We wtorek Pani Hoffman spytała mnie, czy mam prawo jazdy. Oczywiście, że miałam, choć nie chciałam zdradzać, że nie jeżdżę zbyt często. Rodzice pozwalali mi wziąć ich samochód raz na miesiąc, a znajomi zamieniali się ze mną za kółkiem tylko wtedy, kiedy byli w wyjątkowo dobrym humorze. Pani Hoffman bardzo zależało, żeby pojechać na cmentarz – w czwartek wypadała rocznica urodzin jej zmarłego męża i chciała położyć kwiaty na grobie. Zwykle podwoziła ją jej przyjaciółka, pani Kowalski, ale w tym tygodniu odwiedzała ją rodzina i spędzała czas z wnukami i prawnukami.
Kiedy Pani Hoffman mówiła o rodzinnym czasie, robiła się smutna. Z tego co udało mi się wyłowić z jej opowieści, nigdy nie doszło w rodzinie do żadnej wielkiej kłótni czy skandalu. Po prostu wszyscy się jakoś tak rozjechali, byli zajęci, robili kariery, odwozili dzieci do szkoły, mieli mało dni wolnych, niesfornego szczeniaka, ważny projekt w pracy – zawsze coś, co sprawiało, że nie mogli wpaść do niewielkiego domku w Sacramento. Agnes opowiadała o swojej rodzinie z wielką miłością, ale chyba sama się zastanawiała, co mogło się stać, że nikt jej za bardzo nie odwiedzał.
– Może ja mam podły charakter – powiedziała, gdy spytałam, czy nie wolałaby pojechać na cmentarz z kimś bliskim – Wiesz, jak to jest człowiek, czasem dopiero jak jest stary, orientuje się, że nigdy nie wyzbył się wad charakteru, o których mu mówiono w młodości.
–
Ale pani jest taka miła – uznałam, że muszę jednak zaprzeczyć, zresztą bez udawania, bo Agnes była jedną z najsympatyczniejszych dorosłych osób, jakie poznałam.
– Kiedy będziesz starsza, nauczysz się, że ludzie bardzo mili dla obcych nie zawsze okazują się tacy wobec własnej rodziny – Agnes machnęła ręką – Zresztą nieważne, skoro masz prawo jazdy, a ja mam samochód, to możemy pojechać na cmentarz.
– Tylko jeśli mamy tam dojechać w jednym kawałku, to ja muszę jechać bardzo, bardzo wolno – nie chciałam przeceniać moich możliwości, zdając sobie sprawę, że ostatni raz miałam kierownicę w ręku jeszcze przed wakacjami.
– I dobrze, w moim wieku ostatnia rzecz, jaką człowiek powinien robić, to spieszyć się na cmentarz – Agnes wyglądała na bardzo uradowaną ze swojego żartu z brodą, a ja zastanawiałam się, czy uda mi się w ciągu najbliższych dwóch dni przypomnieć sobie wszystkie zasady ruchu drogowego.
Jechałyśmy naprawdę bardzo wolno. Przez całą drogę Agnes była w doskonałym humorze i śmiała się ze mnie, że jadę z taką prędkością, że jak dojedziemy, akurat będzie się mogła położyć obok męża. Dogryzała mi też trochę, mówiąc, że gdyby wiedziała, że będziemy jechać poniżej dopuszczalnej szybkości, to poszłaby pieszo. Mimo tych drobnych złośliwości przejażdżka była bardzo miła. Widać było, że pani Hoffman brakuje wychodzenia z domu, zwłaszcza gdzieś dalej niż do pobliskiego kościoła. Mijałyśmy nieciekawy podmiejski krajobraz, ale przy niemal każdym skrzyżowaniu Agnes miała jakieś wspomnienie. Tu kupiła wspaniałe buty, które założyła na wszystkie wesela przez trzy sezony i nic po nich nie było widać. Gdzie indziej był sklep rybny, gdzie dało się dostać śledzie prawie tak dobre jak w Polsce. Kiedy stałyśmy na światłach, wspominała, jak kiedyś zobaczyła złodzieja uciekającego z torebką jakiejś kobiety i podstawiła mu nogę.
