Przyznam szczerze, że rzadko zdarza mi się tak bardzo nie wiedzieć czego się spodziewać jak w przypadku „Ptaków Nocy” czyli najnowszego filmu DC o Harley Quinn. Ze świata spływały do mnie bardzo różne opinie – od narzekania na wymowę za bardzo feministyczną, po stwierdzenia, że film twierdzi, iż równouprawnienie sprowadza się tylko do tego, że kobieta może być bita na ekranie (ta opinia pochodziła od osoby, której nie za bardzo ufam w sprawach filmowych), po obserwacje na temat słabych wyników Box Office. Ponieważ DC w ostatnich latach fundowało mi zarówno seanse ciekawe (Aquaman) jak i takie o których chciałabym zapomnieć (Legion Samobójców) uznałam, że lepiej nikogo nie słuchać i przekonać się na własną rękę.
Od razu trzeba zaznaczyć, że po filmie bardzo widać, że nie został on zaplanowany jako nowy największy hit ze stajni DC. Produkcja miała niższy budżet niż większość filmów superbohaterskich (czy właściwie superantybohaterskich), skromniejszą obsadę (poza Margo Robbie i Evanem McGregorem nie ma tu wielkich nazwisk) i co ważne – nie za długi czas trwania. Oglądając film miałam podobne uczucia jak w czasie seansu pierwszego Deadpoola, który – pomimo doskonałego przyjęcia zdecydowanie miał dużo bardziej zamkniętą historię, niższy budżet i czuło się, że to taki mniejszy film. Zresztą nielinearna narracja w „Ptakach Nocy” oraz monolog Harley zza kadru sprawia, że film w kilku miejscach sprawia wrażenie, jakby twórcy zaczerpnęli formę niemal bezpośrednio z udanej produkcji FOX. Co nie jest samo w sobie złym pomysłem.
Kiedy spojrzy się na film porównując go produkcji mniejszych, można powiedzieć drugoplanowych, w budowaniu dużego filmowego świata, to trzeba stwierdzić, że spełnia on swoja rolę dość dobrze. Ma wystarczająco dużo nawiązań do „Legionu Samobójców” by zakorzenić go w szerszym uniwersum, ale nie na tyle dużo, by nie mógł funkcjonować samodzielnie. Produkcja nie wspomina za bardzo co robi w trakcie trwania filmu Batman, ale to i dobrze, bo nigdy nie jest za dobrze, gdy próbuje się uczynić świat DC za bardzo batmanocentrycznym – nawet jeśli opowieść rozgrywa się w Gotham. Ostatecznie dostajemy wiec film, który – w przełożeniu na świat komiksu – przypomina bardzo krótką, kilku zeszytową zamkniętą serię, którą potem można czytać niemalże niezależnie od wszystkich najistotniejszych wydarzeń rozgrywających się w jakimś innym zakątku uniwersum. Nie wiem czy wszystkim widzom takie podejście się podoba, ale moim zdaniem świadczy o tym, że w końcu filmy komiksowe zaczynają już na dobre uznawać, że nie powiązania między nimi nie muszą być tak mocne i oczywiste jak np. w MCU.
Zresztą warto tu na marginesie zaznaczyć, że mam wrażenie, iż mimo gorszych wyników finansowych, w ostatnich latach w DC dzieje się więcej ciekawych rzeczy niż w MCU. Jasne – filmowy świat Marvela, wygrywa pod względem wysokich wyników finansowych, spójności świata czy sympatii widzów. Ale jednocześnie – filmy MCU trochę za bardzo zaczynają wszystkie zlewać się w jedno – mimo zapowiadanych prób zróżnicowania produkcji pod względem tematycznym, gatunkowym i stylistycznym, tak naprawdę większość z nich (choć nie wszystkie np. Thor Ragnarok się dość wyraźnie wyróżniał, wcześniej inny pomysł miał na siebie Kapitan Ameryka: Zimowy Żołnierz) podlega tym samym schematom narracyjnym i jest do siebie bardzo podobna. To nie znaczy, że wszystkie filmy są takie same, ale wszystkie filmy Marvela są tak bardzo jasno wpisane w uniwersum, że mają mało przestrzeni na to by się wyróżnić.
