Znacie ten slogan „Kiedy ostatni raz robiłeś coś po raz pierwszy w życiu?”. Otóż zwierz wie dokładnie. Dwa dni temu po raz pierwszy w życiu wyszedł z kina przed końcem seansu. I pomyślał, że dlaczego wam o tym nie opowiedzieć. I nie zadać sobie pytania czy wychodzenie przed końcem ma w ogóle sens.
Zacznijmy od tego, że zwierz w ogóle poszedł do kina. Na co zapytacie. Ano na film „Dzień matki”. Zwierz przyzna szczerze idąc na film doskonale wiedział, że będzie to produkcja zła. Ale – ponownie zwierz musi coś wyznać – czasem idzie do kina z miłą myślą, że będzie mógł być dla filmu złośliwy. Nie zdarza się to często (tak raz na rok mniej więcej) ale kiedy się zdarza zwierz nawet cieszy się na potencjalnie złą produkcję. Pisanie złośliwych wpisów o marnych filmach to być może bardzo nieprofesjonalna rozrywka ale daje tyle radości. Jeden z większych plusów posiadania bloga to możliwość takiego zupełnie nieprofesjonalnego napadu złośliwości. Do tego, zwierz ma kartę Cinema City Unlimited która w nieodpowiednich rękach odbiera rozum i ostatnie podrygi blogerskiej rzetelności.
Nikt lepiej nie pokazuje wszystkich emocji widza niż Shia LaBeouf oglądający wszystkie swoje filmy na jednym długim seansie
Film „Dzień Matki” fascynował zwierza od dawna Garry Marshall – reżyser Pretty Woman od pewnego czasu zajmował się bowiem amerykańskimi wariacjami na temat „To właśnie miłość”. Przepis został dość szybko ukuty – duża filmowa obsada, mnóstwo wątków i koniecznie jakieś święto. Ponieważ Boże Narodzenie było zajęte w ostatnich dwóch filmach mieliśmy Walentynki (nudne ale miejscami znośne) i Nowy Rok (film absolutnie nieznośny poza wątkiem z Michelle Pfeiffer i Zacem Efronem który był sztampowy jak cholera ale jakoś zwierz pamięta całkiem miło ten wycinek opowieści). Zwierz podejrzewał, że coś nowego się kroi ale był szczerze zdumiony, że wybrano akurat Dzień Matki. Co prawda w Stanach to święto dużo ważniejsze niż w Polsce (co zwierz zauważył oglądając seriale więc może mieć zaburzoną percepcję zjawiska) ale nadal wydaje się dość mało istotne –zwłaszcza po to by poświęcać mu cały tego typu film, który zazwyczaj opiera się na powtarzaniu podobnych banałów. O ile jednak banały o wielkiej miłości powtarzano nam tak często, że się uodporniliśmy o tyle banały dotyczące macierzyństwa są dużo bardziej skomplikowane. Głównie dlatego, że nie każdego dosięgła strzała wielkiej prawdziwej romantycznej miłości a każdy ma matkę i wie, że jej posiadani nie jest tak piękne jak na kartkach czy w łzawych filmach.
Zwierz wybrał się więc by skonfrontować się z tą romantyczną i polukrowaną wizją macierzyństwa… i nie wytrzymał. Nie wytrzymał szybko, niektórzy zapewne stwierdzą że zbyt szybko. Otóż postanowił wyjść z kina, kiedy okazało się, że film zawiera wątek w której mamy dwie bohaterki – jedną w radosnym związku z drugą kobietą (swoją żoną) drugą która ma męża hindusa. Aby utrzymać kontakt z matką siostra lesbijka udaje przed rodzicami, że ma narzeczonego, druga zerwała kontakt z matką po tym jak tamta skrytykowała przez nią wybór faceta o innym kolorze skóry niż biały. Ponieważ jednak zbliża się dzień matki, siostra lesbijka namawia swoją siostrę do tego by zadzwoniła do matki. I córka dzwoni do matki (właściwie przymuszona przez siostrę) i mówi mamusi że niezależnie od wszystkiego, to wciąż jest jej matką i choć nie przeprasza za to, że kiedykolwiek umawiała się z Hindusem (nadal nie przyznaje się że związek nadal trwa i nawet ma dziecko) to jednak pamięta o tej więzi i składa chyba nawet życzenia z okazji dnia matki.