Z tych drobnych wspomnień układało się życie może nie jakoś wybitnie ciekawe, ale przynajmniej ciekawie opowiadane. Przez chwilę zrobiło mi się smutno, że niedługo będę musiała wyjechać z miasta na studia. Jakoś nigdy o tym dłużej nie myślałam. Mijając jednak ulice, które były pełne nie tylko wspomnień Agnes, ale i moich, zdałam sobie sprawę, że już niedługo będę wpadała tu tylko na chwilę odwiedzić rodziców. Ostatni rok liceum spędziłam na fantazjowaniu o dniu, kiedy wreszcie zostawię za sobą Sacramento, ale teraz było mi jakoś dziwnie głupio przed samą sobą, że jedyne czego chciałam to zostawić miasto za sobą. Ostatecznie nic mi takiego nie zrobiło. Nie było przecież niczyją winą, że śniło mi się po nocach Los Angeles. Pomyślałam, że może zanim wyjadę na studia, wypada jeszcze raz przejechać się po mieście i odwiedzić kilka ulubionych miejsc. Mogłabym nawet wziąć ze sobą Agnes.
Znalezienie cmentarza trochę mi zajęło, także dlatego, że nie był jakoś szczególnie dobrze oznaczony. Jedna niewielka brama, szary mur i pomazana przez kogoś tabliczka informująca o godzinach otwarcia. Na żydowski cmentarz trafiłam po raz pierwszy w życiu, ale nie odróżniał się za bardzo od takich, na których bywałam. Zielony trawnik z wąskimi alejkami i posadzonymi gdzieniegdzie drzewami. Podobne do siebie nagrobki, wszystkie szare i mało interesujące. W czwartkowe przedpołudnie na cmentarzu było właściwie pusto. Minęliśmy dwie starsze panie, które spojrzały na nas niechętnie, jakbyśmy nieumówione wpadły do nich do domu. Poza tym pusto.
Agnes szła pewnie, trzymając w ręku nieduży bukiecik suszonych kwiatów. Kupiła go na niewielkim stoisku przy dość paskudnym, szarym cmentarnym murze. Przyglądałam się tym suchym, nieco podbarwionym kwiatom z pewnym zaskoczeniem. Nigdy nie widziałam, by ktoś kładł przy nagrobku suche kwiaty.
– Te kwiaty to taki kompromis – Agnes wyraźnie dostrzegła, że przyglądam się im z zainteresowaniem – Na żydowskich grobach właściwie nie powinno się kłaść kwiatów. Ale ze mnie żadna żydówka, na grobie powinny być kwiaty. W sumie Jakub też wierzący nie był, ale jakoś mi zawsze głupio tu tak wparować z jakimiś liliami czy chryzantemami. Więc poszłam na kompromis. Przynoszę kwiaty suszone. Nie mam pojęcia, czy to zgodne z zasadami ale ja się lepiej czuję.
Pokiwałam tylko głową, zastanawiając się nad tym, dlaczego w ogóle mąż pani Hoffman leży na tym cmentarzu, skoro żadne z nich nie było szczególnie religijne.
Grób znalazłyśmy szybko. Był tuż obok jednej z bocznych alejek, w nowszej części cmentarza, gdzie wszystkie nagrobki miały podobne daty znaczące kres życia pochowanych tu osób. Nagrobek pana Jakuba Hoffmana był niewielki i szary. Dowiedziałam się z tego, że pan Hoffman urodził się w 1904 roku choć, nie zaznaczono, w jakim miejscu. Umarł tutaj pół roku wcześniej, niemal co do dnia. Cały nagrobek był po angielsku: „Kochany mąż, tata i dziadek” – ale jedno słowo zapisane było żydowskim alfabetem.
– Co to znaczy? – wskazałam na zbitkę znaków, która zupełnie nic mi nie mówiła.
