się, bo rzeczywiście – większości moich kolegów ze szkoły snuła wizję że w przyszłości będą robić najlepsze gry na świecie, ewentualnie grać w NBA. Od kiedy Chicago Bulls w zeszłym roku pierwszy raz wygrali ligę, nagle każdy chciał być Michaelem Jordanem – Ja chcę zostać aktorką. Wiem, że to brzmi śmiesznie, ale proszę się nie śmiać, za dwa miesiące zaczynam kurs na uniwersytecie w Los Angeles.
– Aktorką? – starsza pani klasnęła w ręce – A to ci dopiero. Wiesz, że ja też byłam aktorką? I to nie byle jaką, niektórzy powiedzieliby, że nawet gwiazdą! Choć trzeba powiedzieć, że nie studiowałam na żadnym uniwersytecie. Ale grałam w filmach! I przez pewien czas mieszkałam w Los Angeles.
Rozejrzałam się wokół siebie. Niewielka kuchnia, na ścianie tapeta w małe kwiatki, taka sama jak w domu moich dziadków w Connecticut. Niewielka gazowa kuchenka, małe radio obok kilku puszek z kawą, herbatą, solą i cukrem. Okrągły stół, przy którym siedziałyśmy, przykryty okrągłym obrusem z małym wazonikiem ze sztucznymi kwiatami w samym centrum. Może nie znałam osobiście wielu gwiazd kina, ale ich kuchnie pewnie tak nie wyglądały.
– Chyba to było bardzo dawno temu – zdanie wymsknęło mi się, zanim pomyślałam, że brzmi dość nieprzyjemnie. Na całe szczęście jedyną reakcją na moje zdanie był śmiech.
– Oj, bardzo dawno. Jeszcze w Polsce. Chodź, pokażę ci – wstała powoli z miejsca przy stole. Przez chwilę zastanawiałam się, czy jej nie pomóc, ale potem pomyślałam, że przecież musi sobie na co dzień dawać radę.
Starsza pani zaprowadziła mnie do niedużego pokoju. Widać było, że nikt w nim dawno nie sprzątał, albo raczej jakby zaczął i w połowie porzucił ten zamiar. Na podłodze leżały w stosach książki, pudła z dokumentami, stare albumy na zdjęcia. Dostrzegłam, że i tu na ścianie wisiało kilka prasowych wycinków. Na jednym widać było człowieka z kamerą, nagłówek brzmiał: “Ekipa filmowa odwiedziła lokalną szkołę”, data: 1963.
– Tu był gabinet Kuby. Kiedy umarł, próbowałam to wszystko uporządkować, bo tu są moje i jego papiery, ale nie mam na to siły. Całe nasze życie jest w tych pudłach. Bądź tak dobra i podaj mi tamten album – wskazała na zielony klaser leżący na szczycie jednej ze stert w głębi pokoju.
Przestępując nad dokumentami i starając się nie potrącić żadnego pudła, podeszłam do albumu. Pachniał, jak wszystko w tym pomieszczeniu, kurzem i może trochę pleśnią. Zauważyłam, że w kącie gabinetu jakiś pająk zdążył utkać całkiem sporą sieć. Najwyraźniej Otto albo nie wchodził do tego pokoju, albo wolał szynkę od polowania na pająki. Wycofałam się po swoich krokach i podałam album starszej pani. Ta otworzyła go na pierwszej stronie pełnej czarnobiałych, stylizowanych zdjęć pięknej ciemnowłosej dziewczyny w białej bluzce z haftowanym kołnierzykiem
– Widzisz, to zdjęcia, które specjalnie sobie zrobiłam na potrzeby wytwórni, w której mnie zatrudniono. Miałam na nich wyglądać jak najbardziej niewinnie. Miałam wtedy osiemnaście lat, niewiele więcej niż ty – starsza pani wyraźnie uśmiechnęła się do wspomnień i przełożyła stronę albumu. Na kolejnej było zdjęcie bardzo pięknej, wysokiej blondynki w obcisłej białej sukni. Wyglądała wspaniale. Z całą pewnością nie była to ta sama kobieta, co na poprzedniej fotografii.
– To też pani?
– Nie, to Marysia Balcerkiewiczówna. Bardzo mi się podobała ta sukienka, więc mi potem przysłała odbitkę zdjęcia. To był 1930, nikt mi wtedy nie robił zdjęć. Ale byłam na tym balu. To były wspaniałe bale mody w Warszawie.
