Zwierz często się wam przyznaje, że chodzi na filmy dla aktorów bo uznaje, że nie ma się czego wstydzić. Czasem dzięki takim wyborom można trafić na naprawdę dobrą produkcję, albo przynajmniej na produkcję intrygującą. I tak słabość do pięknego belga Matthiasa Schoenaertsa (zwierz jedno wie – nigdy nie nauczy się pisać tego nazwiska) zaprowadziła zwierza do kina na film Cień. I była to wyprawa ciekawa. Wpis nie zawiera jakiś straszliwych spoilerów ale zwierz omawia w nim pewien zwrot akcji więc jak bardzo nic nie chcecie wiedzieć to tu poprzestańcie.
Czasem chodzenie do kina na ładnych aktorów przynosi bardzo dobre efekty
Rzadko zdarza się by iść na film z dość dobrze wyrobionym przekonaniem o czym będzie historia i dostać coś zupełnie innego. Zacznijmy więc od tego czym film się pozornie wydaje i co można zobaczyć w zapowiedziach. Oto poznajemy Vincenta – zawodowego żołnierza, który cierpi na syndrom stresu pourazowego. Chciałby wyjechać na kolejną misję ale badania lekarskie są nieubłagane – mimo, że nie ma już halucynacji ani paranoi to jednak nie jest na tyle zdrowy by wyjechać i służyć. Vincentowi nie pozostaje więc nic innego tylko zająć się jakąś inną pracą. A dokładniej ochranianiem przyjęcia w rozległej posiadłości pewnego libańskiego biznesmena. Widz powoli obserwuje zachowanie Vincenta wyczuwając pewne napięcie. Z pewnością nie jest to człowiek zupełnie zdrowy – jest w nim nerwowość, czasem coś mu piszczy w uchu, nie ma w nim takiego spokoju jakiego oczekiwalibyśmy od osoby zajmującej się bezpieczeństwem. W czasie przyjęcia wpada mu w oko żona biznesmena – piękna kobieta, która jednak znajduje czas by w środku przyjęcia wrócić do kuchni i nakarmić psa. Szybko okazuje się, że fucha na jeden wieczór może być czymś więcej – biznesmen wyjeżdża i ktoś musi zająć się ochroną rodziny. Jako, że interesy są szemrane to nie ma wątpliwości że ochroniarz żonie i małemu synkowi jest potrzebny.
Rzadko w kinie mamy filmy na tak niewielką obsadę aktorską na ekranie mamy dosłownie kilka osób.
Do tego momentu zwierz, podobnie chyba jak większość widzów był przekonany, że ogląda film czysto psychologiczny gdzie ważne będą zmagania bohatera z jego objawami stresu pourazowego i ewentualnie uczucia jakie budzi w nim żona biznesmena – coś pomiędzy fascynacją a kompletną paranoją. W tej pierwszej połowie filmu jest całe mnóstwo napięcia które wynika raczej z pracy kamery, gry aktorów, pewnych przeczuć i lęków widza, a niekoniecznie z tego co się dzieje na ekranie. To intrygujące kino, które budzi poczucie dyskomfortu bo cały czas boimy się kompromitacji ochroniarza, który nie jest w stanie odróżnić własnych lęków od rzeczywistości. I właśnie wtedy film zmienia gatunek. Okazuje się, że lęki wcale nie były takie nieuzasadnione a nasz bohater będzie musiał wykorzystać swoje umiejętności by ochronić kobietę i jej synka. To pewne zaskoczenie bo widz nie spodziewa się takiego zwrotu ku kinu akcji czy może raczej „kinu oblężonej twierdzy”. To zwrot który zmienia też rodzaj napięcia – twórcom filmu dobrze wyszło stworzenie atmosfery zagrożenia, zamknięcia i niepokoju – bez korzystania z efektów specjalnych czy nawet klasycznych dla filmów zabaw muzyką czy światłem. Jednocześnie jest w tej drugiej części filmu jakby mniej emocji. Mimo, że naprawdę coś się dzieje to jednak odnosi się wrażenie, że film zdecydowanie bardziej intrygował zanim pojawił się ten komponent kina akcji. Choć w sumie trudno nazwać to klasycznym kinem akcji.
