Zwierz nie poszedł ostatnio na Hamleta z Benedictem Cumberbatchem i w ramach swoistego zadośćuczynienia swoim fanowskim instynktom postanowił wybrać się na film Pakt z Diabłem. Zwłaszcza, że skoro włożył już tyle energii w entuzjastyczne nadrabianie całej filmografii zarówno Johnnego Deppa jak i Benedicta Cumberbatcha to głupio byłoby teraz zrezygnować. Film miał zresztą pozytywne recenzje, chwalono rolę Deppa więc nie było się czego bać. Teoretycznie.
Pakt z Diabłem to film nie tyle zły ZŁY ale koszmarnie wręcz irytujący
Zwierz ma swoistą teorię dotyczącą filmów. Film jest tak bardzo nudny jak bardzo mógł być ciekawy. Co to oznacza? Jeśli idziemy na film, który potencjalnie nie gwarantował nam znakomitej fabuły, aktorstwa i porywającej akcji i rzeczywiście trochę się na nim wynudziliśmy, to jest to zdecydowanie mniej bolesna nuda niż taka która dopada nas na seansie filmu potencjalnie pasjonującego. Nie jest to szczególnie błyskotliwa teoria ale się sprawdza. Zwierz wynudził się w kinie bez porównania bardziej na filmach potencjalnie dobrych, niż na produkcjach po których nikt sobie nic dobrego nie obiecywał. Pod tym względem Pakt z Diabłem jest filmem arcynudnym. Bo mógł być niesłychanie ciekawy. Historia toczy się bowiem wokół trójki bohaterów – jeden jest senatorem, jego brat jest pnącym się w górę gangsterem, trzeci zaś jest agentem FBI. Wszyscy wychowali się razem w jednej dzielnicy Bostonu (jak wszyscy wiedzą Boston to miasto gdzie stratyfikacja społeczna ma się doskonale) i to wytworzyło więź która łączy ich teraz, nawet jeśli ich interesy powinny być ze sobą zupełnie sprzeczne.
Zwierz patrzy na Cumberbatcha i Deppa i ma wrażenie, że oni grają strasznie obok siebie
Brzmi fascynująco? Zdaniem zwierza tak. Mieliśmy w historii kina sporo produkcji które opowiadały nam o podobnych problemach i powiązaniach między policjantami i przestępcami czy politykami i przestępcami. Tu jednak mamy przewagę historii opartej na faktach (przynajmniej punkt wyjścia), gdzie można pokusić się o scenariusz którego nie napisałby żaden szanujący się scenarzysta. Kto by uwierzył, że senator może mieć brata gangstera i kryjącego go kumpla z FBI. Problem w tym, że film nie za bardzo wie co zrobić z tak ciekawym punktem wyjściowym. Wydawać by się mogło, że dość naturalne jest zadanie sobie po pierwsze pytania – co stało za tak różnym wyborem dróg życiowych (zwierz cały seans zastanawiał się co właściwie sprawiło, że drogi braci się tak rozeszły. Niestety nie mógł wyciągnąć żadnych wniosków bo miał za mało danych), jak to się stało że jeden z nich został agentem FBI, jak wygląda tu kwestia sumienia i odpowiedzialności, jak ma się rodzina, lojalność, kodeks prywatny do tego spisanego. To pytania proste ale film właściwie sobie z nimi nie radzi. Gangster nie lubi donosicieli, Senator nie chce znać żadnych szczegółów, agent FBI chce zrobić karierę. Doskonały punkt wyjścia do szerszej refleksji nad związkami które tworzą się między ludźmi na zawsze gdzieś się rozmywa.
Film przekonuje nas, że na bohatera wpłynęło osamotnienie spowodowane min. brakiem rodziny, śmiercią matki itp. Ale niestety niewiele go widzimy na tle rodziny.
