Dziś rano koło godziny siódmej matka obudziła mnie z radosną informacją, że się przejaśniło i oto przed nami cudowny dzień wypełniony po brzegi chodzeniem trochę jęknęłam. Niestety był to moment w którym zebrałam całą obecną w mojej osobie odwagę i poinformowałam moją matkę że nie najlepiej się czuję i w związku z tym wolałabym dziś nie iść pod górę. Jeśli zastanawiacie się jak wygląda spojrzenie matki która żałuje, że nie wybrała na towarzysza podróży jakiegoś lepszego dziecka, to spojrzenie jakim zostałam obrzucona o poranku powinno być przy definicji takiej postawy w słowniku.
Tu należy zauważyć, że dzisiejszy dzień w ogóle miał przebiegać wedle zupełnie innego planu. Otóż wyobraźcie sobie, że jeszcze w Warszawie moja szacowna matka zakupiła bilety na kolejkę na Kasprowy, mając w głowie, że być może w końcu po latach uda się ją przegonić mnie w kierunki Świnicy. Szybko jednak plany uległy zmianie ponieważ w kolejkę walnął piorun i nie działała. Tak nam się przynajmniej zdawało. Ale koło północy postanowiłam, że może wejdę trochę beznadziejnie na stronę PLK i dowiem się co z kolejką. I wtedy okazało się, że jednak jedzie. Kiedy zapoznałyśmy się z tym faktem rzuciłyśmy się do poszukiwań biletów – które jako potencjalnie nieważne, straciły swoje miejsce w hierarchii rzeczy których próbujemy nie zgubić. Ostatecznie znalazły się – koszmarnie pogniecione, ale jednak wciąż ważne.
Wjechanie na Kasprowy to jedna z tych wycieczek magicznych. Zaczyna się z dołu gdzie wszystko jest normalnie, by po trzydziestu minutach znaleźć się w wysokich Tatrach. Widzicie, pisałam o tym nie raz, ale swoje zdanie podtrzymuję, że jeśli istnieje na świecie skromna przestrzeń absolutnej wolności to zaczyna się ona tam gdzie kończy się kosodrzewina. Cokolwiek trapi współczesny świat, nie ma dosięga do gór. Jak powtarza ma matka, pragnąć oddać to uczucie „Nie ma nas, będzie las” i choć los lasów nie jest pewien, to w górach człowiek rozumie, że jego egzystencja naprawdę nie jest jakoś bardzo znacząca, a on sam przeminie na tyle szybko, by nikt w górach tego nie zauważył. I to uczucie wcale nie przygnębia tylko daje jakieś niesamowite poczucie wolności, bo skoro nasze życie nie znaczy aż tak wiele, to możemy spokojnie iść górskimi szczytami, zamiast przejmować się każdym jego aspektem, zwłaszcza tym zawodowym. Może mityczna górska wolność, polega po prostu na pogodzeniu się z faktem, że wszystko co w życiu robimy jest absolutnie bez sensu, wobec możliwości chodzenia po górach.
Te właśnie myśli przechodziły mi do głowy na szczycie Kasprowego (po raz pierwszy w życiu wdrapałam się istotnie na sam szczyt tuż obok obserwatorium meteorologicznego) kiedy zdałam sobie sprawę, że jeśli szybko nie złapię mojej szacownej matki za fraki to szykuje się awantura. Dlaczego? Otóż matka Zwierza zaobserwowała grupę uczniowską (która zresztą jechała z nami kolejką) która zamiast podziwiać w ciszy piękno gór, musiała – w towarzystwie pokrzykiwań opiekuna rozwiązywać na szczycie góry zadanie z matematyki. Zdaniem matki Zwierza jest zbrodnią na doświadczeniu górskim kazanie człowiekowi, w tym młodemu człowiekowi, koncentrować się na zeszycie ćwiczeń kiedy może właśnie chłonąć całym sobą górskie piękno. Zwierz powstrzymał matkę przed interwencją mającą na celu ucieszenie opiekuna i wywołania rebelii wśród młodzieży. Prawda jest jednak taka, że owa ognista nienawiść matki Zwierza do takich działań edukacyjnych, nie jest nieuzasadniona. W końcu zadanie z matematyki można rozwiązać wszędzie a na szczycie górskim człowieka powinny interesować wyłącznie góry.
