Home Film Ciekawy przypadek Emili P. czyli musimy porozmawiać o „Emilii Perez”

Ciekawy przypadek Emili P. czyli musimy porozmawiać o „Emilii Perez”

autor Zwierz
Ciekawy przypadek Emili P. czyli musimy porozmawiać o „Emilii Perez”

Pogadajmy o „Emilii Perez”. Skoro już wszystko się przetoczyło, skoro nagrody zostały rozdane, skoro film miał już swoją premierę i zobaczyło go już trochę osób (przynajmniej w Polsce) to pogadajmy, co właściwie się wydarzyło. Bo moim zdaniem mamy do czynienia z ciekawym zjawiskiem kulturowym, które pod wieloma względami jest ciekawsze od tego o czym opowiada sam film.

Przenieśmy się najpierw do Cannes. Jesteśmy we Francji na najważniejszym festiwalu filmowym na świecie. Jak sobie radzi „Emilia Perez”? Całkiem dobrze. Cztery obsadzone w głównych rolach aktorki dostają wspólne wyróżnienie, film pojawia się na wielu listach tych, które mają szanse na Złotą Palmę. Ostatecznie nagrodę jury dostaje reżyser Jacques Audiard. Mówi się, że to będzie film sezonu. Produkcja podoba się do tego stopnia, że Netflix decyduje się przystąpić do licytacji o to kto będzie miał prawa do dystrybucji filmu w Stanach Zjednoczonych i Wielkiej Brytanii. Nie była to tania umowa, bo trzeba było za film, który bardzo wyraźnie szedł po tytuł roku, trzeba było zapłacić osiem milionów dolarów. Co biorąc pod uwagę, że cały film kosztował 25 milionów jest wydatkiem sporym. Można podejrzewać, że już wtedy spodziewano się w Netflixie, że będzie to jeden z tych filmów, który podnosi prestiż streamingu i zbiera nagrody.

 

Kiedy film trafił do Polski na Nowe Horyzonty, jego przyjęcie było dość ciepłe. Nie wszystkim się podobał, ale nigdy nie jest tak by produkcja zbierała same dobre opinie. Najwięcej dyskutowano z resztą o musicalowej formie, która dla wielu była zaskoczeniem. Jednak ktokolwiek był we Wrocławiu na festiwalu mógł dojść do wniosku, że „Emilia Perez” nie tylko będzie zbierać nagrody, ale też stanie się jednym z ulubionych filmów sezonu dla wielu widzów. Na przełomie roku produkcja wciąż zbierała nagrody, na mniejszych festiwalach filmowych i była dość jasno uznawana za jeden z filmów z grupy tych, które powalczą o nominacje Oscarowe. Wyróżnienie z Cannes i dystrybucja Netflixa dodatkowo umacniały ten sposób myślenia.

 

 

Kiedy wszystko zaczęło się zmieniać? To ciekawe, bo obserwowanie samego procesu było fascynujące. Choć film miał premierę na festiwalu w maju, to tak naprawdę głośno o tym, że jest to produkcja kontrowersyjna zaczęto mówić koło listopada, choć najwięcej zmieniło się w styczniu. Nałożyło się tu dużo czynników. W listopadzie pojawiły się przede wszystkim zarzuty wychodzące od amerykańskiej widowni. Ta przede wszystkim nie była zachwycona tym jak Selena Gomez mówi po hiszpańsku. Jest to o tyle ciekawe, że film dość jasno mówi nam, że grana przez nią bohaterka nie jest meksykanką tylko wychowała się w Stanach, więc nieidealny hiszpański Gomez, jest jak najbardziej na miejscu. Jednak w styczniu film miał premierę w Meksyku. To przyniosło już zupełnie inną poważniejszą krytykę od widzów zwracających uwagę, że Meksyk jako kraj został sprowadzony do stereotypu. Gangi, narkotyki, korupcja, czyli nic co pokazywałoby pogłębione zrozumienie kraju i społeczeństwa.