– Operator. W jidysz. Mój mąż jeszcze w Polsce był operatorem. Pracował przy filmach polskich i żydowskich. W napisach końcowych filmów jidysz go tak podpisywali. Uznałam, że to ważne, żeby to zapisać – Agnes położyła kwiaty tak, że zakryły napis. Wydaje mi się, że zrobiła to przypadkowo – Ale powiem ci, dziecko, dziwnie się tu czuje. Wiesz, mojemu Jakubowi nigdy w życiu nie zależało na religii. Był tak nieżydowskim żydem, jak tylko się dało. Ale pod koniec życia zaczęło mu się coś zmieniać. Nadal chyba w nic nie wierzył, ale czasem, jak już było z nim gorzej, to zupełnie sam z siebie rzucił jakimś żydowskim słowem czy zdaniem. Jakby to z niego wychodziło, jak coś co jest w człowieku zupełnie pierwotne, potem przykryte wszystkim, czego się w życiu nauczyło i co się poznało. Więc jak pod koniec życia zaczął tak jakby wracać do przeszłości, to spytałam, gdzie by chciał leżeć, bo sobie wyobrażałam nas zawsze razem na jakimś małym cmentarzu, gdzie wiara nie ma znaczenia. Ale mu tak zależało. Myślałam, że może to zignoruję, ale wiesz, co on mi wtedy powiedział? Powiedział, że tylu jego znajomych nie leży na cmentarzach, na których powinni leżeć, że on ma obowiązek. Co ja mu mogłam powiedzieć. Nic. Ale załatwianie tego to był istny koszmar.
Pokiwałam tylko głową, zastanawiając się, czy powinnam coś powiedzieć, wziąć ją za rękę czy nawet przytulić. Zupełnie nie wiedziałam, jak się człowiek zachowuje w takiej sytuacji. Gdy ktoś, przecież jeszcze prawie obcy, mówi coś tak osobistego. Miałam też jakieś poczucie, że nie wszystko rozumiem, jakby wcale nie mówiła do mnie, tylko po prostu chciała się z kimś podzielić. A mnie w życiu przecież prawie nikt nie umarł, jeden dziadek, kiedy byłam malutka, ciotka mamy, którą widziałam dwa razy w życiu. Więc co ja właściwie miałam powiedzieć? Stałam więc sztywno, czekając, aż Agnes da nam jakiś sygnał, że mamy wracać do samochodu. I choć wiedziałam, że robię coś ważnego, strasznie mi się nudziło.
Agnes odwróciła się nagle w moją stronę jakby przypomniała sobie, że stoję obok niej, i uśmiechnęła się do mnie
– Czy ty wiesz, Olive, że mało co ja bym w ogóle nie była panią Hoffman? Gdyby mi ktoś powiedział, że wyjdę za tego pokurcza, to bym naprawdę nigdy nie uwierzyła.
WARSZAWA 1930
Agnieszka niesamowicie się nudziła. Była zaskoczona, że można się aż tak nudzić na wydarzeniu sezonu. A jednak… Zaproszenie na Bal Mody w Hotelu Europejskim najpierw ją zaskoczyło, a potem ucieszyło. Co prawda jej entuzjazm nieco zmalał, kiedy dowiedziała się, że wytwórnia dostawała zaproszenia z nadwyżką. Na balu oprócz gwiazd ktoś musiał zapełniać stoliki i była to rola właśnie dla takich aktorek jak Agnieszka, które co prawda pojawiały się w filmach, ale nikt nigdy nie zatrzymał ich na ulicy, by poprosić o autograf. Siedziała więc przy pustym stoliku pod ścianą, patrząc z daleka na kolejne gwiazdy i gwiazdki, które pozowały do zdjęcia na słynnych schodach.
Wiadomo było, że nikt nie przychodzi na bal tylko po to, żeby dobrze się bawić. To była praca. Przywitanie, informacja, kto suknię uszył, kto przygotował kapelusz, od kogo to buty. Potem zdjęcie na schodach. Ujęcie, jedno, drugie, trzecie. Z prawej strony, z lewej, z wystawioną nogą. Zdjęcia pojedyncze i grupowe. Niemal trzeba było stać w kolejce. Zdjęcie było obowiązkowe. Ci, którzy już odbębnili swoje, siadali przy wyznaczonych stolikach. Jedzenie było dobre, ale zawsze trochę zimne i znikało zdecydowanie zbyt szybko. Zostawał więc tylko alkohol, który z kolei z każdą godziną robił się coraz cieplejszy. Nie można było go jednak zbyt łapczywie pić, bo po sali kręcili się fotografowie, którzy tylko czekali, by zrobić zdjęcie. I choć oczywiście potem zdarzało się, że w redakcjach dzwoniły telefony z prośbami, by pewnych ujęć jednak nie wykorzystywać, to mało znaczące osoby, takie jak Agnieszka, musiały się pilnować, by nikt nie uwiecznił ich znużonych czy upojonych.