Ponieważ świat filmów DC wydaje się być nieco bardziej hmm… „chaotyczny” sprawia, że pod względem tematycznym czy stylistycznym filmy z tego uniwersum zaczynają się od siebie coraz bardziej różnić. „Aquman” miał w sobie coś z przygodowych produkcji chińskich (zwłaszcza końcówka z wielką podwodną bitwą), „Shazzam” wpisywał się w atmosferę i estetykę produkcji familijnych a nowa „Wonder Woman” zapowiada się jako wariacja DC na temat estetyki lat osiemdziesiątych (choć wnioskuję tylko na podstawie trailerów). W ten trend większego zróżnicowania wpisuje się też taki film jak „Ptaki Nocy”, który pozwala sobie na bycie niewielką swobodną produkcją, która nie odegra pewnie większej roli w budowaniu głównej linii DCU. Pod pewnymi względami to czyni w tym momencie świat filmów na podstawie komiksów DC bardziej ekscytującym, bo nie ma do końca pewności co dokładnie dostaniemy za chwilę.
Podzieliwszy się z wami tymi wszystkimi przemyśleniami, czas przejść do samego filmu. Nie będę ukrywać – nie oceniam go jako działa wybitnego, ani takiego, które zmieniłoby moje postrzeganie komiksowych adaptacji. To historia dość prosta, opowiedziana z licznymi elementami komediowymi i z właściwą dla filmowych opowieści o anty bohaterach dozą przemocy. Choć – co warto zaznaczyć – film wcale nie koncentruje się na przemocy wobec kobiet. Bałam się, że Harley będzie tu dużo bardziej bita i pomiatana (nie wiem, dlaczego ale mam wrażenie, że przy tej postaci pojawia się taka pokusa) a tymczasem – nie przekroczono moim zdaniem żadnej granicy. Co ciekawe, jest to jeden z tych filmów osadzonych w świecie DCU w którym prawie nie ma postaci obdarzonych super-mocami. Co prawda mamy Black Canary ale najbardziej niezwykłą mocą jest tu chyba niezniszczalność Harley Quinn.
Sama historia obejmuje krótki czas po tym jak Harley Quinn zerwała z Jokerem i jeszcze – w spektakularny sposób poinformowała o tym całe Gotham. Jako że naszej bohaterki nie broni już immunitet dziewczyny największego łotra w mieście, to po Harley wyciągają ręce wszystkim, którym kiedykolwiek nadepnęła na odcisk. A jest tych osób kilka. Sama Harley musi zaś znaleźć dla siebie jakąś nową tożsamość – niezwiązaną z Jokerem – co nie jest proste, bo nasza bohaterka spaliła wszystkie mosty wchodząc w ten związek i teraz nie ma pojęcia kim jest. Ostatecznie więc cała opowieść sprowadza się do pytania – jak wyjść z toksycznej relacji, nie tylko kończąc znajomość, ale też znajdując poczucie celu i własnej wartości. Przy czym nie jest to film, w którym główna teza jest powtarzana co chwilę – nie znajdziemy tu długiej poruszającej sceny w której bohaterka przyznaje, że to czego właśnie potrzebuje to grupa wspierających ją kobiet. Pewne rzeczy się dzieją, ale nie koniecznie są bardzo podkreślane w dialogach.
