Jak wiecie mam masochistyczny zwyczaj wybierania się nowe polskie komedie romantyczne w nadziei, że któregoś dnia, będę na Sali kinowej, kiedy w końcu polskie kino się ogarnie. Czasem jednak za moją wizytę w kinie odpowiadają złe podszepty ludzi z Internetu, którzy chyba lubią, jak cierpię. To właśnie z ich powodu wybrałam się na „Jak poślubić milionera” komedię rzekłabym nieco zagubioną, jeśli przez lekkie zagubienie rozumiemy stanie w nocy w środku lasu bez rozeznania kierunku i świadomości, gdzie jest droga. I tak gdzieś obok takiej osoby stoi ten film.
Zacznijmy od prostej konstatacji, że twórcy tego dzieła znaleźli się w sytuacji paradoksalnej i paranoicznej. Tytuł ich produkcji brzmi „Jak poślubić milionera”, główna oś fabularna ich filmu dotyczy prób usidlenia faceta z jak największą ilością gotówki w portfelu. Jednocześnie jednak, twórcy wiedzą, że współczesnej kobiecie nie wypada wychodzić cynicznie za milionera, bez uczucia, więc od początku jasne jest, że bohaterka nie może iść tą drogą. Ale tu pojawia się wątek trzeci – nie wolno poślubić milionera cynicznie, ale nie ma sensu zakochiwać się w facecie, który niczego nie ma, bo przecież szczęście i dostatek idą razem. Co oznacza, że bohaterka Jak poślubić milionera musi jednocześnie nie poślubić milionera i poślubić milionera (a przynajmniej dość dobrze urządzonego młodzieńca). W ten oto sposób twórcy są prawie pewni, że zjedli ciastko, mają ciastko i mogą sprzedać ciastko i polukrować na ciastku product placement.
Problem w tym, że sam film nigdzie, nawet przez chwilę nie podważa swojego punktu wyjściowego – otóż tego, że swobodnie można polować na facetów z grubym portfelem i jest to dobry sposób na życie i związki, bo wiadomo, że faceci zamożni chcą wydawać kasę na swoje utrzymanki. Nigdzie też nie podważa czy odnosi się jakoś krytycznie do haseł rzucanych przez prowadzącą zajęcia z podrywania Małgorzatę Foremniak, która opowiada swoim kursantom, że należy mężczyznom o swojej sytuacji rodzinnej i majątkowej mówić jak najmniej. Z filmu sączy się jakaś totalna około związkowa paranoja, z której wynika, że ogólnie rzecz biorąc faceci nie powinni znać kobiet z którymi się wiążą. Co więcej dwóch startujących do naszej bohaterki facetów wie o niej zaskakująco mało. Co prawda mamy scenę, w której dramatycznie ujawnia swoje trzy pokojowe mieszkanie i fakt posiadania syna swoim kolejnym facetom, ale żaden z nich nie wie o niej nic więcej. To zresztą klisza niemal wszystkich komedii romantycznych zakładających, że wystarczy wymienić między sobą kilka ogólnych uwag i miłość zakwita.
Co ciekawe, film przekonuje nas, że wszystkie kobiety oszalały na punkcie porad od pani kołcz Foremniak. Problem w tym, że twórcy nijak nie umieją tego przełożyć na jakiś ciekawy kurs. Więcej, nawet klasyczny montaż, na którym bohaterowie przechodzą konieczną przemianę tak by pasować do nowego, świata bardziej zamożnych jednostek, został z filmu wyrzucony, w związku z tym, super kurs od pani kołcz niemal nie pojawia się na ekranie, zaś sami bohaterowie, jeśli znajdują szczęście to właściwie na własną rękę. To jest ten problem, kiedy tworzysz jakąś genialną postać, która ma klucz do życia. Zwykle trzeba to jeszcze napisać, a nie pokładać nadziei, że nadmierna intonacja Małgorzaty Foremniak załatwi wszystko. Zresztą sama postać pani kołcz jest mocno szemrana od chwili, kiedy ujawnia ona, że w sumie sama nigdy żadnego faceta do sukcesu nie potrzebowała. Ot symbol niezależności i feminizmu – kobieta, która dorobiła się na przekonywaniu innych kobiet, że muszą uwieść milionera. Czyli wiecie, wspaniała kobieta, która zarabia na naiwności swoich klientek. Ach jak miło wiedzieć, że prosta moralność nadal ma się dobrze w Polskim kinie rozrywkowym.