Agnieszka początkowo ucieszyła się, kiedy zobaczyła, że oprócz niej przy stoliku będzie siedziała Marysia Balcerkiewiczówna. Przynajmniej widziały się z nią choć raz na planie. Pozostałych osób przy stoliku Agnieszka nie znała w ogóle. Szybko okazało się, że wszyscy poza nią już od kilku lat spotykali się zawsze przy tych samych miejscach. Siedzieli pół godziny, po czym zmywali się do wynajętego pokoju, by przez resztę wieczoru grać w brydża. Było ich czworo. Agnieszka była piąta.
Mogłaby oczywiście wstać i przejść się po sali w poszukiwaniu jakichś znajomych, ale nie miała na to ochoty. Zwłaszcza że z każdą minutą coraz bardziej wstydziła się swojej sukienki. Nie miała jak gwiazdy szans na kreację od Hersego, Zmigrydera czy Myszkorowskiego. Nie stać jej było nawet na mniej znanych, ale wciąż uznanych krawców. Mogła sobie pozwolić jedynie na krawcową, z której usług od lat korzystała matka. Poszły tam obie z przygotowanymi pomysłami i wycinanymi przez Agnieszkę z czasopism o modzie zdjęciami z poprzednich imprez. Co trochę ją teraz bawiło, znalazła się wśród nich fotografia Balcerkiewiczówny, które wycięła sobie z gazety, gdy ta została wicekrólową mody.
Trzeba było przyznać krawcowej, że zrobiła, co mogła. Uszyła sukienkę prostą na górze, z falbanami na dole, lejącą się, jasnozieloną. Na ulicy była piękna. Na balu wyglądała zbyt skromnie, ale przede wszystkim – znawcy najnowszych trendów mogli bez trudu orzec, że inspiracje pochodziły z poprzednich sezonów. Tak jak nigdzie w mieście się to nie liczyło, tak na tym jednym balu miało to znaczenie. Co więcej Agnieszce było zimno w ramiona, więc otulała się srebrnym hiszpańskim szalem swojej matki, który – choć rzeczywiście był przepiękny – zupełnie nie pasował do reszty ubioru. Na całe szczęście przy tym stoliku na końcu sali nikt jej za bardzo nie widział, więc mogła siedzieć i się nudzić, odliczając w głowie czas do momentu, kiedy w końcu będzie mogła wyjść. W ramach rozrywki rzucała wydłubanymi z sernika rodzynkami do kieliszka przy nakryciu obok. Było to może dziecinne, ale lepsze od publicznego ziewania.
– To już ósma z rzędu, muszę szanownej pani przyznać, ma pani cela – Agnieszka była właśnie z trakcie celowania dziewiątą rodzynką w kierunku kieliszka, gdy usłyszała za sobą czyjś głos. Zdekoncentrowała się i chybiła.
Odwróciła się. Mężczyzna, który dostrzegł jej zabawę, prezentował się co najmniej dziwnie. Miał na sobie lśniący nowością smoking i nienagannie białą koszulę. Agnieszka dostrzegła też spinki do mankietów wysadzane masą perłową. Kontrastowały z tym znoszone buty i włosy w nieładzie, mimo że wszyscy inni mężczyźni na balu przyczesali swoje gładko, jak nakazywała moda. Całość sprawiała wrażenie, jakby ktoś zgarnął go z ulicy i wcisnął we frak, nie sprawdzając, czy w ogóle będzie się dobrze prezentował.
– Tak mi pan prawi komplementy, że chybiłam – Agnieszka nie chciała wypaść jako naburmuszona, ale nie była też pewna, czy chciała być grzeczna dla tego nieznajomego jegomościa.
– Najmocniej panią przepraszam. Wyglądała pani na jedną z nielicznych osób na tym przyjęciu, która posiada jakiś użyteczny talent – mężczyzna bez zaproszenia usiadł na wolnym miejscu przy stoliku obok Agnieszki.
– Teraz nadmiernie mi pan schlebia – dziewczyna nie wiedziała, czy rozmówca żartuje, czy tylko pragnie coś ugrać – Sporo tu utalentowanych osób. Dam głowę, że też bardziej wprawnych w rzucaniu rodzynkami do kieliszków.
– Kogo pani podejrzewa o takie talenta? – nieznajomy odwrócił się na krześle w kierunku Sali, przyglądając się parom na parkiecie i przy stolikach – Ordonówna? Bodo? Żabczyński? Myśli pani, że mają to w swoim arsenale umiejętności wszelakich?
