Obudziłam się dziś rano, prawie sama. Ok nie sama, matka trochę mi pomogła, mówiąc, że czas wstać. Najwyraźniej po tygodniu moich narzekań (co rano próbuję jej wyjaśnić, że wstawanie naprawdę nie ma sensu i tak wszyscy kiedyś umrzemy) wzięła poprawkę na moje smęcenie i obudziła mnie nieco wcześniej by dać mi jeszcze chwilkę poleżeć. Jak na złość wstałam jednak od razu. Co to znaczyło? Siedziałyśmy kwadrans w pokoju czekając aż otworzą stołówkę. A mogłam spać.
W górach człowiek powinien być wyczulony na pogodę. Dlatego posiadamy trzy konkurencyjne programy do odczytu pogody. Aby na pewno nie trafić na burzę, gdy będziemy w górach. Nie ma bowiem wątpliwości, że jeśli są jakieś niemiłe rzeczy, których człowiek chciałby za wszelką cenę uniknąć jest to burza w górach. Ponieważ wszystkie trzy programy zgodnie podawały, że burza będzie i to w okolicach dwunastej, postanowiłyśmy udać się do Chochołowskiej. Tu trzeba zaznaczyć, że trochę kusiłyśmy los, bo od trzech lat jeszcze się nie zdarzyło, żebyśmy były w Chochołowskiej i nie padało. Matka co prawda poucza mnie, że mylę korelację z kauzacją ale kto by tam słuchał socjologów na wakacjach.
Nie będzie chyba dla was tajemnicą, że w Chochołowskiej zaczęło lać. Co prawda, dopiero kiedy wracałyśmy, ale za to – z przytupem. Najpierw pojawił się deszcz, potem więcej deszczu, potem ten deszcz zaczął padać poziomo, potem zaczęło strasznie wiać, a kiedy człowiek miał się już ochotę poddać spadł grad. Widzicie burza w górach to zjawisko ciekawe – zwłaszcza gdy człowiek jest na drodze, która zamienia się w rwący potok. Człowiek niby wie, że posiada nieprzemakalne buty, specjalnie górskie spodnie, kurtkę i pelerynę. Cała ta wiedza jest jednak niczym, wobec tego, że jedynym co czuje się coraz większa i pogłębiająca się mokrość. Serio dwa dni temu byłam na basenie i mokrość, którą wtedy odczuwałam była bez porównania mniejsza niż ta która przenikała moje ciało i duszę na drodze ku wylotowi Doliny Chochołowskiej.
Podczas kiedy ja starałam się policzyć, który element mojej garderoby jest suchy (liczba ta z każdym krokiem coraz bardziej wynosiła zero), matka bawiła się świetnie. Jak człowiek może się bawić świetnie, kiedy wokół szaleją żywioły? Otóż może być osobą, która czuje zwykle wyrzuty sumienia, że nie poszła dalej, albo niepokój, że burza zastanie ją na jakiejś górskiej grani a oto moknie w drodze do domu i to na dodatek w dolinie, którą się wybrało właśnie z obawy przed burzą. Innymi słowy – matka niczym górska Filifionka radowała się załamaniem pogody, które w końcu ją zastało i nic złego stać się nie mogło. Istnieje też opcja prostsza – nic tak nie cieszy serca mej matki jak moje fizyczne cierpienie wywołane tym, że jedyne co czuję to mokrość. Nie wykluczam tej opcji. Jak już ustaliliśmy matka moja ma problem.
Gdy dotarłyśmy do Zakopanego czekało nas najtrudniejsze podejście w historii. Trzeba było przejść połowę Kurpówek mając na sobie niemal same mokre rzeczy w tym chlupiące całkowicie przemoknięte nieprzemakalne buty, w których powoli zaczęły odpadać stopy. Właśnie kiedy tak szłam – wściekła na świat, zmoknięta, w ubraniach które zaczęły zmieniać rozmiar (moja koszulka postanowiła, że będzie rozmiar mniejsza i nic mi do tego) załapała mnie kamera TVN24. Przyznam szczerze – nic tak nie buduje wizerunku człowieka sfrustrowanego, jak trafić w takim totalnie przemokniętym stanie do telewizji. Niektórzy lata się starają a ja jedynie idę w rytm chlupotu w butach po Krupówkach. A przy okazji – dziś spacerując (już po wyschnięciu!) po Zakopanem znalazłyśmy pięć doskonale oznaczonych salonów fryzjerskich. Ja się trochę frustruję, ale matka mówi, że salony fryzjerskie zawsze tak robią – wychodzą z ukrycia kiedy się ich nie szuka.