Produkcja jest nie tyle walcząco feministyczna co raczej – przyjmuje, że jej bohaterkami są kobiety a nie mężczyźni. Pozostałe role w opowieści przydziela dość schematycznie. Poza Harley, mamy tu tajemniczą morderczynię, prawą, ale zamieszaną w kryminalne sprawy piosenkarkę, młodą złodziejkę nieświadomą zagrożenia i zmęczoną życiem policjantkę. Każdą z tych postaci widzieliśmy nie raz w męskim wydaniu i w sumie film nie szuka wielu bezpośrednich feministycznych momentów – po prostu pokazuje kobiety w komiksowej opowieści. Jeśli już przemawia do widza to raczej pokazując niż informując. Jak w scenie, w której Black Canary interweniuje, gdy do pijanej Harley dobiera się facet, czy wtedy, kiedy w czasie walki jedna bohaterka oferuje drugiej gumkę do długich włosów, ewentualnie, gdy każda z nich znajduje czas by objąć jakąś opieką młodą złodziejkę. Nie mniej to film bardziej skoncentrowany na zagadnieniu kobiecej solidarności niż na jakimś szerokim komentarzu społecznym. Co nie przeszkadza, bo jak się wydaje zdaniem niektórych – powodzenia czy nie powodzenia filmu wynikają tylko z tego, że produkcja bezczelnie nie ma pięciu facetów na pierwszym planie.
Przy czym muszę stwierdzić, że o ile bardzo podobały mi się dwa pierwsze akty filmu – budowanie intrygi i wiązanie ze sobą różnych wątków, o tyle akt trzeci nieco mnie rozczarował. Miałam wrażenie, że film jest nieco za krótki a rozwiązanie przychodzi zbyt łatwo. Nie mniej od pewnego czasu mam wrażenie, że filmy komiksowe mają największy problem z końcówką – bo rozkręcanie oczekiwań wychodzi im bardzo dobrze. Rzadko jednak mam tak silne wrażenie, że produkcji przydałoby się jeszcze dwadzieścia minut więcej – chociażby po to byśmy mogli nieco więcej czasu spędzić z naszymi nowymi super koleżankami. Poza tym odnoszę wrażenie, że pewne bardzo ciekawe i niestandardowe pomysły reżyserskie (bardzo fajna scena halucynacji Harley) w pewnym momencie są jakby wygaszone. Film przestaje być równie szalony i niepoukładany jak bohaterka i wpada w bardzo klasyczne tory. Szkoda bo większa jazda bez trzymanki byłaby chyba ciekawsza.
Tym co na pewno w filmie działa to aktorstwo. Margot Robbie właściwie nie rośnie, a już jest, jedną z najciekawszych aktorek swojego pokolenia. W „Legionie Samobójców” była z pewnością jedną z najlepszych postaci, ale tu rozwija skrzydła. Jej Harley jest krucha, zabawna, bezmyślna, porywcza, okrutna, bystra i ma cierpliwość pięciolatka. Ale jest to postać, którą chcemy obserwować, która potrafi nas zaskoczyć, której spokoju i szczęścia jak najbardziej chcemy. Podoba mi się też zmiana wizualna jaką przeszła bohaterka. Niesamowicie podoba mi się garderoba Harley w tym filmie – kolorowa, tęczowa, zabawna, skąpa, ale nie ociekająca seksem. Jak słusznie zauważył ktoś w sieci – Harley wygląda jakby ubrała się w sposób, który sprawił przyjemność przede wszystkim jej samej. Osobiście taka Harley podoba mi się dużo bardziej – no i chciałoby się mieć odwagę założyć połowę jej strojów. Nie jestem do końca pewna czy ta zmiana wynika z faktu, że za kamerą stanęła reżyserka Cathy Yan, czy po prostu ktoś zauważył, że jednak poprzedni strój Harley bardzo brzydko (i bardzo szybko) się zestarzał. Nie mniej wracając do samej Robbie – mam poczucie, że aktorka czuje się z postacią Harley coraz lepiej i trochę marzy mi się film z nią i z Trującym Bluszczem – bo relacja i romans tych dwóch bohaterek to zawsze jedna z fajniejszych rzeczy, czy to w komiksie czy w serialu.