Jednocześnie film właściwie nie za bardzo oferuje coś w miejsce tych oczywistych tematów. Wydawać by się mogło, że moment zawarcia oficjalnego związku między przestępcami a FBI będzie swoistą próbą dla obu stron. Jednak nie. Jasne Agent FBI ma pewien problem z uzasadnieniem dlaczego chroni co raz bardziej zuchwałego gangstera, ale ta ciekawsza strona – jak Gangster usprawiedliwa swoje działania jest potraktowana bardzo powierzchownie. Zresztą w ogóle tak w tym filmie jest – bohaterowie wygłaszają swoje poglądy (w niezliczonych dialogach), wątpliwości czy potencjalne dylematy moralne ale wszystko jest podane na sucho bez emocji. I tak nasz gangster mówi, że taki związek z policją ma sens bo przyczynia się do sukcesów gangu i na tym koniec. Ów pakt z diabłem – wydaje się być jedną z najmjmniej problematycznych moralnie rzeczy na świecie – dla obu stron. Jednocześnie – skoro film nie umie nam dobrze pokazać silnych związków między bohaterami (bardziej deklarowane niż widoczne) to w sumie dostajemy zaskakująco mało emocji.
W czasie całego filmu zwierz czekał na to, aż wydarzenia doprowadzą do jakiejś puenty czy przynajmniej kulminacji. Ale nie. Strasznie to męczące taki ciąg scen odegranych na tych samych emocjach
Przy czym film ma największy problem z rytmem opowieści. Kolejne wydarzenia przewijają się na ekranie cały czas tym samym spokojnym rytmem. Tu jakiś problem, tam jakiś interes, tu morderstwo, tam szantaż. W pewnym momencie ma się wrażenie, że reżyser gra w jakieś bingo dla reżyserów filmów gangsterskich. Serio, w tym filmie są właściwie wszystkie sceny jakie powinny znaleźć się w szanującym się filmie gangsterskim – od koniecznego pogrzebu, przez rodzinne celebrowanie świąt, po egzekucje na oddalonym parkingu. Ba, jest nawet konieczna scena w której nasz gangster jest miły dla starszych mieszkańców okolicy, co pozwala pokazać, że przestępca był wśród „swoich” traktowany z szacunkiem na który zasłużył. Nic czego byśmy wcześniej gdzieś już nie widzieli. Sceny są tak dobrze nam znane, że zachodzi coś co zwierz nazwałby „Stołem Czechowa”. Jeśli przy jednym stole siedzą dwie rozmawiające osoby to zanim jeszcze scena się na dobre zacznie wiesz, że jedna z nich ten stół przewróci. I ponownie – niektóre wątki opowieści są fascynujące, problem w tym, że nie poświęca się nim ani więcej czasu ani więcej energii niż wątkom które są sztampowe.
Transformacja aktora jest niesamowita ale nie oznacza od razu dobrej roli
Dobry przykład to współpraca naszego irlandzkiego bostońskiego gangu z IRA. W pewnym momencie nasi gangsterzy postanawiają zaopatrzyć Irlandczyków w broń. Historia prawdziwa, ale jednocześnie z fenomenalnym potencjałem. Przez głowę przetacza się od razu mnóstwo pytań – dlaczego nasi gangsterzy to robią, jak dla nich ważne jest identyfikowanie się z własnym krajem (którego nigdy nie wdzieli), czy może to swoisty narodowy PR gangsterów. Jak bardzo ci ludzie z Bostonu czują się Irlandczykami. Jasne można byłoby o tym nakręcić film ale widz chciałby choć chwilę refleksji. Tymczasem wydarzenia te po prostu się dzieją. Jak właściwie wszystko w tym filmie. Rzeczy się dzieją. Emocje się nie zmieniają. Cyferki na zegarze odmierzającym czas do końca seansu przesuwaj się zaskakująco powoli.
