Matka obudziła mnie zdaniem „trzeba wstać”. Już chciałam wdać się w dyskusję, że nic nie trzeba, wszystko to kwestia wolnej woli i życiowych wyborów, ale zanim zdążyłam cokolwiek powiedzieć poczułam, że mam łydki. Widzicie mam teorię, że człowiek szczęśliwy nie wie, że ma łydki. Nie myśli o nich. Nie zdaje sobie sprawy z faktu, że w łydce są jakieś mięśnie. Człowiek nieszczęśliwy zaś zdaje sobie w pełni ze swoich łydek sprawę. Ja zaś byłam dziś o poranku świadoma tak bardzo każdego najdrobniejszego mięśnia, że czułam się bardzo nieszczęśliwa.
Przy śniadaniu matka poinformowała mnie, że jej łydki nie bolą, chciałam jej powiedzieć, że nie powinnam cierpieć tylko dlatego, że jest mutantem, ale nic nie powiedziałam, bo musiałam dopić kawę zanim kazała mi się zbierać. Dziś w sumie nie miałyśmy w planach wielkiej wycieczki (chyba głównie dlatego, że zanim zrobiłam krok w stronę schodów przez chwilę się zamachałam) ale musiałyśmy zlokalizować dworzec. Widzicie Zakopane miasto niespodzianek, cudów i wyzwań postanowiło sobie rozkopać dworzec kolejowy i autobusowy. Sekundkę, powiecie, czy oni właśnie rok temu nie skończyli remontować dworca PKP? Ano skończyli i chyba dopadła ich egzystencjalna nuda i pustka, bo znów wszystko rozkopane, autobusy rozproszone w kilku miejscach a pociągi stają gdzieś, lecz nie wiadomo, gdzie. W każdym razie udałyśmy się na poszukiwanie busika, który podwiezie nas, gdzie chcemy i już miałyśmy zrezygnować, kiedy busik się objawił w miejscu dość niespodziewanym.
Aż wstyd przyznać, podjechałyśmy nim do Strążyskiej (czy wspomniałam już, że filozoficznie przyglądałam się krawężnikom?) skąd przeszłyśmy na szlak do Doliny Małej Łąki. Tu muszę wam powiedzieć, że naprawdę czerwcowe Tatry to jest miejsce dla ludzi, bo zwykle jest tam sporo osób, a dziś naprawdę było pusto, podobnie jak w drodze na Przysłop Miętusi. To znaczy, byli ludzie (jakby nikogo nie było na takich szlakach oznaczałoby to pewnie zombie apokalipsę) ale w porównaniu z zeszłym rokiem czy nawet naszymi wrześniowymi wyjazdami – było naprawdę luźno.
O ile droga do Doliny Małej Łąki jest przyjemna a Przysłop Miętusi to doskonałe miejsce, żeby sobie posiedzieć to droga z Przysłopu do Kościeliskiej jest moim zdaniem sponsorowana przez krajowe stowarzyszenie chirurgów ortopedów. Jest to bowiem niewątpliwie droga, która powstała po to by przysporzyć im więcej pracy. Nie jest jakaś bardzo stroma, ale wciąż zdecydowanie nie jest tam płasko, zaś całość jest wyłożona takimi maleńkimi kamyczkami, na których wystarczy źle postawić nogę i człowiek jedzie. Na górze jest czas zejścia wyznaczony na kilkadziesiąt minut, ale zapewniam was, że na tych kamyczkach można zjechać dużo szybciej. Można też stracić równowagę i zrobić sobie krzywdę. Schodziłam z wielu miejsc, ale nigdzie nie idę tak skupiona jak tam.
Owego skupienia nie starczyło mi chyba na chodzenie po płaskim, gdyż – zaraz po tym jak uratowałam swoje kości i godność w drodze do Kościeliskiej wywaliłam się na przystanku autobusów w Zakopanem. Tu chciałam powiedzieć, że wywaliłam się na prostej drodze, ale gdybyście widzieli jak pieklenie nierówny jest tymczasowy dworzec autobusowy w Zakopanem przyznalibyście mi rację, że wina leży po stronie nierówności gruntu a nie wynika z mojej nieuwagi. W każdym razie potknęłam się wykręcając bardzo boleśnie moją dobra kostkę. Musicie bowiem wiedzieć, że mam dobrą kostkę (która teraz jest bardzo bolącą kostką) i złą kostkę (którą skręciłam dwa lata temu spadając ze schodów pod siedzibą Gazety Wyborczej co uznaje za zamach wolnych mediów na moją osobę) która zwykle mnie pobolewa (mamy więc bardzo bolącą kostkę i pobolewającą kostkę). Matka przyjrzała się mojej bolącej kostce i stwierdziła, że nie jest źle, bo nie kuleję. Ale nie zna mojej starej sztuczki – kiedy kulejesz na obie nogi prawie tego nie widać.