Bardzo podobała mi się Jurnee Smollett -Bell jako Black Canary. Nie jestem szczególnie związana z tą postacią (nigdy jej nie lubiłam w komiksach) więc miałam zerowe oczekiwanie. Smollett-Bell zagrała jednak fajną bohaterkę, której poczynania na ekranie chciałam oglądać a głosu słuchać. Ponownie – niesamowite wrażenie zrobiła na mnie garderoba bohaterki, zwłaszcza jej biżuteria. Och jak miło czasem po prostu popatrzyć na tak stylową postać. Z kolei Mary Elizabeth Winstead jako Huntress jest cudownym połączeniem morderczych umiejętności z brakiem obycia i wyczucia. Jej sceny są naprawdę zabawne, niekiedy wzruszające i nieźle zagrane.
Tu dochodzimy do postaci, która budzi najwięcej moich zastrzeżeń, czyli do bohatera granego przez Evana McGregora. Roman Sionis (Black Mask) zdaje się być odpowiedzią na pytanie co by było, gdyby poważna rodzina z Gotham wyrzuciła ze swoich szeregów jednego z gorzej zachowujących się dziedziców. Kto wie, może to by spotkało Bruce’a Wayne gdyby jego rodzice dowiedzieli się na co przeznacza kasę korporacji. Sionis jest bezwzględny, okrutny i żądny władzy. McGregor nieźle przeskakuje pomiędzy rozrywkową i egocentryczną stroną swojego bohatera, by kilka scen później ujawnić jego prawdziwe oblicze (bardzo poruszająca scena w barze w której Sionis każe jednej z klientek zdjąć sukienkę i rusza to bardziej niż milion wystrzelonych kul). Mój problem polega jednak na tym, że Sionis jest w filmie bardzo mocno kodowany jako postać queer. Nie jest co prawda nigdzie powiedziane jednoznacznie, że jest w związku ze swoim pomocnikiem, ale wydaje się, że coś między nimi jest, co wykracza poza zwykłą relację – szef/podwładny. Do tego McGregor ma fantastyczną kolorową garderobę, w niektórych scenach eyeliner, specyficzny ton głosu i gesty. To wszystko w kinematografii dość wyraźnie koduje bohatera jako nie hetero normatywnego. Problem w tym, że kinematografia ma bardzo długą tradycję by w ten sposób kodować złoli. Nawet w filmach Disneya to bez trudu dostrzeżecie (Ursula, Skaza). Nie jestem pewna co o tym myśleć. Z jednej strony – film ma postacie LGBTQ na pierwszym planie (sama Harley i Renee Montoya, policjantka) z drugiej wpisuje się w dość oklepany schemat przywodzący na myśl filmy z lat osiemdziesiątych. Co więcej pozostawia ten wątek w niedopowiedzeniu wiec nawet nie tworzy żadnego związku w ramach narracji – tylko korzysta z pewnego kodu. Tak wpisuje się w zaskakująco popularną w popkulturze tradycję tworzenia narracji o złych (niekoniecznie wyautowanych) gejach. Mam wrażenie, że można to było zrobić lepiej.
Ostatecznie oceniam „Ptaki Nocy” raczej dobrze choć nie dziwię się, że nie podbił kin szturmem. To przyjemna rozrywka, ale nie trudno kilka godzin po seansie zapomnieć o co tam właściwie chodziło. Przekaz ideologiczny jest całkiem przyjemny – w zakończeniu związku chodzi przede wszystkim, żeby odnaleźć siebie – stąd Harley niekoniecznie potrzebuje swoich koleżanek już zawsze. Mamy też potwierdzenie, że Harley sprawdza się jako niezależna postać. Do tego film wprowadza do świata DCU hienę bohaterki za co zawsze będę wdzięczna. Tylko nie idźcie do kina głodni. Bo to jest film dla głodnych ludzi.