 

Duże poruszenie zarówno w Stanach jak i w Meksyku wywołał też fakt, że aktorki obsadzone w głównych rolach (a także aktorzy z ról drugoplanowych) nie pochodzą z Meksyku.  Jedną z najlepszych odpowiedzi na film była dowcipna krótkometrażówka „Johanne Sacreblu” wykorzystująca wszystkie możliwe stereotypy o francuzach, nakręcona oczywiście przez samych meksykanów i do tego w Meksyku. Przyznam, zawsze będę oklaskiwać tego typu kulturowe zemsty, bo ponad oburzenie kocham złośliwość. Jednocześnie, pojawił się typowo amerykański wątek, gdzie zarzucano białemu reżyserowi, że zrobił film o ludziach z innej grupy etnicznej. Jest to o tyle ciekawe, że z punktu widzenia europejskiego, możemy postrzegać mieszkańców Meksyku jako przedstawicieli innego narodu, ale nie rasy. Argument jaki możemy wysnuć byłby raczej kolonialny niż rasowy. Pojawienie się takiej argumentacji (która zaczęła z resztą pojawiać się także w Polsce) jest moim zdaniem ciekawym przykładem kolonizowania mówienia o filmach przez perspektywę Stanów. Tam Meksykanin to przede wszystkim przedstawiciel innej „rasy” Latynosów. Tylko ten kontekst rasowy nie istnieje w społeczeństwach, które nie opierają całego swojego myślenia o społeczeństwie o pierwiastek rasowy.

 

Wróćmy jednak do powolnego narastania kontrowersji. Sprawy nabrały przyśpieszenia, gdy film dostał kilkanaście nominacji Oscarowych. Co więcej film startował z pozycji, która sugerowała, że może być liderem oscarowej gali. Dobre przyjęcie na Złotych Globach zdawało się to potwierdzać. Ale nastroje były już coraz gorsze.  Widać było spore rozczarowanie, zwłaszcza nominacjami za piosenkę. Widzowie porównywali piosenki z „Emilii Perez” z utworami z „Wicked” sugerując, że nie możliwe jest by piosenki z jednego filmu zostały nominowane. Jednocześnie większość z klipów dostępnych na Tik Toku czy w sieci, wyciągały pojedyncze sceny z narracji, co w przypadku filmu takiego jak „Emilia Perez” (choć w sumie w przypadku każdego filmu) ma znaczenie. Co ciekawe, krytyka była oparta o założenie, że piosenka musicalowa ma obowiązkowo być melodyjna i łatwa do wykonania, zaś każdy kto śpiewa w musicalu musi to robić czysto. Nie jest to wcale założenie w musicalu obowiązkowe, a na pewno nie jest to obowiązek filmu, który wcale nie ma zamiaru odtwarzać musicalowego schematu tylko raczej się od niego odbić. W istocie „Emilia Perez” ma więcej wspólnego z myśleniem o muzyce prezentowanym we współczesnej operze, co z resztą nie dziwi, bo na początku było operowe libretto przerobione na filmowy scenariusz.

 

 

Jednak tym co w styczniu naprawdę zmieniło percepcję „Emilii Perez” były Tweety (niektóre z nich już wykasowane), które kilka lat temu wrzucała do sieci Karla Sofía Gascón. Wynikało z nich, że aktorka ma bardzo dużo uwag dotyczących muzułmanów w Hiszpanii, sprawy Georga Floyda, szczepień i … powiedzmy nie były to rzeczy miłe, właściwie i wzywające do wzajemnej miłości. Prawdę powiedziawszy były dość paskudne. Tym co jednak było ciekawsze, to fakt, że wyszły na jaw właściwie nieco przypadkiem. Sarah Hagi, kanadyjska dziennikarka, zapewnia, że znalazła je gdy jedna z wypowiedzi Gascon wydała się jej podejrzana. Większość Tweetów pochodziła z lat 2016-2023 i szybko wywołały spore oburzenie. Choć tu widać, że myślenie widzów niekoniecznie było czysto europejskie, bo wielu komentatorów zastanawiało się dlaczego studio nie przyjrzało się uważniej social mediom aktorki. Co wskazuje, że wiele osób chyba autentycznie założyło, że Netflix film wyprodukował za amerykańską kasę a nie tylko kupił prawo do dystrybucji. Trudno sobie wyobrazić niezależną od hollywood europejską produkcję, która ma kasę i w ogóle pomysł na to by sprawdzać wstecz socjale swoich aktorów i aktorek.