– Cóż, nie dowiemy się, póki nie zrobimy jakichś zawodów – Agnieszka była tak znudzona, że uznała tę niezobowiązującą rozmowę za miły przerywnik. Zwłaszcza że rozmówca wydawał się choć trochę złośliwy, co jej się spodobało – Może powinny być częścią przyjęcia. Pod koniec balu ogłaszamy królową mody i najlepszego strzelca rodzynkami do kieliszka.
– Nagrodą sernik bez rodzynek – tu nieznajomy roześmiał się już szczerze, a potem nagle spoważniał – Najmocniej panią przepraszam, zapomniałem się przedstawić. Jakub Hoffman.
– Agnieszka Buczyńska. Pan też z branży? – wiedziała, że na balu właściwie wszyscy byli mniej lub bardziej powiązani z filmem czy modą, ale zastanawiało ją, co mógł robić człowiek o tak dziwnej prezencji w całej tej zbieraninie
– A jakże, jestem operatorem. A właściwie asystentem operatora. Właśnie przyszedłem tu prosto z planu filmowego – musiałem się przebrać w samochodzie, bo bym nie zdążył. Jak pani widzi, efekty tego pośpiechu są co najmniej interesujące – Jakub wskazał na swoje buty, tłumacząc w końcu, czemu nie lśnił lakierkami jak wszyscy.
– O, a co kręcicie? I dla kogo? – Agnieszka nie była jakoś szczególnie zainteresowana produkcją, ale wydawało jej się, że jeśli padnie jakiekolwiek znane jej nazwisko, będzie mogła umieścić nieznajomego na mapie filmowych powiązań i koterii.
– Dla kogo ja nie kręcę. Z panem Forbertem skończyliśmy niedawno „W lasach polskich”, a teraz robię przy filmie „Serce na ulicy”. Melodramat straszny, ale Julek Gardan mnie poprosił, czy bym nie chciał, a że zdjęcia robi Steunwurzel, to nie miałem serca odmówić. I tak sobie pracujemy, choć to chyba szmira będzie – mężczyzna rzucał nazwiskami z taką łatwością, że Agnieszka patrzyła na niego z podziwem. Słyszała oczywiście, że w branży są ludzie specjalizujący się w wspominaniu w każdej rozmowie o swoich sławnych współpracownikach, ale nigdy nie spotkała nikogo, kto byłby w tym tak sprawny.
– „W lasach polskich” to słyszałam. Czyli robi pan w kinie żydowskim – Agnieszka przyglądała się nieznajomemu z coraz większym zainteresowaniem
– Proszę pani, w tym kraju całe kino jest żydowskie, tylko się czasem Polakom pozwala grać – Jakub błysnął zębami, jakby bardzo zadowolony ze swojego bon motu.
Aktorka już miała odpowiedzieć coś złośliwego, kiedy do stolika podeszła, a właściwie niemal podpłynęła, Marysia Balcerkiewiczówna w swojej pięknej białej sukni. Zupełnie ignorując Hoffmana, zwróciła się do Agnieszki.
– Iguś, słońce, nam się jeden z graczy wykruszył, a towarzystwo chciałoby dalej grać, skoczysz z nami na piętro? Proszę cię, kochana, tak mi karta idzie, że niedługo ogram wszystkich.
Agnieszka rzuciła okiem na Jakuba, który spoglądał gdzieś w bok, jakby zdawał sobie sprawę, że nagle stał się niewidzialny. W sumie nie miała wobec niego żadnych towarzyskich zobowiązań. Mogła robić, co chciała. Wizja, że wstaje i idzie do tego pokoju, gdzie znała już nazwisko każdej osoby, i gra z nimi w karty, była bardzo kusząca. Kto wie czy nie kluczowa dla jej kariery. Ale ta reakcja Jakuba coś w niej ruszyła.
– Przepraszam cię Maryś najmocniej, ale pan Hoffman właśnie poprosił mnie do tańca. Będę u was za piętnaście minut – Agnieszka wstała i podała rękę nieco zaskoczonemu Jakubowi, który jednak szybko się pozbierał i stanął obok niej. Orkiestra właśnie zaczynała grać walca.
Ruszyli na parkiet, a Agnieszka starała się nie myśleć o tym, że jej partner, który prowadził ją między tańczących z zaskakującą pewnością siebie, jest od niej o dobre pół głowy niższy.