Kiedy ktoś mnie pytał, gdzie pracuję, zawsze odpowiadałem zgodnie z prawdą, że w telewizji. Dokładniej w telewizji ABC, dumnej spółce córce wielkiego koncernu Disneya. Ludzie reagowali na tą deklarację dość podobnie – zaskoczeniem i podziwem. Dopytywali, jakie studia skończyłem, jakie doświadczenie posiadam, czy znam kogoś sławnego i czy wiem, jak skończy się kolejny sezon „Chirurgów”. Dobra, o koniec sezonu „Chirurgów” pytali nieco częściej niż o moje wykształcenie. Odpowiadałem na te wszystkie pytania grzecznie i skrupulatnie. Skończyłem historię, pracuję jako researcher przy programach historycznych, i najwyżej mogę im nieco wcześniej powiedzieć jak zdobyć bilety na widownię do Jimmy’ego Kimmela. Co do finału sezonu jakiegokolwiek serialu to nie miałem pojęcia. „Chirurgów” przestałem oglądać zaraz po tym, jak połowa bohaterów serialu brała udział w wypadku lotniczym. W moim przekonaniu, jeśli scenarzyści serialu muszą mordować bohaterów w wypadku lotniczym, to autentycznie skończyły im się pomysły. Może dlatego nigdy nie mogłem się przekonać do „Zagubionych”.
Praca w telewizji, jak zdążyłem się przekonać z licznych rozmów, była marzeniem, które dziedziczyły kolejne pokolenia obywateli mojego pięknego kraju. Nawet moi rówieśnicy, którzy od lat nie mieli telewizorów w mieszkaniach, uważali, że to naprawdę super robota. Na hasło „telewizja” ludziom świeciły się oczy. Trochę tak jakbym osobiście znał wszystkie gwiazdy i brał udział w nagraniu każdego programu. Moi rodzice chwalili się mną dosłownie wszystkim znajomym. Przy czym mama na pewno trochę przesadzała, bo kiedy przyjechałem do nich na Święto Dziękczynienia, ciotka Alice, zapytała czy to prawda, że jestem producentem seriali historycznych. Było mi strasznie głupio, kiedy musiałem długo wyjaśniać, że nie mam absolutnie nic wspólnego z produkcją. Wybrnąłem z całego zamieszania mówiąc, że być może kiedyś jeszcze awansuję na to stanowisko, ale chwilowo jestem zdecydowanie niżej w hierarchii.
Prawda była taka, że nigdy nawet nie byłem na planie programu historycznego. W ogóle nie byłem nigdy w studio nagrań i chyba nie wiedziałem za dobrze jak do nich dojechać. Cała moja wspaniała praca w telewizji ograniczała się do sprawnego korzystania z komputera i telefonu, w szarym open-space’ie. O ile w ogóle przychodziłem do pracy, bo większość z tego co robiłem, mogłem spokojnie wykonywać z kanapy. Moja praca polegała na szukaniu specjalistów, którzy byliby się gotowi wypowiedzieć do kolejnych programów. Nawet ich do tych programów nie zapraszałem, po prostu tworzyłem listę ludzi, którzy mieli potwierdzone kompetencje. Potem dopiero twórcy programów korzystali z niej, zapraszając gości. Czasem dostawałem zlecenie polegające na szukaniu książek czy dokumentów, które ktoś mógłby wykorzystać, robiąc kolejny program. I tyle. Dostałem tą pracę tuż po studiach, kiedy wydawało mi się, że popracuję na tym stanowisku kilka miesięcy, a potem na pewno znajdę dla siebie coś lepszego. Kilka lat minęło i nic lepszego się nie pojawiło. Zespół wokół mnie robił się coraz młodszy i czasem żałowałem, że nie zajmuję się czymś ambitniejszym.
Z drugiej strony – jak długo mogłem mówić na imprezach, że pracuję w telewizji, czerpałem z tego dodatkowe korzyści. Wydawałem się ciekawy, choć nie robiłem nic fascynującego. Powinni to dodawać w ogłoszeniu. „W naszym młodym dynamicznym zespole nie będziesz robił nic ciekawego, ale za to będziesz się wydawał interesującym człowiekiem na imprezach”. To brzmi dużo lepiej niż informacja o owocach wystawianych w kuchni co wtorek, czy siłowni w budynku.
Praca miała też swoje pozytywne strony. Kiedy nie było za wiele do roboty, mogłem, pod pozorami, że pracuję siedzieć całe dnie, czytać książki z ekranu komputera. Gdyby ktoś podszedł i zapytał, co robię, mogłem zawsze skłamać, że czytam coś do pracy. Naprawdę mało kto umiał na pierwszy rzut oka odróżnić fanfiki do powieści Martina od książek historycznych. No może póki w danej scenie nie było smoka. Zresztą nikt nie interesował się moją pracą na tyle, by czytać mi przez ramię. Siedziałem sobie właśnie, czytając jakieś bardzo marne opowiadania o pierwszych Targaryenach, kiedy przy moim biurku stanął Kevin.
Z Kevinem znaliśmy się od pierwszego dnia pracy. Zostaliśmy przydzieleni do tej samej grupy na szkoleniu BHP. Osiem godzin słuchania o wypadkach przy pracy potrafi zbliżyć ludzi. Kevin pracował kilka pięter wyżej w księgowości. W przeciwieństwie do mnie uważał, że każdy dzień pracy w telewizji to magia. Dla niego nie miało znaczenia, że był księgowym zajmującym się głównie rozliczaniem delegacji. Kevin kochał telewizję i ilekroć nasza praca rozdawała wejściówki na widownie programów, zawsze się zgłaszał. Zresztą nie tylko do nas. Mam wrażenie, że uważny widz dostrzegłby Kevina na widowni wszystkich programów kręconych na żywo w Los Angeles.