W tym momencie wstałam i wyszłam. Dlaczego? Otóż zwierz doszedł do wniosku, że ma swoje granice. I te granice o dziwo nie leżą tam gdzie w filmach pojawia się krew, seks i psychopatyczni mordercy. Granicą okazał się moment kiedy twórcy filmu sugerują, że nawet jeśli twoja matka jest homofobiczna i rasistowska i nie akceptuje twojego życia i wyborów to nadal jest twoją matką i powinno się do niej zadzwonić. Zwierz wie, że to nie jest proste ale ma wrażenie, że to jest dokładnie ten moment kiedy argument, że jest się czyjąś matką nie działa. Nie wszystkie matki zasługują na swoje dzieci, a sam fakt urodzenia kogoś nie daje boskich i dobrych mocy. Oczywiście, zwierz doczytał, że wszystko (SPOILER) kończy się dobrze, bo babcia poznaje swojego wnuczka i się zakochuje i jest w porządku. Ale właśnie o to chodzi – dobre zakończenie, na które postać matki niekoniecznie zasługuje. Przynajmniej zdaniem zwierza (w końcu to zwierz wychodził z kina przed końcem). Zwłaszcza, że ten przesłodzony wątek nijak się ma do tego co wiele osób przeżywa w swoich rodzinach gdy decyduje się na związek z kimś choć trochę innym od tego co rodzina akceptuje.
Zwierz miał szczęście że wyszedł wcześniej i nie doczekał wątku w którym bohaterka Julii Roberts przekonuje, że można mieć albo karierę albo dzieci. Wtedy zwierz już oficjalnie rzucałby popcornem w ekran, zakłócając tym samym seans tym siedmiu osobom które oprócz niego siedziały na sali. Kiedy jednak zwierz opuszczał kino zaczął się zastanawiać nad tym dlaczego dopiero teraz w 29 wiośnie życia zdecydował się wyjść z kina przed zakończeniem seansu. Jasne były filmy na których zwierz był rozczarowany, czy tęsknie spoglądał w kierunku drzwi wyjściowych (pierwszy raz na Wiedźminie, kolejny tak wyraźny na ostatniej części Matrixa) ale dzielnie dotrwał do końca większości oglądanych produkcji – często by móc napisać recenzję (50 Twarzy Greya) a czasem z dziwnego poczucia obowiązku, że skoro już się dojechał do kina, zapłaciło za bilet i usiadło w ostatnim rzędzie to właściwie wypada obejrzeć film do końca.
No właśnie, tym co chyba zadecydowało o tym, że zwierz po raz pierwszy wyszedł bez wyrzutów sumienia z seansu była karta Cinema City Unlimited. Fakt, że zwierz właściwe nie opłacił seansu, sprawił, że wyjście z kina było zdecydowanie łatwiejsze. Jednocześnie zwierz uświadomił sobie jak bardzo wcześniej czuł się zobowiązany tą – w końcu nie tak bardzo wysoką sumą, jaką się płaci za bilet, do wytrwania do samego końca seansu. To ciekawy mechanizm gdzie nagle sam fakt, że się za coś zapłaciło sprawia, że jesteśmy w stanie przełknąć nawet największą kichę, byleby tylko nie wyrzucić pieniędzy w błoto. Druga sprawa, to już kwestia swoistych zainteresowań zwierza. Jeśli wyjdzie się z seansu wcześniej nie sposób potem pisać z niego recenzji. Trudno jest zrezygnować z tego przywileju, a jednocześnie, chyba w nas wszystkich tkwi takie przekonanie, że nawet marny z początku film może potencjalnie odkupić swoje winy pod koniec. I choć zdarza się to naprawdę rzadko – sam zwierz widział w życiu niewiele takich filmów, to wciąż tkwimy na widowni pozwalając się wodzić obietnicą rozsądnego zakończenia.
Pytanie które nasunęło się zwierzowi gdzieś w połowie drogi pomiędzy salą a drzwiami które zaprowadziły go do galerii handlowej brzmi : Dlaczego tak naprawdę nie robimy tego częściej. Dużo częściej. Zwierz widział przedstawienia na których po przerwie nie wracała połowa widowni (jak najbardziej słusznie) ale wyjście z kina przed końcem seansu nadal uznaje się za akt dość wyraźnej dezaprobaty. Choć przecież w domowym zaciszu zdarzało się nam nie raz wyłączyć film po kilkunastu minutach, albo w połowie, bez poczucia, że robimy coś wyjątkowo złego czy godnego potępienia. Być może decydujący jest tu sam brak przerwy, konieczność zakłócenia seansu czy zwrócenia na siebie uwagi innych widzów. Zwierz ma jednak wrażenie, że nasza kultura cały czas przekonuje nas że spotkanie z dziełem – czy to filmowym czy muzycznym czy książkowym, powinno być pełne, nawet wtedy kiedy twórca nie może nas do siebie przekonać. Zwierz spotkał się z całą masą ludzi którzy uważali, że rozpoczęte książki należy koniecznie przeczytać do końca, nawet wtedy kiedy już w połowie wiemy, że nic ciekawego w nich nie znajdziemy, a sposób prowadzenia narracji przez autora strasznie nas denerwuje. Tymczasem jakiś przymus dotarcia do końca rządzi całą masą odbiorców kultury, którzy zamiast dać sobie spokój siedzą i się męczą.