Do Warszawy wracamy jutro. Stąd czas podsumowań. Po pierwsze – musiałyśmy kupić całą paczkę worków na śmieci i spakować w nie wszystkie nasze mokre ubrania i buty. Powiem tak – nasze plecaki wyglądają trochę tak jakbyśmy chciały przewieść do domu poćwiartowane zwłoki. Inna sprawa, jak zwykłe staję przed ciekawym zagadnieniem polegającym na tym, że jak jechałam do Zakopanego to jakoś się spakowałam, a jak wracam to wrzucamy wszystko do walizki a ta za cholerę nie chce się zamknąć. Jest to zjawisko ciekawe, powinni je zbadać jacyś fizycy. I proszę mi nie mówić, że to dlatego, że kupiłam dwie bluzki, dinozaura ze szkła i suszarkę. Powstrzymałam się przed kupieniem metrowego pluszowego kota i tylko to powinno was interesować (serio z każdą godziną coraz bardziej żałuję tej zdecydowanie racjonalnej decyzji).
W ramach podsumowań policzyłyśmy też, ile przeszłyśmy przez ten tydzień kilometrów. Licznik wskazuje 110. Sprawdziłam, przy okazji moja aplikacja do ćwiczeń pyta czy zapisać mój nowy plan treningowy. To jakbyśmy doszły z Warszawy do Płocka na piechotę. I tak mamy szczęście – minęłyśmy Radom o pięć kilometrów. Zwracam uwagę, że wbrew temu co twierdzi moja matka nie zawsze było idealnie po płaskim. Kiedy radośnie podzieliłam się z matką wynikiem moich obliczeń ta stwierdziła, że po prostu tydzień to za mało i za rok przyjeżdżamy na dziesięć dni, a w ogóle to ona wróci tu w sierpniu naprawdę sobie połazić. Przez chwilę zastanawiałam się czy nie przypomnieć jej, że dwa dni wcześniej odgrażała się, że za rok zabierze mnie do Świnoujścia, ale zrezygnowałam. Jakoś mam wrażenie, że wtedy budziłaby mnie o piątej rano na wschód słońca.
Wiele osób narzeka na Zakopane. Tłok, drogo, ludzie nie mili. Jestem absolutnie pewna, że ich Zakopane może takie być. Ale to nie moje miasto. W moim rano, gdy idę do autobusu na Kurpówkach nie ma nikogo. W moim obok okrutnie drogiej kawy, są też miejsca, które pozwalają zjeść wybitne jedzenie za cenę o połowę niższą niż w Warszawie. W moim Zakopanem, kelnerka mówi do mnie i mojej mamy „dziewczyny” i każe nam dojść sałatkę zanim oddamy talerz, zakonnica pozdrawia mnie, gdy chodzę w koszulce z tęczą a sprzedawca w sklepie informuje mnie, że udało mi się właśnie zgubić najlepszą końcówkę do kijków jaka istnieje, ale na szczęście ma jedną zapasową, którą może mi sprzedać.
Przede wszystkim jednak moje Zakopane to miasto, do którego wracam z wycieczek. Może nie dalekich, może nie wysokogórskich, ale takich w czasie których czuć ten specyficzny zapach górskich dolin, gdzie idzie się dalej niż człowiek kiedykolwiek chodzi po nizinach i w czasie których można za sobą zostawić wszystko. Z każdym rokiem coraz więcej. I dlatego możecie wiele mówić, ale nie ma lepszego miejsca na świecie niż Zakopane. Choć jestem gotowa się zgodzić, że być może czasem by było naprawdę piękne trzeba wstać koło siódmej rano a nawet wcześniej. Tylko nie powtarzajcie tego mojej matce.