Matka obudziła mnie o ósmej. Musicie zrozumieć, z jednej strony godzina ósma jest z punktu widzenia matki godziną niesłychanie późną – ostatecznie – zwykle wyrywa mnie z łóżka niemal godzinę wcześniej. Z drugiej strony – dziś miał być spokojny dzień pełen odpoczynku i chlupania się w basenie. Co przynajmniej w moim świecie sugeruje wstawianie o jakiejś ludzkiej godzinie. A nie zjadanie pośpiesznie śniadania i czekanie w pokoju, bo każdy basen w tym mieście otwierają o dziewiątej. Ale cóż ja wiem o życiu.
Ci, którzy zastanawiają się jak dotarłyśmy do słynnych term w okolicach Zakopanego będą rozczarowani. Nie dotarłyśmy. Nie miałyśmy wystarczającej liczby okrętów, armat i czasu by wyruszać w nieznane, a dokładniej do Chochołowa czy Białki Tatrzańskiej. Zamiast tego wybrałyśmy się to miejscowego Aqua Parku, który oferuje wszystko czego potrzebuje człowiek, czyli zimną wodę, ciepłą wodę oraz podejrzanie ciepłą wodę. Plus jest taki, że znalazłyśmy się w niedzielę w Aqua Parku o godzinie 9:30. Jeśli zastanawialiście się, kiedy w sezonie w pierwszy weekend wakacji na Zakopiańskich basenach nie ma nikogo, to jest to dziewiąta w niedzielę. Matka triumfalnie wskazywała mi niemal puste niecki basenowe tłumacząc, że odniosłyśmy wielki sukces wyprzedzając niemal wszystkich, za to ja rozmyślałam nad tym, że matka ma nie zauważyła, że jest jakiś powód, dla którego ludzie w niedzielę rano wolą spać niż pływać w basenie. Myślę, że odpowiedzią na to pytanie jest radość życia.
Tu lekka dygresja, chciałam kupić bilety na basen w promocyjnej ofercie, która dawałaby nam kilkadziesiąt złotych zniżki. Byłam z siebie niezwykle dumna, bo oto prezentowałam matce mej zaradność i jeszcze dokładałam się do walki z inflacją. Dopiero po pewnym czasie, kiedy kliknęłam już kilkanaście razy na mnóstwo opcji i sprzedałam prawie wszystkie moje dane osobowe, plus adres mailowy zorientowałam się, że byłam o krok od kupienia nam niezwykle promocyjnych biletów… na maj. Zaznaczam jednak, że zorientowałam się w odpowiednim momencie – dokładniej wtedy kiedy zaczęłam się zastanawiać dlaczego te bilety są takie tanie i została ich do sprzedania cała pula.
Nie mogę jednak narzekać, bo było po prostu super. Moczyłyśmy się w wodzie zimnej, ciepłej i podejrzanie ciepłej. Z tym, że matka przejawia na basenie tą samą nerwowość co w górach, znaczy jak sobie gdzieś siedzimy to po pięciu minutach idzie dalej, i jeszcze każe mi pływać tam i z powrotem. Plus jest natomiast taki, że nareszcie mam jakieś poczucie życiowego triumfu, bo w basenie jest głębokość metr trzydzieści czy metr czterdzieści i w niektórych miejscach matka prawie nie wystaje nad wodę, co jest śmieszne. Okej może nie dla was, ale ja czułam głęboką satysfakcję patrząc jak matka mi się prawie topi. Zrozumcie to jest czwarty dzień, kiedy ona mnie budzi przed dziewiątą.
Gdzieś w połowie naszego pobytu na basenie matka zobaczyła dziewczynę, która korzystając z tego, że jest w basenie, gdzie jest to łatwiejsze, stawała na rękach. Matka postanowiła powtórzyć tą sztuczkę, ale napotkała na jedną przeszkodę – za cholerę nie wychodziło jej kładzenie rąk na dnie basenu. Ponieważ ja, osoba jak powszechnie wiadomo doskonale wysportowana, tą umiejętność posiadłam (podobnie jak, o dziwo, umiejętność stawania na rękach w basenie) postanowiłam matkę mą tej sztuczki nauczyć. Powiem tak – jeśli kiedyś znajdziecie w wodzie jakieś dziwnie unoszące się ciało, które wygląda jak trup to może to być topielec albo moja matka usiłująca stanąć na rękach w basenie. Różnice są niewielkie i trudne do zauważenia.
Po basenie matka oświadczyła, że nie jest dobrze, bo zrobiłyśmy tylko 5 tys. kroków i jest to kompromitacja. Widzicie musimy tu na chwilę przysiąść nad wizją „dnia odpoczynku i relaksu” w słowniku mojej matki. Otóż w jej słowniku jest to dzień, kiedy zapieprzasz kilka godzin by udowodnić wszystkim, że się nie lenisz tylko spędzasz wakacje dokładnie tak jak pan bóg przykazał – zapierdalając. Innymi słowy poszłyśmy coś zjeść i udałyśmy się na Gubałówkę, tam posiedziałyśmy chwilę na … plaży. (Nie wiem, dlaczego, ale to jest niezwykle przyjemne polecam każdemu!). Potem poszłyśmy w górę, śliczną ulicą równoległą do Krupówek (same śliczne drewniane domki i jakieś pół turysty), aż dotarłyśmy pod skocznię. Jeśli rzucicie okiem to jest to w sumie przejście przez całe Zakopane tam i z powrotem. Miało to swoje plusy np. kiedy spokojnie szłyśmy od skoczni poczułam jakieś takie znajome mrowienie w nogach i spytałam matki, ile myśmy właściwie przeszły i wyszło, że 20 tys. kroków. Jak rozumiecie 14 kilometrowy spacer to jest idealna ilustracja dnia „odpoczynku i relaksu”. Co prawda zwykle na obozie treningowym dla triatlonistów, ale nasz wyjazd różni się od niego tylko tym, że matka jeszcze nie wypożyczyła rowerów.
Z rzeczy ciekawych – chodziłam dziś cały dzień po Zakopanem w mojej ukochanej koszulce, na której Kościuszko wznosi ponad głowę tęczową flagę, a nad tym lśni tęczowo napis „Za wolność waszą i naszą” (poleca sklep Lewacka Szmata). Koszulka została zignorowana absolutnie przez wszystkich mieszkańców i trustów poza jedną osobą. Osobą tą była zakonnica, która idąc z naprzeciwka zlustrowała moją koszulkę, po czym z szerokim uśmiechem pozdrowiła mnie „Szczęść Boże” (nie czyniąc tego gestu wobec mej matki). Nie wiem co to było – zdaniem matki błąd Matrixa, moim zdaniem – Kościuszko zawsze łączy ludzi.
Musicie wiedzieć, że są zjawiska, które uważa się za niebezpieczne. Burza w górach, sztorm na morzu, moja matka wyciągająca przewodnik i zastanawiająca się, gdzie mamy iść następnego dnia. Wygląda bowiem, że wykorzystałam już cały mój dzień beztroskiego letniego wypoczynku i jutro należy powrócić do wcześniej zaplanowanych działań polegających na gnaniu mnie po górach. Niby wiedziałam, że tak będzie, ale na jeden cudowny dzień zapomniałam, że w życiu danych jest wiele dróg, ale z moją matką rzadko są to drogi po płaskim.