Kwestia czy powinniśmy się męczyć nie jest taka prosta. Wyjście z koncertu czy z teatru to sygnał bardzo bezpośredni dla muzyków czy aktorów – widzą że widzów jest mniej, więc coś musiało pójść nie tak. W przypadku filmu czy książki twórca nie wie o tym, że nie przekonał nas do całej swojej historii. Powieść kupiona, bilet opłacony, nasze spotkanie – tu ograniczone tylko do transakcji finansowej się kończy. Wychodząc z kina wcześniej, czy przestając czytać książkę pozbawiamy się możliwości wydania innej opinii poza „nie skończyłem/skończyłam” co zwykle dla ludzi gorzej świadczy o nas (w końcu tam potem mogło być co ważnego) niż o porzuconym dziele. Ten fakt sprawia, że ostatecznie decyzja o tym czy wychodzić z kina, nie jest demonstracją wobec twórcy ale pewną demonstracją postawy wobec samego siebie. Gdzie postawimy granice tego, jak bardzo możemy samych siebie zmęczyć – a zmęczyć możemy się na filmie zbyt okrutnym, głupim czy trudnym. Innymi słowy wychodząc z kina dbamy przede wszystkim o siebie i własną psychikę.
Co ciekawe, zwierz po swojej deklaracji że wyszedł z kina zauważył zdziwienie wielu osób, że dopiero ten – z licznych złych filmów jakie oglądał przez lata zwierz – zmusił go do opuszczenia kinowej sali. Zwierz może nawet powiedzieć, że to nie był najgorszy film jaki kiedykolwiek widział, choć z pewnością – ze swoją polukrowaną rzeczywistością, irytującymi postaciami i wybitnie wtórnymi i żenującymi scenami znajdował się w pierwszej dziesiątce. Co więc sprawiło że zwierz opuścił kino? Widzicie chyba chodzi nie tylko o wspomnianą wcześniej scenę, ale w ogóle o robienie z macierzyństwa pewnej szopki, która doskonale wygląda w okolicach dnia matki i podnosi posiadanie dzieci do stanu wiecznie błogosławionego. Choć zwierz jest do własnej matki wielce przywiązany, to nienawidzi kiedy pojawia się ten motyw. Okazało się, że to jest coś co wypędza zwierza z kina. Choć może nie chodzi o samo macierzyństwo tylko o sprowadzanie więzów międzyludzkich do sztampowych obrazków które sprawiają że wszyscy czują poczucie winy.
Zwierz nie żałuje, że opuścił kino. Przynajmniej coś zrobił po raz pierwszy w życiu. Jednocześnie zwierz nie przestanie chodzić na złe filmy, bo pisanie złych recenzji jest jedną z najlepszych rozrywek jaką zwierz zna. Poza tym złe filmy czasem miewają zaskakująco dobre małe elementy, na które zwierz czeka. Ale teraz już wie, że może wyjść z kina i nie czuć się z tym jakoś bardzo źle. Jednocześnie jednak nawet teraz pisząc ten tekst i zastanawiając się dlaczego na Boga tak często siedzimy niemal przykuci do kinowych foteli zwierz trochę żałuje, że nie nadwyrężył swojej psychiki i nie został dłużej. Bo jakże by się pięknie i złośliwie pisało tą recenzję. No ale czasem psychika nie pozwala być złośliwym. Wtedy trzeba słuchać.
Ps: Jutro premiera książki więc czekajcie na lekko monotematyczny wpis ale już dziś zwierz zaprasza was na spotkanie w ramach Targów Książki na Narodowym – możecie zapisać się na wydarzenie na Facebooku żeby nie zapomnieć albo trafić na stoisko 120/D17 między 17 a 18 21.05
Ps2: Zwierz powoli kończy oglądać animację z Ligą Sprawiedliwych, widział już prawie wszystkie z Batmanem. Czy zostało mu coś fajnego do obejrzenia z animowanego uniwersum DC?