Wróćmy jednak do samej konstrukcji opowieści – nasza niezbyt zamożna Alicja, którą mąż porzucił dla młodszej, ma problemy finansowe, bo mąż nie płaci alimentów (mimo, że ma kasę, bo mieszka w ślicznym domku z ogródkiem i wyraźnie mu się powodzi). Bohaterka trochę go za to strofuje, ale w sumie film przyjmuje, tego nie płacącego męża jako małą przeszkodę. Film nigdzie go jednoznacznie nie potępia a cały jego wątek nie ma w ogóle żadnej puenty. Wiadomo, facet nie płaci, takie życie. Ważne, że przyszedł na mecz syna. Wiadomo, że ojcowie tylko od tego są by co pewien czas pojawiać się na jakimś meczu. Bohaterka musi więc pracować w dwóch miejscach, a i tak co pewien czas wyłączają jej prąd (choć nie zabierają Internetu). Pracuje więc jako pokojówka w hotelu. I nagle – zupełnie bez wprowadzenia, znajduje się w jednym pomieszczeniu co Małgorzata Foremniak, i na skutek zupełnie nienaturalnego „zbiegu okoliczności” zostaje zaproszona na specjalny kurs, na którym ma się nauczyć jak uwieść faceta z kasą.
Kurs przedstawia nam kilka postaci. Wydawać by się mogło, że będziemy je śledzić aż do różnych szczęśliwych i nieszczęśliwych rozwiązań. Wśród członków kursu jest np. jeden gej, który słusznie stwierdza, że nie wszyscy milionerzy są hetero, kobieta z pieskiem kłamiąca o swoim wieku, milcząca dziewczyna, którą przyprowadza ojciec, oraz inne postacie, które nawet nie dostają nic do powiedzenia. Problem w tym, że film nie ma pomysłu ani na kurs, ani na bohaterów drugoplanowych. Z całej siódemki większość się nie zaręcza, co oznacza, ostatecznie poziom sukcesu, tego niezawodnego kursu jest dość niski, zaś przekazywana na nich wiedza, sprowadza się do powtarzanych co pewien czas koszmarnych frazesów, od których bolą zęby. Byłam ciekawa jak film pokaże postać homoseksualną, ale to polski film, więc ostatecznie homoseksualny bohater podrywa starszą panią, bo przecież dla milionów można zostać „bi”. To jest ten moment, w którym musiałam kazać oddychać mojej koleżance siedzącej na fotelu obok. Pozostałe postacie w ogóle nie mają wątków, co pokazuje, że w trakcie kręcenia scenariusza, nikomu nie przyszło do głowy, że może warto pomyśleć o czym ten film ma w ogóle być. Najwyraźniej jednak twórcy byli tak zachwyceni tym, że podebrali tytuł filmu z Marylin Monroe, że już niczego więcej nie potrzebowali.
Oczywiście nasza piękna i dobra bohaterka szybko zdobywa zainteresowanie pięknego młodzieńca z towarzystwa. Problem w tym, że młodzieniec ma narzeczoną. Przerysowanie paskudną, zagraną tak karykaturalnie, że trudno powiedzieć czy tak miało być, czy Justyna Steczkowska po prostu nie umie grać. Nie mniej narzeczona jest. Czy to przeszkadza młodzieńcowi oficjalnie podrywać naszą bohaterkę? Ależ skądże. Czy nasza bohaterka ma jakiekolwiek moralne wątpliwości czy podrywać faceta w związku (po tym jak sama została porzucona przez męża)? Ależ nie. Nikt w tym filmie nawet przez chwilę nie ma refleksji, że jest tu coś poważnie nie tak. Kiedy bohaterka mówi „Ale ty masz narzeczoną” piękny młodzieniec odpowiada „Ale w tym momencie chcę ciebie”. Och te dojrzały podstawy uczucia. Ta niemoralność a właściwie bezrefleksyjność bohaterów jest wręcz odrzucająca. Jest tam gdzieś jakieś założenie, że jak ktoś jest nie miły to można go ranić a jak się człowiek zadurzy to nie powinien w ogóle się przejmować cudzymi uczuciami. Co więcej film próbuje nam wmówić, że uczucie pomiędzy naszą bohaterką a przystojnym młodzieńcem to związek bardzo romantyczny, ale jego romantyczność polega na tym, że ona mu mówi, że nie chce z nim być a on nalega i ona ostatecznie osuwa mu się w ramiona. Plus jak to zwykle bywa, zupełnie się nie znają, raz potańczyli, raz się posprzeczali, raz się przejechali samochodem. Poważne uczucie. Dobre podstawy.