To kolejny z bardzo męskich filmów, gdzie postacie kobiece są nie tylko bardzo zmarginalizowane ale przede wszystkim – bardzo nijakie
Im dłużej leciał film tym bardziej dochodziło do zwierza, jak zmarnowana jest to produkcja. Bo teoretycznie wszystko tu jest. Praca kamery (choć zdaniem zwierza nieco za dużo zbliżeń), niesłychanie (może nawet nieco za bardzo ) dokładnie oddane realia epoki, wspomniany ciekawy punkt wyjścia, obsada która jest dość imponująca, bo w sumie kto by nie wchodził do pomieszczenia to poznaje się aktora. Są nawet niezłe sceny (Depp rzeczywiście jest kilka razy bardzo przekonywujący w swojej roli) i niezłe wykorzystanie muzyki. Problem w tym, że film -skrócony zresztą z trzech godzin (wycięto np. całą rolę Sienny Miller) – ma tak powolny i jednostajny rytm, że widz nie czuje żadnych emocji. Bohaterów nie lubi bo prawie ich nie zna, albo inaczej – nie ma w nich niczego, czego nie można byłoby się spodziewać. Akcja ani nie zwalania ani nie przyśpiesza. Trochę jak gdyby słuchać utworu muzycznego, który choć sam w sobie nie jest strasznie przykry dla ucha to jest grany cały czas w tym samym tempie na kilku nutach. Nawet jeśli to nie są bardzo złe nuty i bardzo wolne tempo w pewnym momencie zaczynamy czuć irytację. Coś powinno się zdarzyć (nie chodzi o same wydarzenia bo ich jest sporo, chodzi o pewne przełamanie tempa czy formy narracji), a tymczasem nie dzieje się nic. Owo poczucie niesłychanej monotonii uzupełnia kolorystyka filmu, utrzymanego w takiej bardzo ograniczonej palecie – z dużym naciskiem na szarość. Nic dziwnego, że w pewnym momencie zwierz zaczął z tęsknotą spoglądać na drzwi wyjściowe.
Obsada filmu jest znakomita. Problem w tym, że nie przekłada się to na jakość filmu
Istnieje schemat filmu gangsterskiego od którego bardzo trudno uciec. Wygląda on zawsze mniej więcej tak. Jest gangster. Gangster pozbywa się konkurencji. Gangster zaczyna robić co raz większe pieniądze. Zbrodnie stają się co raz bardziej okrutne. W pewnym momencie pojawia się ostatni sprawiedliwy – policjant, prokurator, agent FBI, dziennikarz. Tego nie da się ani zabić ani przekupić. Ktoś popełnia błąd, niknie o jedną osobę za dużo. Wszystko się sypie, nasz gangster zostaje z niczym, trafia do więzienia, ginie czy co tam jeszcze spotyka gangsterów. Ten schemat jest nam dobrze znany – do tego stopnia, że większość historii o przestępcach przypomina trochę jazdę na kolejce górskiej. Najpierw jedziemy szybko na szczyt a potem zjeżdżamy w dół. Aby widza zainteresować tą dość znaną drogą przestępcy można zrobić kilka rzeczy. Jedna to sprawić, że zapałamy sympatią do naszego gangstera i zaczniemy – nawet wbrew własnej moralności mu kibicować. Bo jest w nim coś niesamowicie charyzmatycznego. Inny sposób – w ogóle odwrócić naszą uwagę od całej tej jazdy i skierować ją na psychologię postaci – doskonale widać to było w niedawnym Legend, gdzie właściwie większym zagrożeniem niż policja była walka gangstera z samym sobą (niemalże dosłownie) i swoją naturą. Niekiedy udaje się przekonać widza, że za taką historią o przestępcy kryje się jakaś szersza prawda o ludzkiej egzystencji. Kiedy jednak zostawimy samą tą historię, to w sumie zaczynamy kwestionować zasadność tej opowieści. Czy naprawdę potrzebne nam są na ekranie kolejne brutalne egzekucje? Czy naprawdę mamy uwierzyć w psychologię za pięć złotych, która tłumaczy nam jak to się nasz przestępca zmienił po śmierci matki i syna (którego widzimy na ekranie przez ułamek sekundy). Czy w ogóle