Nawet jeśli film nie zawsze porywa to Schoenaerts jest fenomenalny
Film został napisany z myślą o Matthiasie Schoenaertsie (jeszcze to odmieniać. Koszmar!) i bardzo to widać. Bo nie ulega wątpliwości, że cały ten film to projekt mający nam w pełnej krasie zademonstrować talent belga. Odstaje on o kilka długości do reszty niewielkiej obsady ale też w sumie jako jedyny naprawdę ma co grać. Kamera często pozostaje bardzo blisko niego, niekiedy z fascynacją przyglądając się jego emocjom, twarzy czy mimice (ależ facet ma rzęsy – taka uwaga zupełnie z treścią filmu nie związana) kiedy indziej każe nam spojrzeć na świat jego oczyma. Przy czym co ciekawe – bardzo szybko zaczynamy czuć bohatera i jego zmagania z powrotem do normalności, ale tak naprawdę niewiele o nim wiemy. Nie wiemy gdzie dokładnie służył, jaki ma stopień wojskowy, ile minęło od misji czy jest wykształcony itp. To ciekawa sytuacja bo Vincent jest w filmie tym kogo chcemy w nim widzieć. A jednocześnie szybko zaczynamy czuć z nim związek. To nasz bohater. Przy czym serio zwierz dawno nie był pod wrażeniem występu aktora tak jak w tym przypadku. Vincent mało mówi więc wszystko pozostaje w gestach, mimice, sposobie „noszenia się” bohatera. A tu mamy wszystko – i napięcie, i lęk (co jest prawdziwe a co wymyślone) i uczucia, które bohatera wcale nie uskrzydlają ale mu ciążą. Ogólnie rola odstaje od filmu, który niestety nieco zawodzi.
Mimo, że w filmie są sceny akcji to są cudownie pozbawione Hollywoodzkiej efektowności
Po pierwsze nie za bardzo da się coś powiedzieć o pozostałych rolach. DIane Kruger gra nieźle ale jej postać nie jest jednak nieco niedopracowana. Nic o niej tak naprawdę nie wiemy, nie mamy takiego zestawu emocji jak w przypadku głównego bohatera. Jest kobietą w kłopotach, żoną która nie może ufać mężowi, matką która nawet w chwilach największych problemów troszczy się o dziecko. Możemy założyć że jest intrygująca ale nie ma w niej tyle byśmy mogli sobie dopowiedzieć to co zapewne dopowiada sobie bohater. Ponieważ w filmie niewiele się mówi nie ma przestrzeni na to by bohaterka nawet dopowiedziała o sobie to czego nie możemy na pierwszy rzut oka zobaczyć. Szkoda bo wydaje się, że gdyby w filmie była dwójka bohaterów to byłoby to zdecydowanie lepsze. Zwierz ma też problem z zakończeniem historii. Nie jest ono złe, ale brakuje zwierzowi jeszcze jednej sceny – która jakoś by to zakończenie emocjonalnie wypełniła. To znaczy, nie jest złe ale zwierz by jakoś poszerzył tą część bo film się bardziej urywa niż kończy. Co zresztą jest w nim bardzo europejskie bo sporo filmów europejskich właśnie ma takie – bardziej naturalne zakończenia.
Film doskonale gra napięciem, wyczuwalnym od pierwszych scen
Zwierz ma wrażenie, że reżyserka Alice Winocour, której aż dwa filmy możemy teraz podziwiać na ekranach (drugi to powszechnie chwalony Mustang) miała tu bardziej pomysł na film krótkometrażowy niż na pełną fabułę. Nie jest Cień filmem nudnym ale wydaje się, że niewiele by stracił gdyby go znacznie przyciąć i te emocjonalne i psychologiczne fragmenty które w nim są skompresować do jakichś trzydziestu minut. Wtedy zwierz nie miałby złego słowa do powiedzenia o produkcji. A tak ma wrażenie, że po prostu to co reżyserka chce powiedzieć czy pokazać nie wystarcza do wypełnienia fabułą czy nawet emocjami pełnego filmu. Nie jest nudno – bo kiedy pojawia się akcja napięcie jest raczej spore, ale zwierz miał wrażenie, że gdzieś się to co najważniejsze – obserwowanie bohatera i jego kłopotów z adaptacją do normalnego życia i poprawnych interakcji międzyludzkich – rozmywa. Zwłaszcza że to jest film gdzie przez większość czasu mamy na ekranie dwie, trzy osoby – a głównego bohatera właściwie nie tracimy z oczu bo jego percepcja jest tu najważniejsza. To wszystko chyba by lepiej wypadło w nieco krótszej fabule.
