Twój Vincent to coś więcej niż film. To wielkie, artystyczne, malarskie, filmowe, animowane, aktorskie przedsięwzięcie. Chyba najbardziej wyczekiwany autorski film roku, sprawiający że (nie tylko między wielbicielami kina) oczekuje się biografii malarza na równi z największymi hitami roku. Z jednej strony to fantastyczna sytuacja dla twórców – przychodzą do widowni oczekującej, z drugiej – wielkie wyzwanie, bo oczekiwania są olbrzymie. A jak ostatecznie wyszło?
O filmie „Twój Vincent” dowiedziałam się w 2013 roku kiedy nawet pojawił się o nim wpis na fanpage bloga – zwierz polecał wtedy polubić fanpage i śledzić prace by potem móc mówić że kochało się Vincenta zanim to było modne. Słowa prorocze bo dziś zwierz może się obnosić w glorii i chwale człowieka, który rzeczywiście uważnie podglądał prace nad filmem. Zapewne większość wpisów na jakie natraficie będzie się rozwodzić nad niezwykłą historią przygotowania filmu – nad zatrudnieniem setek malarzy, nad tym, że produkcja wymaga niesłychanego samozaparcia wszystkich twórców. Z całą pewnością Twój Vincent jest produkcją niezwykłą i dowodem na to, że w świecie filmu najważniejsza jest pasja twórcza – bo ona może sprawić, że ludzie dokonują rzeczy niezwykłych a przede wszystkim – gromadzą wokół siebie jeszcze więcej ludzi gotowych pracować razem by zrealizować, szaloną (na papierze) wizję. Zwierz nie będzie się jednak rozwodził na stroną techniczną (bo o niej mówi się najwięcej) ale pochyli się raczej na tym jakim fabularnie filmem jest Twój Vincent.
Pisząc swego czasu długi wpis o filmach poświęconych malarzom zwierz zwrócił uwagę, że w wielu przypadkach filmy o wielkich twórcach są filmami o ludziach którzy próbują tych twórców zrozumieć. Tak jest w przypadku Twojego Vincenta – głównym bohaterem jest syn naczelnika poczty w Arles Armand Roulin, chłopak jest młody, nie za bardzo wie co chce w życiu robić. Ojciec, trochę świadom zagubienia syna wysyła go do Paryża by dostarczył niezwykłą przesyłkę. Znaleziony dwa lata po śmierci Van Gogha jego ostatni list do brata Theo. Armand początkowo się buntuje ale potem rusza na wyprawę. Od Arles przez Paryż do Auvers podąża śladami Van Gogha dowiadując się o nim coraz więcej od ludzi którzy znali malarza osobiście. Im Armand poznaje Vincenta tym bardziej niejednoznaczna staje się ocena jego samobójstwa. Dochodzi do tego, że nasz bohater jest niemalże pewien, że Vincent nie odebrał sobie życia sam.
To podążanie śladami znanego artysty jest jednocześnie najlepszym i najsłabszym pomysłem filmu. Z jednej strony widzimy jak każda z postaci opowiada historię odnosząc ją do siebie i swojej percepcji świata. Zdarza się, że widzimy te same sceny opowiedziane z różnych perspektyw. Co ładnie się wpisuje w opowieść o tym, że tak naprawdę niewiele wiemy o drugim człowieku, a już najmniej o tym co go gnębi i targa jego duszą. Po drodze wciąż słyszmy o tym, że był on już w lepszym stanie, cieszył się życiem, malował. To dokładnie te same historie które często słyszymy od ludzi którzy zetknęli się z samobójstwem czy depresją. Wypowiadane z pewną pretensją, jakby ludzie pogrążeni w smutku i chorobie powinni robić bardziej ostentacyjnie by odpowiedź na pytanie dlaczego odebrali sobie życie była prosta. Inaczej cały ogląd świata się wali i nic nie ma sensu. Niestety obok tej ciekawej narracji o naturze człowieka i pewnej tajemnicy jaką jest druga osoba, mamy w tych narracjach też element edukacyjny. Oglądając film nie mogłam się oprzeć wrażeniu, że równie dobrze mogłaby to być jedna z produkcji wyświetlanych w galeriach, jako towarzysząca wystawie obrazów, która ma w jakiś lżejszy i bardziej interaktywny sposób pokazać najważniejsze fakty z życia artysty. Wydaje mi się, że w przypadku filmu który koncentruje się na ostatnich dniach Van Gogha mniej elementów (potraktowanych dość prosto i dość stereotypowo) biograficznych pewnie zaowocowałoby filmem głębszym, bardziej mrocznym i mniej przypominającym produkcje które za wszelką cenę chcą streścić całą biografię. Pod tym względem dobrze się przyjrzeć najlepszym filmom o malarzach które zwykle koncentrują się na przekazaniu informacji o małym wycinku życia twórcy.
Ten edukacyjny wymiar filmu niestety ciągnie go w dół. W górę zaś ciągną go skryci pod animacją aktorzy. Dla części polskich widzów nie wszystkie rysy twarzy będą proste do odnalezienia ale zwierz miał wrażenie jakby oglądał wielki festiwal BBC. W głównej roli pojawia się niezły Douglas Booth, jego ojca gra doskonale znany z IT Crowd Chris O’Dowd, w rolach drugoplanowych zobaczymy Saoirse Ronan, Helen McCrory czy Jerome Flynna. Zwierza osobiście najbardziej urzekł fakt że w filmie pojawia się zarówno Aidan Turner jak i Eleanor Tomlinson – czyli ktoś ewidentnie miał chody na planie Poldarka (jeśli ta osoba żyje w Polsce błagam proszę mnie wkręcić ;). Zwierz pisze o grze aktorskiej bo choć przykryta animacją to jednak jak najbardziej widoczna, zwłaszcza jeśli dobrze zna się aktorów i ich sposób gry. To niesamowite ale w przypadku zwierza który się z całą grupą bardzo dobrze opatrzył w pewnym momencie przestał widzieć animację a zaczął żywych aktorów. Warto też dodać że Roebert Gulaczyk jest doskonałym Van Goghiem. Naprawdę fenomenalnym.
