Bridget Jones i Carrie Bradshaw zawędrowały do powieści i na ekrany pod koniec lat dziewięćdziesiątych. Nie były samotnymi kobietami koło trzydziestki. Były singielkami. Wraz z bohaterkami serialu „Przyjaciele” oraz licznymi serialowymi, książkowymi i filmowymi klonami oferowały nowy porządek świata. Taki, w którym kobieta nie przechodzi płynnie spod ochronnych skrzydeł ojcowskiej opieki w ramiona męża. Nie, one miały inne pomysły na życie. Nie chciały pierwszego lepszego faceta, ale takiego, którego pokochają, wybiorą i który nie będzie tym, który się trafił. Były singielkami z wielkich miast, które nie chciały wyprowadzić się na wygodne przedmieścia zaraz po ukończeniu studiów. Pracowały, romansowały i czekały aż mężczyźni ich marzeń w końcu się ogarną.
Bridget i Carrie po latach szaleństw, niepowodzeń, potknięć i pomyłek trafiły w końcu na swój ideał. Ideał dość konserwatywny, nieco starszego, zamożnego mężczyznę, który miał im zapewnić dostatek finansowy i emocjonalny do końca ich dni. Być może mogły się z nim związać dekadę wcześniej, ale wtedy nie zrobiłby tego na własnych zasadach. Bajka, choć opowiadana z nowej perspektywy miała więc klasyczne domknięcie. Takie, w którym po przeżyciu kilkunastu lat w poszukiwaniu siebie, ostatecznie odchodziło się ku tradycji. Nic w tym złego, ostatecznie, te wszystkie bohaterki oddawały rozdarcie ówczesnej kobiety, która chciała niezależności, ale niekoniecznie chciała się zestarzeć w samotności. Singielki założyły więc białe sukienki, niektóre urodziły dzieci i osiadły na przedmieściach albo w obrzydliwe drogich apartamentach.
Problem pojawił się wtedy, gdy ich happy end, okazał się niewystarczające. Życie kobiet, które wyrosły wraz z Bridget i Carrie ciągnęło się dalej, niosąc za sobą nowe wyzwania. Krajobraz mówienia o związkach, kobietach i małżeństwach ulega ciągłym przemianom. Plus pieniądze. Wciąż dało się na nich zarobić niesamowite pieniądze. Happy end okazał się tylko przerywnikiem. Nie można ostatecznie odesłać bohaterek na romantyczną emeryturę. Ale ponieważ ciągłe piętrzenie przeszkód w życiu romantycznym między dawną singielką a jej idealnym mężczyzną, podważa wiarę w to, że jest to związek na zawsze pozostawała tylko jedna droga. Tam, gdzie nie można sobie poradzić prostą komplikacją trzeba sięgać po ciężkie działa. I właśnie dlatego Mr Big musiał zejść na zawał pod treningu na drogim Peletonie a pan Darcy wejść na minę w Sudanie. Nie ma odpoczynku dla współczesnej kobiety w objęciach niekończącej się romantycznej narracji.
I tak zostajemy z wdowami. W czwartym filmie z serii Bridget Jones, od śmierci pana Darcy minęły już cztery lata. Cztery lata, przez które nasza bohaterka mogła żyć w zawieszeniu bez konieczności podejmowania pracy czy nawet zakładania na siebie czegoś więcej niż piżamę. Teraz jednak nadszedł czas na nową rzeczywistość, trzeba powrócić na rynek pracy, zatrudnić niewyobrażalnie kompetentną młodą opiekunkę do dwójki dzieci i przede wszystkim – uporządkować swoje życie uczuciowe. Nie ma bowiem rzeczywistości, w której Bridget mogłaby pozostać wdową. Z punktu widzenia narracji, ta czwarta część ma podpowiedzieć kobietom, które wychowały się z Bridget i jej nowym stylem życia, co zrobić, kiedy pięćdziesiątka puka do drzwi. Co jeszcze można, co jeszcze wolno i czego się spodziewać. Przy czym możemy założyć, że większość kobiet, które koło pięćdziesiątki zaczynają swoje życie romantyczne na nowo nie musiała pochować ukochanego męża, tylko raczej się z nim rozwiodła. Jest to równie nierozeznane i nie zagospodarowane terytorium co kiedyś bycie singielką w okolicach 30. Bo skoro mamy dożywać ponad osiemdziesiątki, a nasza sprawność wydłuża się o kolejne dekady, to trudno byłoby założyć swoje ciało do grobu w wieku kiedy jeszcze tyle przed nami. Coś trzeba wykombinować, bo chodzenie do śmierci w czarnych szatach przystoi bardziej dziewiętnastowiecznym matronom niż ambitnym kobietom wieku XXI.