Widz cały czas ma ochotę na więcej dialogów, więcej informacji, zamiast tego dostaje sporo emocji
Natomiast film dość ładnie zadaje kłam, że kobiety nie umieją kręcić filmów z elementami sensacyjnymi. Wszystko tu znajdziemy – i całkiem realistycznie pokazaną przemoc, i napięcie i niezbyt może dokładnie zarysowaną intrygę ale nie trudno się połapać o co chodzi. Zwierz nie do końca rozumie (a przeczytał kilka takich recenzji) tekstów które podkreślają że reżyserką filmu jest kobieta bo powiedzmy sobie szczerze – trudno to w jakikolwiek sposób uznać za kino przynależne do jakiejś płci. Co najwyżej – jak wyznała reżyserka – sposób kręcenia głównego bohatera ma przypominać to jak czasem w filmach pokazuje się kobiety – bardzo blisko, intymnie. Ale to też nie jest jakieś takie bardzo nowatorskie – zwłaszcza że mamy teraz trend pokazywania mężczyzn coraz bardziej przedmiotowo. Zresztą nie jest to zabieg aż tak jednoznaczny – zwłaszcza kiedy się ogląda film. Zwierz odnosi wrażenie, że w każdym filmie nakręconym przez kobietę szuka się obowiązkowo jakiejś specyficznej perspektywy choć naprawdę trudno powiedzieć, dlaczego.
Widać że scenariusz pisano z myślą o konkretnym aktorze i jego możliwościach
Ostatecznie gdyby zwierz miał wyrokować, to powiedziałby wam, że nie jest to produkcja która koniecznie wymaga wyprawy do kina, chyba że jesteście podobnie jak zwierz oddanymi fanami belgijskiego aktora którego nazwiska zwierz nie potrafi ani zapisać ani wymówić (stąd ma nadzieję, że nigdy szczerze nie polubi innego belgijskiego aktora bo wtedy rozmowa z przyjaciółką o chodzeniu „na Belga” może się znacznie skomplikować). Wtedy film warto zobaczyć bo to naprawdę popis aktorski. W innym przypadku, zwierz poleca wam poczekać na domowy seans – niewiele stracicie. Jedyne co smuci to fakt, że fil trafia na nasze ekrany tak późno. Bo właściwie w chwili kiedy jesteśmy u progu nowego Cannes dostajemy film zeszłoroczny. Do tego dwa filmu tej samej reżyserki zbiegły nam się w kinach. To ciekawe, że ludzie tak strasznie potrafią się denerwować jak Batman v Superman jest dwa tygodnie później w Polsce niż w Stanach a zapominają ile trzeba czekać na premiery filmów które mają swoją premierę w Cannes – czasem pół roku a czasem nigdy nie trafią na ekrany albo człowiek zapomni że czekał na film w kinach bo ma już brytyjskie DVD (Pan Turner). Co więcej ostatnio zrobił się jakiś mało fajny zwyczaj przesuwania lub wyrzucania premier (Pamiętacie jak Duma i Uprzedzenie i Zombie miała wejść do kin). Ciekawe do jakiego stopnia to przemyślany trend a do jakiego odpowiedź na popularność innych form pozyskiwania filmów. W każdym razie na Cień czekaliśmy długo. Kto wie, czy stąd też nie ma odrobiny rozczarowania.
Ps: Ponieważ zwierz ma fazę na Jamesa Nortona to może w końcu będzie ta recenzja Wojny i Pokoju co ją zwierz miesiące temu obiecał.