ma sens opowiadania takich historii tylko po to by zostały opowiedziane? Niektórzy pokiwają głowami, wskazując że potrzebujemy takich – nie zamienionych w legendę, nie podkolorowanych historii przestępców. Ale zwierz wcale nie jest pewien. Odgrywanie kolejnych etapów zbrodniczej działalności – nawet rozpisanej pomiędzy gangstera i agenta FBI niewiele nam w tym wydaniu mówi o naturze ludzkiej. Wręcz przeciwnie – w sumie wynosi gangster bardziej na piedestał niż historia na siłę doszukująca się sensu. Bo tak niezależnie co gangster zrobi jest ciekawe. Nawet jeśli będzie to po prost seria co raz bardziej okrutnych przestępstw. Niby mamy do czynienia z czymś poważnym i bardzo bliskim rzeczywistości ale pod podszewką jest ta sama ekscytacja która stoi za przeglądaniem rubryki kryminalnej. Jednocześnie warto podkreślić, że przynajmniej zadaniem zwierza, nie ma w filmie na tyle ciekawej analizy charakterów czy motywacji postaci by była ona w stanie pociągnąć film. Może i mówimy o najsławniejszym bostońskim kryminaliście, ale w jego zachowaniu i postępowaniu nie ma nic na tyle intrygującego by zmuszało nas do głębszej refleksji. Wręcz przeciwnie – w wydaniu filmowym doskonale wpisuje się w pewne znane nam sylwetki przestępców. Z jednej strony psychopata czy morderca, z drugiej przywiązany do rodziny, niekiedy czuły, niekiedy okrutny. Prowadzony przez życie kodeksem który interpretuje tak by zawsze pasował. Mało w tym bohaterze charyzmy, więcej cwaniactwa. Oryginalności zaś naprawdę nic a nic.
Problem w tym, że nasz bohater nie jest aż tak ciekawy i demoniczny jak sugerują twórcy filmu. Ot gangster jak wielu gangsterów których widzieliśmy w kinach
Zatrzymajmy się tu na chwilę na obsadzie. Mówi się, że Pakt z Diabłem to najlepszy film Deppa od lat, sam aktor, który zwykle nie ogląda swoich filmów deklaruje, że nie tylko film obejrzał ale i jest to jego ulubiona produkcja. Zwierz ma jednak wrażenie, że tak bardzo chwaląc Deppa nieco za bardzo dajemy się zwieść jego bardzo zmienionemu na potrzeby roli wyglądowi. Tak przystojny aktor zupełnie nie wygląda jak on – zamiast ciemnych włosów, brązowych oczu, dostajemy łysiejącego blondyna, z niemal białymi brwiami i przenikliwie niebieskimi oczyma. Czy wygląda to nieco strasznie i psychodelicznie? Tak, bo kompletnie nie pasuje do tego jak wygląda Depp w swoich pozostałych produkcjach. Czy udało się pozbawić aktora jego urody? W znacznym stopniu, zwłaszcza, że fryzura jest wielce nie twarzowa, kolor oczu nie pasuje do karnacji, bardzo jasne brwi rzadko komu dodają urody a do tego ma jeszcze w filmie koszmarne zęby. Co nie zmienia faktu, że jak się tak dłużej pogapimy na jego twarz w zbliżeniach to nie da się nie dostrzec, że jednak wciąż zostało Deppowi sporo tej oryginalnej urody chociażby w jego wysokich kościach policzkowych. Ta fizyczna transformacja robi wrażenie, ale nie równa się od razu dobrej roli. Tu właściwie więcej zwierz zrzuciłby na reżysera niż na samego aktora. To co Depp ma zagrać gra dobrze. Tylko że to niesamowite w ilu scenach po prostu stoi i się patrzy (och wykorzystali oni każdego pensa który wydali na te niebieskie soczewki), w ilu mówi zdania tak denerwująco sztampowe, że chciałoby się zdzielić scenarzystów po głowie podręcznikiem do scenopisarstwa. To nie jest zła rola. Ale nie ukrywajmy – zachwyt nad nią jest zdaniem zwierza podyktowany tym, że ostatnie role Deppa były naprawdę bardzo słabe. Dlatego kiedy gra dobrze wszyscy zachowują się tak jakby był fenomenalny.