Film na te skomplikowane dylematy nowego pokolenia odzyskanych singielek ma prostą odpowiedź. Po pierwsze, nie należy się bać tylko czerpać z życia garściami. Nikt bowiem nie powiedział, że nie można wdać się w romans z pięknym dwudziestodziewięciolatkiem. Ostatecznie mężczyźni robili to przez dekady to dlaczego kobietom nie wolno. Co prawda jest tu lekka korekta, przypominająca, że jednak najpewniej nie da się tu wiele zbudować (bo też filmy pozostają cicho w tym konserwatywnym przekonaniu, że wszyscy prędzej czy później będą chcieli mieć własne dzieci) ale pobawić się można. Nie ma tu z resztą nic wstydliwego, wręcz przeciwnie, młodszy mężczyzna na ramieniu budzi powszechny zachwyt, a gdy mokra koszula przylgnie do jego ciała, to nie ma takiego Pana Darcy na świecie, który mógłby z nim konkurować. To jest głos, który stara się odrzucić tą narrację, która żyła w kulturze przez dekady, gdzie młodzi mężczyźni, choć wiązali się ze starszymi kobietami, to zawsze by coś od nich dostać i wykorzystać ich desperację. Ale to nie jest żaden „Bulwar Zachodzącego Słońca’ czy „Słodki ptak młodości”. Tu nie ma nic z żałosnego, skazanego na porażkę.
Jednocześnie, skoro młodszy mężczyzna może służyć jedynie jako zabawka czy przypomnienie, że życie ma sens, pojawia się też konieczność jakiejś kontry. Kogoś kto wypełni tradycyjną romantyczną narrację w sposób, który uspokoi lęki i przyklepie status quo. Nie ważne która to dekada naszego życia, zawsze znajdzie się jakiś odpowiedzialny i odpowiedni mężczyzna, który zniesie fakt, że choć jesteśmy bardzo niezależne i samodzielne to same jednak do końca sobie nie poradzimy. Jest to więc tylko lekki krok w bok, kolejna przeszkoda, która ostatecznie ma nas upewnić w tym, że ta pula mężczyzn wciąż dostępnych nie wyczerpuje się z dnia na dzień i niekoniecznie przegramy rywalizację z młodymi dziewczętami o włosach prostych i ustach pełnych. Oczywiście ta narracja nie jest koniecznie skierowana do kobiet w wieku Bridget, ale też do nieco młodszych, które z pewnym lękiem patrzą w przyszłość. Tego typu produkcje, są w swoim wymiarze zarówno rozrywką jak i pocieszeniem, że jednak czasu na miłość, relacje i dobry seks jest więcej niż przepowiadano nam przez lata sugerując, że koło trzydziestki zamienimy się w aseksualne próchno.
Oczywiście ważnym elementem, który wyróżnia Bridget od jej rówieśniczek jest też późniejsze macierzyństwo. Bohaterka jest w specyficznym rozkroku. Społecznie postrzegana jako reprezentantka pokolenia mocno średniego, ale wciąż przywiązana do młodości dwójką małych dzieci. Film nie rozgrywa tego za bardzo, zakładając, że późniejsze macierzyństwo nie tworzy wielkich przeszkód (zwłaszcza jak kogoś stać na naprawdę dobrą niańkę) i jest raczej plusem w życiu romantycznym. To dzięki dzieciom, wciąż ma łączność z tym szkolnym rytmem dnia i roku, to dzieciaki dosłownie wręcz wyciągają ją z czterech ścian podmiejskiego domu. Ponownie Bridget pokazuje perspektywę kobiet nowego pokolenia, które po tym jak znalazły mężczyzn koło trzydziestki w ciążę zaszły koło czterdziestki. Z tej perspektywy pięćdziesięciolatka nie tylko może się jeszcze aktywnie cieszyć życiem, ale musi nie ma mowy o powolnym wieku średnim, gdy czeka cię szklona wycieczka, dzień kariery i wywiadówka. Dzieci są w tej historii pod pewnymi względami obowiązkowym elementem, który sprawia, że romantyczne podboje bohaterki nie będą nigdy żałosne. Ma bowiem ona to co najważniejsze – potomstwo, co czyni ją w konserwatywnej narracji (a moi drodzy to jest konserwatywna narracja, podobnie jak w 90% komedii romantycznej) osobą spełnioną. Nawet jeśli nikt Bridget nie zechce to ma ona dzieci, co jest już konstatacją padającą z ekranu niemal wprost.