Film ma też pewien problem z czasem, otóż cały się dzieje w środku lata, mimo że na oko fabuła trwa cztery miesiące. Najwyraźniej twórcy głęboko pogodzili się ze zmianami klimatu. Ale nie tylko to jest problemem. Otóż bohaterka spotyka na pogrzebie miłego milionera, który na oko dwa, trzy tygodnie po pogrzebie żony już jest gotów do zaręczenia się z młodą dziewczyną, której praktycznie nie zna (co więcej nawet jej nie pocałował, bo najwyraźniej film zakłada, że jeśli bohaterka nie pocałuje czy nie prześpi się z facetem, którego ma zamiar poślubić dla kasy to nie ma to nic wspólnego ze sprzedawaniem samej siebie). Zresztą w ogóle człowiek się cały czas zastanawia jak ta pracująca na rachunek za prąd dziewczyna, z dzieckiem znajduje czas na wieczorne gale, całodniowe zawody jeździeckie i zachowywanie się tak jakby syna (który na obóz sportowy nie pojechał) w ogóle nie było (poza tymi scenami, gdzie musi być uroczym chłopaczkiem, który zdecydowanie ma 7 a nie 10 lat jak twierdzi scenariusz). Ogólnie film robi to czego nienawidzę w takich produkcjach. W jednym momencie opowiada nam o zapracowanej kobiecie, która nie jest w stanie zapłacić nawet za prąd, a po chwili mamy dziewczynę z mnóstwem czasu, i poziomem życia, który naprawdę pozwala jej na wiele.
Sporo w produkcji wątków urwanych. Ot bohaterka zaczyna się spotykać z królem sprzedaży parówek. Ich związek od początku oparty jest o jego potrzebę znalezienia sobie ładnej kobiety, z którą mógłby się przespać i jej potrzeby znalezienia faceta z kasą. Dziewczyna chętnie chodzi z nim na spacery, pozwala sobie kupować biżuterię i sukienki. Kiedy jednak wracają do niego czuje się urażona pomysłem by ten chciał się z nią przespać. I zwiewa. I tu wpadłam w stupor. Czyżby bohaterka cały czas postępowała nieświadoma tego co robi. Czyżby uczestnicząc w kursach o tym jak ma zwodzić faceta dla pieniędzy umknęło jej, że to transakcja wiązana? W tym momencie książę parówek znika i nigdy więcej go nie widzimy. Wątek jest ważny byśmy zrozumieli, że bohaterka co prawda chodzi na bankiety i rauty, żeby zgodnie z nauką podrywać facetów z kasą ale się z nimi nie prześpi. Wiec wszystko w porządku.
Jednak moim ukochanym wątkiem filmu jest ten Roznerskim a Foremniak. Otóż ten wątek jest tak rozplanowany w produkcji, że trudno powiedzieć po co tam jest. Żadna z tych postaci nie ma jakiegoś szczególnego charakteru (Foremniak składa się wyłącznie z haseł które ładnie wyglądają na gwieździstym tle w nagłówku na FB, Roznerski składa się głównie z mrużenia oczu) twórcy jakby sugerują że coś pomiędzy nimi jest, ale ponieważ wątek znika na godzinę z filmu, to kiedy pojawiał się pod koniec byłam zaskoczona, że w ogóle on w tym filmie jest. Co więcej trudno powiedzieć po co jest, bo niby bohaterowie się o coś zakładają, ale ich zakład ani nie wpływa na ich działania, ani nie ma żadnego znaczenia dla fabuły. Trochę jakby ktoś słyszał, że w komediach romantycznych musi być zakład, ale nie rozumiał jaka jest jego funkcja. Co więcej sami aktorzy zachowują się tak jakby sami nie do końca wiedzieli o co chodzi, na całe szczęście Foremniak na każdą scenę ma jakieś motywacyjne motto a Roznerski mruży oczy tak, że prawie ich nie widać.
Zresztą w ogóle w wielu przypadkach człowiek ma wrażenie, że twórcy tego filmu wiedzieli, że coś powinno być, ale nie rozumieli, jak działa. Ot w filmie jest szalona przyjaciółka, bo wiadomo, że bohaterka musi mieć szaloną przyjaciółkę. Przyjaciółka prowadzi taksówkę, bo wiadomo, że musi być spoko kobietą. Ogólnie ta przyjaciółka ma być takim Krolakiem tego filmu. Niestety jest tylko irytująca. Ale co ciekawe, twórcy jej też napisali wątek romantyczny – i podobnie jak wszystko w tym filmie, ma się wrażenie, że dodali go bo tak wypada, ale nie mieli nań żadnego pomysłu. Oto nasza pani taksówkarka wozi po mieście non stop sprzedawcę dzieł sztuki, który z bliżej nie wyjaśnionych powodów sprzedaję sztukę tylko w taksówce. No i pod koniec on wyjawia, że chciałby z nią iść na randkę. A ona oczywiście nic nie wie o sztuce. Tymczasem to byłby taki piękny punkt wyjścia, gdyby się okazała, ze ona przez rok wożenia go na tylnym siedzeniu sporo się o sztuce dowiedziała. Ale nie to by wymagano napisania jakiegoś wątku od początku do końca i to z pomysłem.