 

Po pojawieniu się tweedów Gascon, było sporo głosów by zabrać filmowi nominację, ale chyba mało kto zdaje sobie sprawę, że Oscary nie mają systemu odbierania nominacji produkcji tylko dlatego, że ktoś w nią zaangażowany okazał się dzbanem. Złamanie zasad rywalizacji, jest karane, ale nawet wtedy, Akademia bardzo się ociąga. Inna sprawa, otworzyłoby to drzwi już do bardziej przemyślanych kampanii. Bo jak pokazał przykład Gascon, fakt, że ktoś biorący udział w filmie się skompromitował może wykoleić całą kampanię Oscarową. Nikt nie chce ryzykować, że kampanie Oscarowe w przyszłości zamienią się w śledztwa nad Tweetami. I tak już angażuje się czarny PR ale nie na taką skalę.

Tu następuje z mojej perspektywy najciekawszy zwrot akcji. Oto Netflix znajduje się w sytuacji niemal bez wyjścia. Jeśli planowali wcześniej kampanię Oscarową można się było spodziewać, że nominacja dla Gascon, pierwszej trans aktorki z indywidualną nominacją była jej centrum. Gdyby Tweety nie ujrzały światła dziennego kampania pisała się niemal sama. Zwłaszcza, że w ostatnich latach Akademia lubiła pokazać, że zrozumiała swoje błędy i przyznawała te „pierwsze” wyczekiwane Oscary różnym grupom. Dodatkowe nominacje oczywiście miały dla Netflixa znaczenie. Zoe Saldana nie przez przypadek została zgłoszona jako aktorka w roli drugoplanowej, by nie konkurować ze swoją koleżanką z planu. Dodatkowo film mógł liczyć na to, że zgarnie nie tylko nominacje, ale i nagrody za najlepszy film nie anglojęzyczny, czy muzykę oraz piosenkę. Ta kampania pisała się na tym etapie właściwie sama, pomimo mniejszych kontrowersji (złe przyjęcie filmu w Meksyku to nie jest coś wystarczająco ważnego dla kampanii w Stanach).

 

 

Tu warto zaznaczyć, że odbiór tematu transpłciowości w filmie jest co najmniej zróżnicowany. Pojawiło się wiele głosów krytycznych, z którymi nie polemizuję, bo też zdaję sobie sprawę, że reprezentacja osób trans na ekranie jest na tyle mała, że każde przedstawienie w głównym nurcie budzi wielkie emocje. Choć trzeba przyznać, że zatrudnienie trans aktorki jest olbrzymią różnicą między „Emilią Perez” większością filmów o osobach trans z głównego nurtu, gdzie zwykle zatrudnia się cis aktorów i aktorki. Czytałam zarówno bardzo, bardzo krytyczne teksty jak i rozmawiałam z osobami trans, którym takie przedstawienie nie przeszkadzało a film polubiły. Tym co wydaje się kluczem do tej dyskusji, to jak postrzegamy samą konwencję filmu i opowieści. Czy staramy się w tym dostrzec realne odbicie przeżyć osób ze społeczności trans, czy pozwalamy sobie na wprowadzenie pewnej umowności. Jeśli to pierwsze – to „Emilia Perez” oblewa egzamin na wszystkich polach, jeśli to drugie – wtedy możemy dyskutować, czy jest moment by korzystać z transpłciowości jako metafory. Warto jednak zauważyć, że film trudno byłoby uznać za queerowy, a na pewno nie za taki, który byłby celebracją trans płciowego doświadczenia. Jest to, podobnie jak wiele innych produkcji raczej wykorzystanie wątków do nagromadzenia dramaturgii niż oddania realnego świata. Nie jest to też narracja, która wychodziłaby od samej społeczności trans.

 

Ponownie wracamy do ciągu zdarzeń. Tylko, że na tym etapie Netflix nie mógł już dłużej wspierać swojej aktorki. Pomysł był prosty, nie tyle kończymy kampanię, co po prostu udajemy, że nominacja się nie wydarzyła. Nie ściągamy aktorki do Los Angeles, by pojawiła się na wszystkich imprezach, nie płacimy jej za przeloty, zakwaterowanie i stroje. Netflix wykorzystał tu też fakt, że hiszpańska aktorka niekoniecznie sama miałaby pieniądze by pojawić się w Los Angeles. Jednocześnie widać było przegrupowanie. Wszystkie wysiłki włożono w nominację dla Zoe Saldany, która nie tylko była najmniej krytykowana (bo i hiszpański zna i tweetów bezmyślnie nie wrzuca) ale też ma olbrzymią grupę fanów. Bo choć Selena Gomez rządzi w social mediach, to nie można zapomnieć, że aktorka  obskoczyła i Marvela i Avatara, i Star Treka. Co ciekawe Saldana jest jedną z odnoszących największe sukcesy w box office aktorek w historii.