– Adam, mam do ciebie olbrzymią prośbę – Kevin wydawał się nieco zakłopotany, co rzadko mu się zdarzało. Zwykle wręcz tryskał radosną energią człowieka, który znalazł swoje życiowe powołanie.
– Tak? – olbrzymie prośby Kevina były najczęściej zupełnie niegroźne. Ostatnim razem, kiedy prosił mnie o ogromną przysługę, chodziło o przestawienie jego kanapy z jednego końca pokoju na drugi. Zajęło nam to dwie minuty.
– Kierownictwo właśnie rozesłało maila, że jeśli ktoś chce, może wziąć udział w loterii. Jeśli się wygra dostanie się możliwość wejścia na Oscary.
– Serio nasza firma rozdaje wejściówki na Oscary? Jesteś pewien, że to nie żart albo jakiś internetowy scam?
– Nie no, to jest trochę bardziej skomplikowane. Bo możemy wziąć udział w loterii, z której rozlosują ochotników, którzy w czasie gali Oscarowej będą wypełniać miejsca po gwiazdach. No wiesz, jak ktoś idzie do toalety albo na papierosa, to trzeba zająć jego miejsce, żeby widownia zawsze była pełna. Możemy wygrać możliwość zajmowania tych miejsc. – Kevin z każdym zdaniem wyglądał na coraz bardziej podnieconego myślą, że mógłby się znaleźć na miejscu, które wcześniej wygrzał dla niego jakiś aktor.
– Brzmi fajnie… naprawdę fajnie – starałem się brzmieć jak człowiek, którego to naprawdę interesuje – To jaka jest twoja prośba?
– Chciałem zapytać, czy nie wziąłbyś udziału razem ze mną. To znaczy w losowaniu. Mamy małe szanse na wygraną. Naprawdę małe. Ale pomyślałem, że jeśli zgłoszę ciebie, a tobie nie zależy, i ciebie wylosują, to mógłbyś oddać swoje miejsce mnie. Wiesz, takie zwiększenie szans. Dwa losy to więcej niż jeden.
– A to w ogóle legalne? Oni tam jakoś super nie pilnują takich spraw?
– Pytałem Joanne, która miała koleżankę w PR, której siostra wygrała takie miejsce kilka lat temu. I ta jej siostra skręciła nogę tuż przed galą, i oddała komuś miejsce. Nikt nie robi podobno problemów, jak długo nie wyrobią ci imiennego identyfikatora.
– Kuzynka, koleżanki siostry, to nie jest wiarygodne źródło.
– Koleżanka, siostry znajomej! No wiem, że to nie jest super wiarygodne, ale dlaczego by nie spróbować. Nie daj się prosić. Jak wygrasz to nie pójdziesz, oddasz mi miejsce, jak ja wygram to pójdę i będę najszczęśliwszym człowiekiem na świecie. A w ogóle to nie wiadomo, czy którykolwiek z nas cokolwiek wygra.
– A ile osób się do tego zgłasza? Może powinieneś się tak umówić z jakimś innym znajomym?
– Nie wiem, ile osób do tego startuje. Gdzieś czytałem, że zawsze jest problem z tym, że mniej mężczyzn jest chętnych. Dlatego może będziemy mieli większe szanse? Może są jakieś parytety? Adam, naprawdę mi na tym zależy. Oczywiście jak nie chcesz, to nie musisz.
Westchnąłem ciężko. Jednym z powodów, dla których lubiłem Kevina, był prosty fakt, że był dobrym człowiekiem. Takim po prostu dobrym, który zawsze pożyczy ci kasę, zapyta, jak się czuje twój kot, i nigdy przenigdy nie zapomni kupić drobnego upominku na święta. Kiedyś jak byłem chory, przywiózł mi do mieszkania rosół. Jak ktoś ci w chorobie przywozi rosół do domu, to jest prawie jak rodzina. Takie są zasady.
– No dobra, dopisz mnie. Tylko, żeby było jasne, to jest twój pomysł. Jeśli jest coś, czego naprawdę nie chcę, to żeby mnie wyrzucili z pracy za jakiekolwiek machlojki przy zaproszeniach na imprezę, na której i tak nie chcę być.
– Przysięgam ci, na wszystkie świętości i na duszę Boba Hope, że jedyne Oscary, jakie obejrzysz, będą w telewizji. Zrobię wszystko w swojej mocy, byś nigdzie nie musiał nigdy iść. – Kevin uściskał mnie serdecznie, po czym niemal wybiegł z pomieszczenia, by wysłać nasze dane do ludzi odpowiedzialnych za loterię.
Byłem z siebie bardzo zadowolony. Tak bardzo, że nawet przez kolejne pół godziny zająłem się na poważnie pracą. Uczucie satysfakcji pozostawało ze mną jeszcze przez kilka dni. Aż do momentu, kiedy zadzwonił do mnie Kevin, że ma dwie wiadomości. Jedną dobrą, a drugą złą. Dobra była taka, że udało mu się wygrać w tej loterii wejście na Oscary. Zła była taka, że w ramach radości postanowił sobie trochę poskakać na łóżku, z którego spadł i skręcił nogę. W związku z tym miał do mnie olbrzymią prośbę…