Matka obudziła mnie informując, że jest już piętnaście po i mam natychmiast wstawać. Już zaczęłam się wykłócać że przecież umowa mówiła, że ma mnie budzić o siódmej trzydzieści, i wtedy właśnie padło zdanie które sprawiło, że aż usiadłam na łóżku. Okazało się, że jest ósma piętnaście. ÓSMA! Jak się miało okazać (po krótkim wyjrzeniu przez okno) za decyzją matki by obudzić mnie o tej godzinie stał fakt, że całe góry schowały się za chmurami. Chmurami z których lało. Na moją sugestię, że skoro z wycieczki nici to może obudziłaby mnie o dziesiątej odpowiedział mi tylko pusty śmiech. I poganianie do wstawania.
Wyobraźcie sobie sytuację. Za oknem leje. Temperatura wynosi dziewięć stopni. Wokół szarość. Co robicie? Odpowiedź logiczna – podciągacie kołdrę wyżej i idziecie spać, ewentualnie zostajecie pod kocem czytać książkę. Odpowiedź matki Zwierza – zakładacie dwie warstwy, rozkładacie parasol i idziecie wyrobić obowiązkowe kilkanaście tysięcy kroków, bo przecież nie po to zapłaciliście za hotel by w nim siedzieć (autentycznie takie są słowa matki Zwierza, która najwyraźniej widzi w nich jakąś logikę). Deszczowe Zakopane nie oferuje wielu atrakcji. Można usiąść w jednej z rozlicznych kawiarni i napić się kawy. Można iść do muzeum, ale problem jest taki, że kiedy jeździ się tu co roku, to jakby się już je zna. Można wejść do sklepu no ale naprawdę w sklepie już się było.
Ostatecznie Matka Zwierza zaordynowała że wjedziemy na Gubałówkę i pójdziemy dalej. Dokąd pójdziemy już nie zdradziła. Kiedy kolejka zawiozła nas na górę stały się jasne dwie rzeczy. Pierwsza – że jest zdecydowanie zimny i deszczowy początek września, ponieważ na tej obleganej zazwyczaj przez turystów górze nie było nikogo. Oraz Druga – że wjeżdżając na to niewielkie wzniesienie znalazłyśmy się w chmurze. Innymi słowy, było mokro, mgliście i żywego ducha dookoła. Sceneria zupełnie jak z horroru, w którym zombie zjadły już całą populację. Jak dobrze przypuszczacie matka Zwierza była absolutnie zachwycona, co każe mniemać że w skrytości ducha czeka na zombie apokalipsę. Sama pusta Gubałówka wyglądała jak smutny nekrolog wakacyjnej rozrywki, gdzie wszędzie wszystko zachęcało do spróbowania coraz to innej atrakcji, ale wszystkie przybytki były opuszczone albo zamknięte. Na górze pozostały tylko nieczułe na deszcz owce, refleksyjne krowy, oraz ofiary turystycznej nadgorliwości rodziców.
Trzeba jednak przyznać, że dziś matka zachowywała się łaskawie. Kiedy w czasie naszego spaceru Zakopane po prostu nagle się skoczyło, zarządziła odwrót i nawet zasugerowała że możemy usiąść na kawie i poczytać. Ponieważ gesty takie – zwłaszcza w środku dnia i to jeszcze przed dwudziestym kilometrem spaceru, należy traktować entuzjastycznie, to była to kawa niesłychanie przyjemna, wypita w poczuciu swoistego zwycięstwa pogody i zimna nad nieustępliwym charakterem matki Zwierza. Od dziś zacznę traktować załamania pogody jako mojego sojusznika. Należy jednak zauważyć, że gdyby były miesiące wakacyjne i było nieco cieplej niż dziewięć stopni, albo gdyby wyschły już nasze przemoczone wczoraj rzeczy, to nie ręczę, że matka nie próbowałaby mnie jednak gdzieś dalej zagnać. Na całe szczęście groźba przemoczenia wszystkich par posiadanych przeze mnie butów w zaledwie dwa dni okazała się wystarczająca.
Po kawie matka Zwierza oświadczyła, że w międzyczasie pora zrobiła się obiadowa i ona – z racji paskudnej pogody ma ochotę na coś naprawdę dobrego. Zwierz który ogólnie ceni kuchnie zakopiańską w sposób ograniczony (jedzenie jest tu bardzo jednorodne) zaproponował odmianę w bardzo miłej włoskiej knajpie. I co? Otóż musicie sobie wyobrazić że w ramach dobrego jedzenia, na poprawę humoru, matka Zwierza zamówiła szpinak. Co więcej to była ta najgorsza forma szpinaku, czyli zielona papka, która ponoć jest pyszna, ale od czasu kiedy spotkałam się z nią ostatni raz w przedszkolu nie mam zamiaru dokonywać ponownych testów. W każdym razie chyba w żadnym słowniku świata „dobre jedzenie na paskudną pogodę” nie równa się szpinakowi. Zwłaszcza w porcji sugerowanej jako przystawka. No ale taka jest matka Zwierza, obrzydliwie dorosła w swoich kulinarnych wyborach. I proszę mi nawet nie pisać że szpinak jest dobry. Jak dobry by nie był zamawianie go jako jedynego dania w knajpie uważam za patologiczne.