Ponieważ jak już wspomniałam nie czułam się najlepiej, matka zaproponowała byśmy szły nieuczęszczaną przez nas drogą, czyli zejściem z Kasprowego ale nie przez Murowaniec ale najprostszą (choć nie najłatwiejszą) drogą pod samą kolejką. Ruszyłyśmy więc przed siebie, dość zaskoczone, że ta ignorowana przez nas przez lata droga ma w sobie sporo uroku. Nasze zejście wywoływało zaskoczenie i podziw wśród wspinających się osób ale matka zabroniła mi kłamać i musiałyśmy się kolejnym turystom przyznawać że schodzimy tak wcześnie tylko dlatego, że równie wcześnie wjechałyśmy. I tyle z szacunku ludzi ulicy. Nie mniej muszę przyznać, że jest ten moment kiedy słyszysz na szlaku zdanie „I co matka cię przegania” i rozumiesz że właśnie żegnasz się z anonimowością. Trzeba się pogodzić, że sława matki poganiaczki wychodzi poza ten blog.
Ponieważ rok szkolny się już zaczął to w górach mniej jest młodzieży co nie znaczy że jej nie ma. Dziś mogłyśmy zaobserwować parenting doskonały – czyli matkę tłumaczącą córce że jest mała i stawia małe kroki ale jak wejdzie to będzie to osiągnięcie, parenting niedoskonały – czyli rodziców wyrzucających córce że tylko by przed komputerem siedziała a poszła w góry to się męczy (aż miałam im ochotę powiedzieć, że sami nie chcieliby takich rzeczy słuchać na wakacjach to czemu mówią to córce), parenting wybitny – rodziców wnoszących śpiące dzieci w nosidełkach na górę (szkoda że to się kiedyś w życiu kończy) oraz cudowny parenting odwrócony. Parenting odwrócony prezentowała na oko sześcioletnia dziewczynka która parła do przodu w zawrotnym tempie a kiedy jej matka oświadczyła że musi stanąć i odetchnąć córka powiedziała „Nie możesz stawać, musisz iść, nie możesz się teraz poddać”, co było absolutnie urocze ale też wywołało we mnie niepokój o jakiekolwiek przyszłe dzieci tej sześciolatki. Może będą pisały bloga o swojej traumie.
Droga z Kasprowego nie jest bardzo stroma ale szłyśmy jak najwolniej się dało głównie dlatego, że żal nam było się rozstawać z wysokimi górami. Ostatecznie jednak chcąc nie chcąc zeszłyśmy na sam dół, i jakoś musiałyśmy się pocieszyć. Na całe szczęście w Zakopanem jest Szwajcarska knajpa w której można zjeść genialne raclette, choć w przypadku osób pokroju hobbita należy jeść jedną porcję na dwie osoby. Po doskonałym obiedzie, przyszedł czas na całą godzinę odpoczynku, po czym matka Zwierza doskonała przeglądu wszystkich krokomierzy (mamy chyba z sześć różnych aplikacji do mierzenia kroków i żadna nie wskazuje, tej samej liczby ale wszystkie wskazują, że zapieprzamy jak małe samochodziki) i zarządziła wyjście. Widzicie Zwierz nigdy nie przypuszczał że jego fizjologia uwzględnia posiadanie mięśni z przodu ud, ale właśnie się o nich dowiedział. Wciąż jednak jest to stan lepszy od matki Zwierza która raz na jakiś czas rzuca zdaniem „jak oddycham prawie mnie nie boli”. Istnieje jednak duże podejrzenie, że podczas upadku (jeszcze przed przybyciem Zwierza) uszkodziła sobie żebro, co z właściwym sobie dystansem ignoruje twierdząc, że jakakolwiek interwencja współczesnej medycyny i tak na nic by się nie zdała. Mówiłam że matka jest kopnięta.
Aby ukoić ból egzystencjalny udałyśmy się na spacer, który zaowocował zakupem butów (dla Zwierza) i kilku kieliszków wina (na spółkę). To niekoniecznie rozsądne zachowanie (w ramach leczenia gastrofazy zjadłyśmy chleb ze smalcem) może się na nas negatywnie odbije, ale za to matka oddycha prawie normalnie a ja prawie nie czuję dodatkowych mięśni nóg. I choć radośnie kołysze się nam świat matka z nad czytnika właśnie oświadczyła, że chyba już wie dokąd jutro pójdziemy. Ja bym powiedziała popełzniemy, ale nie chcę jej jeszcze bardziej zawieść.
Ps: Wpis zaakceptowany przez matkę choć nie wykluczam że tylko dlatego, że zmiękczyły ją te trzy kieliszki wina.