 

Wycofanie się Netflixa z najbardziej oczywistych dróg kampanii Oscarowej, doprowadziło do ciekawej sytuacji. Po pierwsze – powstała próżnia, w którą bardzo sprawnie weszła „Anora” (pamiętajcie, że zatrudnianie rosyjskich aktorów budzi mniejsze kontrowersje niż paskudne Tweety). Po drugie – film zaczął funkcjonować głównie jako produkcja, wokół której są kontrowersje.  Przeglądając Internet przed Oscarami można było dojść do wniosku, że społeczność ludzi, dyskutujących o filmach ma tylko jedno hasło „Wszystko tylko nie Emilia Perez”. Produkcja dla wielu stała się symbolem złego kina, choć co trzeba przyznać, wiele osób deklarowało, że filmu nie widziało czy nie obejrzy. Emocje naprawdę zostały rozpalone do czerwoności, często w grupach osób, których w ogóle nie interesuje ten rodzaj bądź co bądź europejskiej kinematografii. Z resztą to europejskie DNA produkcji niejako się rozmyło. Co pokazuje, że jeśli w filmie występują aktorki znane z Hollywood a sam film pokazywany jest na Netflix, to łatwo w rozmowach zapomnieć, że francuska kinematografia rządzi się zupełnie innymi zasadami niż ta hollywoodzka.

 

 

Fakt, że na Oscarach film ostatecznie zgarnął tylko dwie statuetki dobrze pokazuje, jakie znaczenie miała ta opóźniona recepcja dla kampanii Oscarowej. Ale na tym nie koniec. Choć Zoe Saldana swojego Oscara dostała, to przyszło jej przepraszać Meksykanów za swoją rolę. Co jest o tyle ciekawe, że właściwie jest jedną z niewielu osób w obsadzie, co do której nikt nie miał zastrzeżeń. Jest coś przewrotnego w tym, że przy całej próbie obronienia kwestii reprezentacji, narracji i zawłaszczania opowieści, przeprasza aktorka, która jest potencjalnie najbliżej tej opowieści. Najwyraźniej nie ma tu sprawiedliwego podziału ról i odpowiedzialności.

 

Zmiana postawy wobec „Emilii Perez” fascynuje mnie przede wszystkim dlatego, że rzadko ma się okazję obserwować jak na żywo zmienia się i kształtuje na nowo dyskurs wokół jakiegoś dzieła kultury. „Emilia Perez” potrzebowała zaledwie kilku miesięcy by narracja wokół tytułu zmieniła się całkowicie, do tego stopnia, że kiedy trafiła w końcu oficjalnie na ekrany polskich kin – pod koniec lutego, widz polski nie miał szans obejrzeć filmu w oderwaniu od wszystkiego co się wokół niego wydarzyło. Opóźniona premiera sprawiła, że właściwie nikt na widowni nie mógł sobie już w pełni wyrobić osobnego zdania o filmie, który został poddany już tak licznym ocenom.

Piszę o tym też dlatego, że miałam okazję oglądać „Emilię Perez” zanim wszystko się wydarzyło, zanim ten cały pociąg licznych kontrowersji, uwag i niechęci rozpędził się w sposób niesłychany. To ciekawe przeżycie – móc obejrzeć taki film „na sucho”, bez całej medialnej otoczki. Co w nim zobaczyłam? Cóż dla mnie film Jacquesa Audiarda to przede wszystkim ujęty w operowe czy telenowelowe ramy żywot świętej. Schemat jest dla mnie dość czytelny – życie w grzechu, przemiana, epifania, poprawa prowadząca do próby zadośćuczynienia grzesznemu życiu. Niesienie dobra sprawdza się jednak tylko tak długo, jak długo trzymamy się tego nowego życia po nawróceniu. Gdy powracamy do starych grzechów spotyka nas kara. Ale świętość jest już nam pisana, bo tam gdzie nawet nie daliśmy rady tam ludzie dopowiedzą i wygładzą historię. Ludzie potrzebują świętych, a święci rodzą się z zaprzeczenia własnego grzechu. Wszystko co w filmie się działo, było dla mnie równie realistyczne co Japonia w „Madam Battefly” gdzie wszyscy śpiewają po włosku. Nie przyszłoby mi do głowy wnioskować czegokolwiek o Meksyku po opowieści zbudowanej na przesadnej teatralności, typowym dla opery przesterowaniu emocji i dodatku dramatów rodem z telenoweli. Jako kolorowy eksperyment film porwał mnie przede wszystkim swoją nieprzewidywalnością, a ujął – spójną formą. Co do samej kwestii pokazanej w filmie transpłciowości, nie miałam jednoznacznego zdania. Zdawałam sobie sprawę, że narracja filmowa odpowiada na pytanie czy mówimy o realnej potrzebie czy kamuflażu (jest cały dialog, który się do tego odnosi) ale też – wiem, że łatwo jest traktować metaforycznie doświadczenia, które nas nie dotyczą. Na pewno ucieszyło mnie wtedy zaangażowanie trans aktorki, co wcale nie jest oczywiste.