Warto tu też dodać, że Bridget w przestrzeni atrakcyjności i młodości trzyma też to jak wygląda. Choć film bezpośrednio wyśmiewa się z korekty wyglądu i próby odmłodzenia się to jednak czerpie z faktu, że grająca Bridget Renée Zellweger już z tych wszystkich środków do tego by wyglądać młodziej korzysta. To jest ten paradoks, który z jednej strony – pozwala się bohaterkom (oraz odbiorczyniom) starzeć, z drugiej strony wyznacza wysokie standardy co to znaczy, starzeć się atrakcyjnie. Można mieć dzieci, ale sylwetka Bridget nigdy nie wyglądała lepiej, można nabierać dekad doświadczenia pod warunkiem, że na pewno się nie osiwieje, nie będzie się miało zbyt dużo zmarszczek i śladów, że to doświadczenie odbija się na naszym ciele. Nie można się ani słowem zająknąć o menopauzie, która wciąż pozostaje dużym kulturowym tabu. Ostatecznie jest to więc fantazja, która nie przynosi wielkiego wyzwolenia. Standardy wciąż są wysokie i choć film się z tej pogoni za młodością śmieje, to jednak na drugą nóżkę bardzo pilnuje, żebyśmy nie mogli do końca obliczyć, ile lat ma Bridget. Z resztą kwintesencją tego jest plakat, gdzie Zellweger wygląd niemal równie młodo co na plakacie reklamującym film pierwszy. Bo jednak wiek wiekiem, ale twarz trzeba odpowiednio wygładzić. I nie mam tu żadnej złośliwej narracji pod adresem aktorki, która nie raz broniła swojego prawa do zmiany wizerunku. Raczej nieźle to pokazuje, że te narracje o kolejnych dekadach życia kobiety nie zwalniają jej z żadnych obowiązków. Zwłaszcza z tego najważniejsze, bycia młodą.
Co jednak ciekawe w tej czwartej odsłonie przygód Bridget, to też konstatacja moim zdaniem dużo szersza, wychodząca poza klasyczne romantyczne perypetie. Nie chodzi nawet o całkiem nieźle poprowadzoną narrację o żałobie (co potwierdza schemat, że nic tak dobrze nie buduje komedii romantycznej jak odrobina smutku) ale o kwestie nieromantycznych relacji w naszym życiu. Bridget przez lata otacza coraz szerszy krąg znajomych, którzy tworzą jej własną przyszywaną rodzinę. Czwórka przyjaciół, którzy towarzyszą jej od pierwszego filmu, Daniel były kochanek, który obecnie jest po prostu kimś kto zna Bridget lepiej niż inni, koleżanki z pracy, nawet kolejne młodsze pokolenie. Paradoksalnie Bridget pod koniec ostatniej części jest bliżej tej rodzinnej świątecznej imprezy swoich rodziców, na którą z przerażeniem wybierała się w części pierwszej niż jej się wydaje. Też ma kim wypełnić swój dom i kogo postawić przy garach. I nie jest to smutna konstatacja, raczej refleksja, że romantyczne przygody, to nie wszystkie relacje, które budują nasze życie. I film lśni najbardziej, gdy koncentruje się właśnie na tych elementach życia Bridget, wzmacniając przekaz o tym, że konieczni nam są w życiu ludzie, którzy będą nam towarzyszyć przez kolejne dekady.
Bardzo chciałabym, żeby to był ostatni film o Bridget Jones. Mam poczucie, że bohaterki masowej wyobraźni stworzone w latach dziewięćdziesiątych zasługują już na emeryturę. Na spokój jaki daje koniec opowieści. Nie dlatego, że są stare, ale dlatego, że zasługują już na odpoczynek. Ich życie ujęte w ramy popkulturowych tropów, najeżone kolejnymi przeszkodami, powoli traci silną i ważną relację z kobietami, o których opowiadają. Należy im się happy end i emerytura dla bohaterek, także dlatego, że powoli czas ustąpić miejsca nowemu pokoleniu. Temu, które odbija się nie od wizji małżeństwa z lat siedemdziesiątych czy osiemdziesiątych, ale temu, które wyrosło w świecie, gdzie istniało pojęcie „Singielki”. Z resztą niezmienna Bridget (nie wolno się jej przecież za bardzo zmienić i dorosnąć, nie byłaby wtedy sobą) powoli zaczyna być karykaturą samej siebie, zmuszoną do przeżywania tych samych upokorzeń i robienia tych samych postanowień. Mogłaby dorosnąć, ale tego bardzo nie chcą dla niej i scenarzyści, i część widzów, którzy znajdują pocieszenie w niezmienności fikcyjnych bohaterów.
Także dajmy już spokój Bridget, niech zostanie w swoim podmiejskim domku, z dziećmi znajomymi i partnerem. Niech kolejna kobieta przeżywa te wszystkie emocjonalne upadki i wzloty i obiecuje sobie, że to już po raz ostatni. Tylko dziennika nie musi prowadzić, bo któż dziś zajmuje się rzeczą tak staromodną jak spisywanie swojego życia. Przecież to się w ogóle nie będzie dobrze lajkować.
PS: Ponieważ ten tekst nie jest recenzją tylko raczej szerszą refleksją, to na pytanie czy iść do kina, odpowiem – tak to nie jest zły film, ma sporo humoru, nieźle jest zagrany (zwłaszcza Hugh Grant sobie wspaniale zabiera każdą scenę), dobrze równoważący wzruszenia i sentymentalizm z tym, że jako komedia romantyczna ma sporo do nadrobienia. Także na seans walentynkowy spoko, choć wiem, że dużo osób na tym filmie płacze, więc przypominam maskara wodoodporna.