Wychodzi tu jeszcze jeden problem produkcji bo to film, w którym w ogóle kobiety nic nie wiedzą. Nie wiedzą co to jest spalony, nie wiedzą co to jest karny, nie wiedzą co to jest sztuka konceptualna, nie wiedzą kto jest kim w towarzystwie, nie wiedzą, że ktoś był w reprezentacji polski. Ogólnie to film o niezbyt ogarniętych kobietach, które co pewien czas słyszą w głowie głos Małgorzaty Foremniak, co mnie osobiście prędzej zaprowadziłoby do psychologa niż przed ołtarz. Mówiąc o ołtarzach, jest w tym filmie jedna scena ślubu i bohaterka zjawia się na tym ślubie w białej sukience. Serio, nie mówię, że trzeba się super trzymać tradycji, ale serio, wysyłać bohaterkę w bieli na ślub? No naprawdę. Inna sprawa, że mam wrażenie, że spora ilość zaręczyn w produkcji jest głównie wynikiem tego, że cały film to taka trochę wydłużona reklama najnowszych kolekcji biżuterii APART i tego, gdzie można ją nosić. No więc jak się wybieracie na gale charytatywne, pokazy jeździeckie oraz pogrzeby i śluby to tyko w biżuterii APART. Tylko dlaczego ja do tego musiałam tak cierpieć.
Pod sam koniec filmu miałam nadzieję, że bohaterka – otworzywszy kawiarnie za pieniądze ze sprzedaży Fiata Multipli (używanej! To musiała być najdroższa Multipla zakupiona przez kogokolwiek w Polsce) każe spadać na drzewo facetowi. I początkowo wydaje się, że film jakoś wybrnie ze swoich amoralnych opowieści o ludziach, którzy mają w nosie wierność i inne związki, właśnie dzięki temu, że bohaterka zostanie sama ze swoją kawiarnią i własnymi pieniędzmi. Ale nie… ostatecznie wystarcza jeden kretyński „wielki romantyczny gest” (nie aż tak wielki) i bohaterka zapomina o wszystkim. O tym, że facet wziął dwa miesiące wcześniej ślub z inną, o tym, że będąc z inną z nią flirtował, o tym, że będąc z inną w czasie wieczoru kawalerskiego zdradził swoją narzeczoną. Nasza porzucona przez faceta bohaterka ma gdzieś tą narzeczoną, potem żonę, potem porzuconą kobietę (też dla młodszej). Bo przecież oni się kochają. Blech.
Powiem wam szczerze, ja wiem, że polskie komedie romantyczne nie będą zabawne, wiem, że są małe szanse by jakkolwiek dotknęły prawdziwego życia a nie jego zniekształconej wersji. Wiem, że muszą się kończyć romantycznym objęciem, bo romantyczne jest tylko to, gdzie jest chłopak i dziewczyna, a nie po prostu wizja, że miłość może do człowieka przyjść, jeśli uporządkuje swoje życia i jest ze sobą szczęśliwy. Ja to wszystko rozumiem. Ale dlaczego ci bohaterowie muszą być tacy koszmarnie niemoralni, samolubni i egoistyczni. Dlaczego nie możemy wrócić do miłych dziewczyn, które nie kłamią, fajnych chłopaków, którzy nie są zaręczeni i odrzucić wszelkie zdrady, zerwane zaręczyny i polowania na kasę. Jest całkiem sporo pięknych historii, które się da tak opowiedzieć. To naprawdę nie powinna być taka wysoka poprzeczka. Stąd ustawiam nową poprzeczkę. Nie czekam na dobrą komedię romantyczną. Czekam na umiarkowanie moralną komedię romantyczną. Ciekawe czy się kiedyś doczekam.
PS: Jest w tym filmie jedna scena, która ma się teoretycznie dziać w Paryżu ale to najbardziej fotoszopowy Paryż jaki widziałam. Więc kiedy bohater mówi „To moja ulubiona kawiarnia, nie dlatego, że jest w Paryżu” to ma się ochotę scenicznym szeptem dodać „Być może dlatego, że nie jesteś w Paryżu”.