Film ma też dodatkową atrakcję – dla wielbicieli twórczości malarza. Otóż w filmie o Van Goghu opowiadają głównie ludzi uwiecznieni na jego obrazach. Stąd jeśli dobrze znacie twórczość holendra to część seansu spędzicie uśmiechając się na widok nawiązań do znanych obrazów i portretów. To niekiedy trochę wytrąca ze śledzenia akcji bo zastanawiacie się który dokładnie kadr jest odwzorowaniem znanego wam obrazu, a który jest już tylko inspirowany twórczością malarza. Zresztą zwierz bardzo poleca przejrzeć album artysty (jeśli przed seansem kojarzycie tylko Słoneczniki) bo dzięki temu po prostu ogląda się ten film lepiej i jest on ciekawszy. No i można bardziej docenić niesamowitą pracę animatorów. Zresztą skoro jesteśmy przy aspektach technicznych. Film w Polsce pokazywany jest z dubbingiem. Choć zwierz dałby wiele by zobaczyć produkcję w wersji oryginalnej (ma nadzieję, że pojawi się choć jedna kopia) to dubbingu absolutnie nie należy się bać. I nie tylko dlatego, że animacja sprawia iż jednak powstaje inna relacja między widzem a aktorem. Po prostu to doskonale zrealizowany dubbing ze świetnie dobranymi głosami. Nie ma się więc czego obawiać. Inna sprawa, jest to film w dużym stopniu polski więc rozumiem, że jest nie tyle dubbingowany co występuje w dwóch wersjach językowych.
Ponieważ oglądałam film na gali otwarcia festiwalu w Gdyni mogłam podsłuchiwać co mówili zgromadzeni wokół mnie przedstawiciele polskiego kina. Ich pierwszą refleksją było – dla kogo tak właściwie będzie to film. Bo przecież zaciągnąć ludzi do kina na animację o malarzu może być niesłychanie trudno. Zwłaszcza, że pewnie niejeden widz mógłby powiedzieć – a nie prościej byłoby to nakręcić zwyczajnie zamiast się tak męczyć z tymi obrazami. Osobiście mam wrażenie, że takie myślenie to typowe niedocenianie widza. Gdyby Twój Vicent nie był filmem animowanym – animowanym w tak niesamowity sposób, pewnie nie wzbudziłby nawet w połowie takich emocji. Jednocześnie spotkanie z tą niesłychaną, czasochłonną ale też wciągającą animacją to największa zaleta filmu. W końcu nie tylko chce opowiadać o Vincencie chce zmusić nas byśmy zobaczyli świat jego oczyma. To jest dokładnie to co może przyciągnąć widzów na film o artyście.
Czy jest Twój Vincent filmem pozbawionym wad? Osobiście mam wrażenie, że twórcy wpadli w świat malarza tak głęboko, że powoli zasklepiło się nad nimi niebo uwielbienia dla artysty. Choć film próbuje nakreślić niejednoznaczny obraz artysty ostatecznie przekonuje nas że mamy do czynienia z klasycznym obrazem – niedoceniony geniusz, wyszydzany, wyśmiewany, noszący w sobie tą boską wrażliwość, niezrozumiałą dla ludzi z jego otoczenia. Człowiek dobry, miły, zasługujący na wszystko co najlepsze, ale wyprzedzający swoje czasy, zbyt czuły na wszystko co go otacza. Ta figura jest doskonale znana i trudno z nią filmowo polemizować. Poza obrazem malarza egotycznego który swoim talentem rozsadza świat to przedstawienie malarza jako wyobcowanego ze społeczeństwo z powodu nadmiernej wrażliwości, jest chyba najczęstsze. Brakuje tu przełamania, znalezienia zupełnie innego klucza. Czegoś co wyjęłoby tą historię z szufladki „smutna opowieść o artyście”. Co więcej w filmie jest szansa – mamy w końcu głównego bohatera – to o niego powinna toczyć się pewna walka w tym filmie. Niestety jednak w pewnym momencie film jakby tracił nim zainteresowanie. Staje się tylko świadkiem kolejnych świadectw. Nie ma dla niego puenty, jest tylko puenta Vincenta. A szkoda bo tu była szansa.
Twój Vincent to taki film na którym bardzo chciałabym zobaczyć wycieczki szkolne. Ja wiem, że zdanie „szkoły pójdą” zwykle uważa się za obraźliwe dla filmu. Ale to jest dokładnie film dla licealistów może gimnazjalistów. Pod względem fabularnym – czytelny, edukacyjny, poruszający ważne zagadnienia związane nie tylko z twórczością czy życiem Van Gogha ale też ze zdrowiem psychicznym i jego oceną. Bohater jest w odpowiednim wieku – młody jak oni, wiedzący wszystko lepiej. Do tego niesamowita animacja i technika która mogłaby pokazać jak wiele robi kino. Twój Vincent to doskonały film którym można by edukować młodego widza, bez obrzydzania mu sztuki filmowej. I choć dla wielu to może być śmieszne dla mnie to naprawdę olbrzymi komplement pod adresem filmu.
Ps: Zwierz uświadomił sobie, że ma dla was jeszcze teksty o trzech polskich filmach. Potem już nikt zwierzowi nie zarzuci że nie wie co kręcą jego rodacy.