– Domyślam się – prawdę powiedziawszy, zaczęłam się nieco niepokoić, że moja krótka wizyta może się zamienić w całe długie wspomnienia z przeszłości. Spojrzałam na zegarek. Było już po czternastej. Mama za dwie godziny wróci do domu, a ja nie zrobiłam zupełnie nic, by rozwiązać sprawę pracy. Siedzenie w tym miłym domku z nieco sentymentalną starszą panią wydawało się nawet przyjemne, ale kolejna poważna rozmowa o szukaniu pracy wcale mi się nie uśmiechała. Jeszcze trochę a rodzice przestaną mnie karmić.
Starsza pani najwyraźniej zobaczyła, że zerkam na zegarek, bo wyraźnie się trochę speszyła. Pomyślałam, że to łączy nastolatki i starszych ludzi. Ten niepokój, że zabierają komuś za dużo czasu i że ich rozmówca ma na pewno lepsze rzeczy do roboty. Ktoś powinien napisać rozprawę o tym, jak człowiek żyje od jednego okresu niskiego poczucia własnej wartości do drugiego.
– Ojej, przepraszam, tobie się pewnie spieszy, a ja tu tak cię angażuję. Wybacz, stara jestem, nie mam z kim rozmawiać, a te papiery nade mną wiszą.
– Znam to uczucie – uznałam, że trochę życzliwości nie zaszkodzi – Ja muszę sobie znaleźć jakąś pracę, rodzice mnie gonią.
– I dobrze robią, aktorka nie aktorka, powinnaś mieć dobrą etykę pracy. Wiem, co mówię, gdybym nie była pracowita, to nie wiadomo, co by ze mną było – spojrzała w kierunku pokoju, jakby nad czymś intensywnie myślała – Powiedz, ile ci płacili w ostatniej pracy?
– 4,50 za godzinę. – pan Monroe dobrze płacił.
– A co powiesz, jeśli dam ci pięć dolarów za godzinę twojej pracy, jeśli mi pomożesz posegregować te dokumenty? Trzeba je przejrzeć, przeczytać, powyrzucać. Sama tego nie dam rady zrobić, a nie chcę zostawiać z tym wszystkim synów.
Raz jeszcze omiotłam pokój okiem. Biorąc pod uwagę, ile było tam rzeczy, to takie porządki mogły zająć miesiące. Szybko zrobiłam w głowie rachunek zysków i strat. Po stronie zysków były całkiem przyzwoite pieniądze i rodzice, którzy się nie czepiają. Po drugiej stronie były dwa miesiące spędzone w niewielkim zagraconym domu, ze staruszką, która twierdziła, że jest wielką zapomnianą gwiazdą. Wystarczyło jednak, że przypomniałam sobie ton mojej mamy w czasie porannej rozmowy, bym doszła do wniosku, że ta propozycja nie ma minusów.
– Nie boi się pani, że coś tu mogę namieszać? Albo panią okraść?
– Przyniosłaś mi Otto i z tego, co wystaje z twojej kieszeni, wnioskuję, że podkarmiałaś go Prosciutto. Ludzie, których pierwszym odruchem jest dokarmianie kota importowaną szynką, zwykle nie okradają starszych pań.
– Jest pani pewna, że była pani aktorką, a nie detektywem amatorem?
– Jeśli pomożesz mi porządkować te dokumenty, to nie wiadomo, czego się o mnie dowiesz. Ale powiedz mi, skoro mam cię zatrudnić. Jak się nazywasz?
– Olivia Hunter.
– Agnieszka Hoffman. Ale możesz mi mówić Agnes. Wszyscy tak mnie nazywają – wyciągnęła ku mnie drobną, pomarszczoną dłoń z pięknie pomalowanymi na perłowo paznokciami. Uścisnęłam ją najdelikatniej jak umiałam, bo sprawiała wrażenie, jakby silniejszy dotyk mógł ją zgnieść.
Kiedy wyszłam z domku poczułam, że coś ociera mi się o łydkę. To Otto wyszedł za mną podwórko i teraz domagał się ode mnie jedzenia. Dałam mu resztę szynki z kieszeni, którą pożarł tak szybko, jakby nikt go nigdy nie karmił.
– Do zobaczenia, stary, zobaczymy się jutro.
Kot nie słuchał. Jadł.