Czasem można odnieść że twórcy filmu grają w swoiste bingo filmów gangsterskich starając się umieścić w nich każdą scenę która koniecznie musi być w produkcjach tego gatunku
Rolę agenta FBI gra w filmie Joel Edgerton. Zwierz przyzna szczerze, że ma z tym aktorem – robiącym co raz większą karierę – problem. W recenzjach zwykle bardzo chwali się jego role, niekiedy słusznie wskazując (jak w przypadku znienawidzonego przez zwierza Exodusu) że wypada lepiej od reszty obsady. Co nie zmienia faktu, że zwierz aktora po prostu nie lubi i uważa, że jest aktorem w którego grze nie ma ani odrobiny subtelności. Oznacza to na przykład, że w scenie gdzie bohater nieco zaczyna panikować i gubić się w zeznaniach mamy obraz człowieka tak bardzo winnego, że tylko idioci nie aresztowaliby go na miejscu. Poza tym jego postać jest tak nijaka, że właściwie bez dobrej gry trudno jednoznacznie powiedzieć, po co śledzimy jej działania. Na końcu w roli Senatora pojawia się Benedict Cumberbatch. Zdaniem zwierza to jest błąd obsadowy. Benedict ma tu występować jako brat Deppa, do którego w tym filmie nie jest zupełnie podobny. Poza tym wydaje się za młody do roli – zwierz nie wie ile lat miał jego bohater w chwili rozgrywających się wydarzeń ale Benedict wspominający swoją kampanię wyborczą sprzed dwudziestu lat sprawia wrażenie jakby rozczulał się nad kampanią do samorządu szkolnego. Do tego mówienie z amerykańskim akcentem (a właściwie z charakterystycznym bostońskim akcentem) sprawia że głęboki głos aktora brzmi po prostu dziwnie a każde zdanie wypowiadane jest bardzo wolno. Benedict jest w tym filmie żaden, co jest swoistym osiągnięciem biorąc pod uwagę, jak charyzmatycznym aktorem potrafi być nasz ulubiony anglik. W sumie mimo wielu znanych które pojawiaj się w obsadzie (mamy Kevina Bacona, Dakotę Johnson czy Petera Sarsgaarda), nikt nie tworzy tu jakiejś magnetycznej wartej zapamiętania roli.
To naprawdę mógł być dobry film. Tyle, że nie jest
Ponoć istnieje, słabo znany w Polsce, system oceniania filmów fryzur Adama Scotta. Adam Scott to bardzo sympatyczny aktor znany głównie z serialu Parks and Recreation. Zasada jest podobna do tej (choć nie tak skomplikowana) która towarzyszy filmom Nicholasa Cage’a. Im głupszą fryzurę i zarost ma Adam Scott tym gorszy jest film w którym występuje. Scott pojawia się w niewielkiej roli na drugim planie Paktu z Diabłem. I zwierz musi was zapewnić, że fryzurę ma wielce nie twarzową. I jak na razie system działa.
Ps: Zwierz obejrzał przed seansem chyba najlepszy zestaw zwiastunów od dawna. Co jeden to zwierz obiecywał sobie że pójdzie do kina (wśród nich Makbet, Crimson Peak czy w Samym Sercu Morza). Wygląda na to, że zwierz nie wyjdzie z kina pod koniec roku. Cóż najwyżej będzie pisał pomiędzy seansami.
Ps2: Koniecznie posłuchajcie jutrzejszego odcinka podcastu będzie super!