W każdym razie moja skłonność do robienia sobie kuku w kończyny dolne (na całe szczęście tym razem nie na szycie Kasprowego) zaowocowała planem byśmy udały się jutro do jakichś Term. Postanowiłyśmy się w tym celu zapoznać z rozkładem jazdy. Żeby było ważne mamy pomiędzy sobą ukończone trzy kierunki studiów, doktorat, habilitację, tytuł profesorski i trzynaście książek i… nie zrozumiałyśmy. To znaczy zrozumiałam, że autobus oznaczony literą L w nawiasie kursuje od poniedziałku do piątku z tym, że autobus z literą L nie kursuje w wakacje, czego nie robi też L*, który na dodatek nie jeździ przez trzy dni w maju. Autobus oznaczony Z kursuje jedynie w pięć dni pod koniec roku, czym różni się od autobusu z literą Ż który kursuje w te same dni, ale różni się od autobusu Z1 który kursuje w te same dni, ale tylko w okresie ferii, za to autobus D kursuje od poniedziałku do piątku ale żaden nie jest oznaczony literą D, za to trzy są oznaczone literą G co znaczy że kursuje tylko w Wigilię. A poza tym przy niektórych autobusach jest znak hashtag i nie wiadomo co znaczy. Kiedy matka poszła pytać, który z tych autobusów kursuje, okazało się, że może jeden a może żaden. W związku z tym chyba nie pojedziemy do Term, bo istniała możliwość, że będziemy musiały zamieszkać w Białce Tatrzańskiej na wieczność albo przynajmniej do Wigilii, bo wtedy są tam trzy autobusy, o ile dobrze zrozumiałam rozkład jazdy.
Ponieważ wycieczka zajęła tylko 25 tys. kroków to wieczorem matka zarządziła wyjście na kawę. I tu moi drodzy spotkałyśmy się ze specyficznym zadaniem. Otóż postanowiłyśmy wypić w Zakopanem kawę za mniej niż płacimy w Warszawie, lub chociażby w tej samej cenie. W pierwszej kawiarni, gdzie było pusto kawa kosztowała 30 zł. Uznałyśmy, że jednak nas na nią nie stać. Ruszyłyśmy do drugiej kawiarni, którą lubimy, ale wygląda na to, że wszyscy w Zakopanem wiedzą, że cena kawy jest tam ludzka, bo nie było ani jednego miejsca. Ruszyłyśmy więc do kawiarni trzeciej, gdzie przez dobre dziesięć minut nikt nie zauważył naszej obecności. Nieco zniechęcone faktem, że nie mamy pojęcia czy obsługa nas ignoruje, czy w ogóle jej nie ma, wybrałyśmy miejsce czwarte, gdzie triumfalnie wypiłyśmy kawę za kilkanaście złotych, co jest bliskie cenom warszawskim. Jaki jest wniosek? Ano taki, że matka z zadowoleniem stwierdziła, że zrobiłyśmy dziś 29,700 tys. kroków co stanowi nasz rekord. Mam wrażenie, że kawa była tylko przynętą.
Przez ostatnie trzy dni była tu piękna pogoda a dziś nieco się popsuła. Co sprawia, że zaczynam poważnie wierzyć, że posiadam siły nadprzyrodzone i polecam się do nawadniania plonów. Wystarczy mnie tylko zmęczyć i przegonić a potem natychmiast sprowadzam burze, opady i załamania pogody na dowolny region. Można też zatrudnić matkę do poganiania mnie po przeróżnych przestrzeniach kraju. Mam poczucie, że może to być odpowiedź na suszę. Nikt bowiem nie modli się o deszcz tak skutecznie jak ja, kiedy naprawdę nie chcę pamiętać że mam łydki.