Dzień upłynął jednak miło, bo jak mówi stare powiedzenie – przyjedź do Zakopanego twoi znajomi już tam są. Z radością udałam się na kawę spotkać się z kolegami ze studiów. Jak szybko się okazało, można było uznać to spotkanie za mały kącik terapeutyczny dla ofiar wczesnego wstawania. Okazało się, że u nich pobudka zarządzana jest o godzinie 4:30. I jak zwykle okazało się, że mamy tu jedną osobę która jest demonicznym poganiaczem i jedną niewinną ofiarę. Najwyraźniej wśród ludzi jeżdżących w góry tak rozkładają się obowiązki. Ktoś budzi o nieludzkich porach i ktoś cierpi – niekiedy w skrytości ducha (niekiedy oficjalnie na blogu). Podczas kiedy my ofiary dzieliliśmy się swoimi traumami, nasi poganiacze spoglądali na nas zupełnie bez zrozumienia. Zaniepokoił mnie fakt, że matka wcale nie wyglądała na jakąś zniechęconą wizją wstawania koło 4. Co jest przecież zupełnie skandaliczne bo takiej godziny nie ma. Nie mniej dla własnego bezpieczeństwa powiedziałam mamie że może iść na spacer i nie musi dalej być towarzyszką naszej rozmowy. Trzeba się ratować przed niepokojącymi skutkami spotkania dwójki górskich psychopatów. Tu jednak należy zauważyć, że znajomi Zwierza nie tylko chodzą na dłuższe i bardziej wyczerpujące wycieczki ale przede wszystkim decydują się na lokum przy którym hotel PRL wydaje się przepełniony luksusami. Kiedy słyszy się o przezabawnej wyprawie po drewno, konieczne by rozpalić w kominku, jedynym źródle ogrzewania, to jednak człowiek zaczyna cenić hotelowy kaloryfer. Nawet jeśli nie działa to jednak tam jest, dając poczucie złudnego bezpieczeństwa.
Ponieważ dzisiejszy dzień był niesłychanie leniwy ( ledwie dwadzieścia tysięcy na liczniku kroków) pozostaje mi nadal donosić o niekończących się urokach hotelu PRL. Otóż na przykład musicie wiedzieć, że stojące tu łóżka pamiętają czasy kiedy ludzie mieli mniejsze wymagania. Są wąskie i z natury dość twarde. Aby dostosować je do nowych gości których plecy są zmiękczone zarazą kapitalizmu, położono na starych łóżkach miękkie nowe materace. No i te materace zjeżdżają. Może nie wszystkim ale Zwierzowi materac w nocy zjeżdża z łóżka co sprawia, że rano budzę się z nogami na materacu który swobodnie zwisa z boku łóżka. Albo czasem w czasie czytania czuję jak materac powoli zsuwa się w dół. Z badań nad niezwykłością łazienki mamy zaś nowe odkrycie, otóż okazało się, że wieszak na papier toaletowy wisi w takim miejscu że właściwie to nie sposób z niego korzystać. Wydaje się jednak że pełni funkcję tylko dekoracyjną ponieważ nigdy obsługa hotelu nie powiesiła na nim papieru. Co zaś się samego papieru tyczy, to odnoszę wrażenie, że papier traktuje się jak w czasach niedoborów i uznaje, że każda dodatkowa rolka przydzielona mieszkańcom zrujnuje hotel.
Na jutro zapowiadają ładniejszą pogodę, a wieczorem, chmury zwróciły nam już część gór i nawet widać było na niebie gwiazdy. Co cieszy, bo znaczy to, że może uda się ruszyć na wyprawę. Zapowiadają że będzie całkiem ładnie, ja cieszę się, że przywiozłam z Warszawy ciepłą kurtkę (kupowaną gdy za oknem było 32 stopnie ciepła) i tylko jedno mnie niepokoi. Czy aby przypadkiem matka zainspirowana spotkaniem z moimi znajomymi nie będzie mnie próbowała obudzić wcześniej. Cóż taki los człowieka prześladowanego – całe życie upływa mu na niepewności.
Ps: Wpis średnio entuzjastycznie zaakceptowany przez matkę Zwierza.