 

 

Uważam, że to niezwykle ciekawy aspekt rozmowy o filmach. Do jakiegoś stopnia jesteśmy je w stanie obejrzeć jako my sami. Widzowie z określonym doświadczeniem (nie mówię po hiszpańsku więc akcent Seleny Gomez mi nie przeszkadza), z określonego miejsca (nie przeszkadza mi traktowanie Meksyku jako dalekiego kraju, bo to jest daleki kraj) czy z określonym podejściem do sztuki filmowej (umowna forma musicalu pozwala mi traktować całą narrację metaforycznie). Oglądanie filmów przez ten pryzmat nie jest niczym złym ani też – nie zaprzecza emocjom np. osób z Meksyku czy społeczności trans, która nie myli się w swoich głosach. Wciąż jednak wiele dyskusji o filmach sprowadza się nie tyle do tworzenia własnych narracji, ale do wpisywania się w ustalone ramy refleksji. Kiedy Polscy widzowie szli na „Emilię Perez” nie mogła im się po prostu spodobać, musiała im się spodobać „pomimo kontrowersji”. Co jest zupełnie innym formułowaniem swojego zdania. Takim, który właściwie sprawia, że nie jesteśmy na Sali filmowej sami, ale otaczają nas wszystkie głosy dochodzące z sieci i poza niej.

Czy mam jakiś wniosek? Jeśli chodzi o sam film to wydaje mi się wartym do omawiania przypadkiem zmiany dyskursu o dziele filmowym. Zaś jeśli o sam dyskurs chodzi, to muszę powiedzieć, że intryguje mnie jak dobrze na przykładzie „Emilli Perez” widać kolonizowanie myślenia o kulturze a zwłaszcza kinematografii przez odbiorców ze Stanów Zjednoczonych. Wiele zastrzeżeń, które potem były przejmowane przez krytykę w Europie, przyjmowało amerykański punkt widzenia i język mówienia o rzeczywistości. Co więcej widać było, że w przypadku musicalowego wymiaru filmu punktem odniesienia nie były europejskie przetworzenia musicalu – wielu amerykańskim komentatorom nieznane, ale typowy musical hollywoodzki czy brodwayowski. Co w ogóle nie ma sensu w przypadku filmu, który sięga po inne tradycje. I żeby było jasne, nie znaczy to, że zastrzeżenia wobec „Emilii Perez” są niewłaściwie i nie ma się czego czepiać. Tylko należy się czepiać po swojemu.

0 komentarz
7

Powiązane wpisy

slot
slot online
slot gacor
judi bola judi bola resmi terpercaya Slot Online Indonesia bdslot
slot thailand
Situs sbobet resmi terpercaya. Daftar situs slot online gacor resmi terbaik. Agen situs judi bola resmi terpercaya. Situs idn poker online resmi. Agen situs idn poker online resmi terpercaya. Situs idn poker terpercaya.

Kunjungi Situs bandar bola online terpercaya dan terbesar se-Indonesia.

liga228 agen bola terbesar dan terpercaya yang menyediakan transaksi via deposit pulsa tanpa potongan.

situs idn poker terbesar di Indonesia.

List website idn poker terbaik. Daftar Nama Situs Judi Bola Resmi QQCuan
situs domino99 Indonesia https://probola.club/ Menyajikan live skor liga inggris
agen bola terpercaya bandar bola terbesar Slot online game slot terbaik agen slot online situs BandarQQ Online Agen judi bola terpercaya poker online