W nocy śni mi się, że Idris Elba i Aleksander Skarsgard chcą nocować w moim mieszkaniu ale niestety są za wysocy by wygodnie rozłożyć się na moim łóżku. Za to bardzo smakuje im serwowane w mieszkaniu curry. Budzę się rozbawiona własną wyobraźnią. I zadowolona że na łóżku na którym leżę spokojnie mieści się moje niecałe metr sześćdziesiąt. Nie ma co leżeć. Londyn czeka.
Zaczynam od Kew Gardens, do których jedzie się z trzema przesiadkami docierając tam gdzie wagoniki metra wychodzą spod ziemi i jadą spokojnie pomiędzy coraz mniejszymi i bardziej uroczymi domami mieszkalnymi. Sama stacja na której wysiadamy też jest urocza otoczona niewielkimi sklepikami, zanim jednak zdążę się pozachwycać dowiaduję się, że tu nawet Tesco jest droższe. Cóż za urodę rzeczy małych trzeba czasem zapłacić. Za Kew Garden też trzeba zapłacić na wejściu ale jeśli się zastanawiacie nad tym wydatkiem to od razu podpowiadam. Warto. Chociażby po to by stanąć na polu pełnym stokrotek i przyglądać się stadku gęsi które podobnie jak ty łapią słońce.
Wiele jest rzeczy pięknych na świecie, ale niewiele rzeczy równa się z siedzeniem wśród stokrotek
Przechodzimy powoli po palmiarni gdzie powietrze jest gęste, ciepłe, mokre i zupełnie nie dla ludzi. Za to rośliny mają się tu doskonale. Pną się do góry otoczone XIX wiecznymi metalowymi konstrukcjami, jednocześnie wolne i uwięzione poddane ludzkiej ręce i wyrywające się do góry swoim opiekunom. Mimowolnie nasłuchuje czy aby pomiędzy gałęziami drzew nie śpiewa jakiś ptak albo spoglądam pod nogi czy przypadkiem nie przebiega jakiś robaczek. Ale nie tu panuje cisza, spokój i tylko słychać co chwila migawkę aparatu gdy ktoś robi sobie zdjęcie z wielką palmą, bambusem czy innym egzotycznym drzewem. Nagle kątem oka dostrzegam między egzotycznymi korzeniami ruch. Przyglądam się bliżej. To tylko swojski wróbel. Sam pośród dżungli. Kiedy wychodzimy przed szklany budynek majowe powietrze wydaje się tak orzeźwiające jak gdyby zaczerpnęło się łyk świeżej wody.
Marta przyłapała mnie jak podglądam pszczoły. Uświadomiłam sobie, że od dawien dawna nie widziałam pszczół
Mapka którą dostałyśmy przy wejściu nakazuje nam karnie zwiedzać kolejne zakątki, spacerować po uroczych mostkach, wąchać kwitnące rododendrony czy oglądać te zakątki parku w których ludzka ręka uczyniła naturę jeszcze piękniejszą. Nic jednak nie chce przebić siedzenia na olbrzymiej porośniętej trawą promenadzie, wśród gęsi i stokrotek. Choć nie zobaczyłyśmy ani małych łabądków (ponoć o tej porze roku można się na nie natknąć) a małe gąski (idące oczywiście gęsiego) widziałyśmy tylko przez chwilę, to nic nie przebije momentu kiedy na zielonej parkowej trawie można usiąść popijając zimne prosecco (tak popijamy tu mnóstwo prosecco) i jedząc sałatkę owocową. Oczywiście ponownie nie obyło się bez zdjęć, ale większość czasu można było po prostu siedzieć i cieszyć się popołudniem w jednym z najpiękniejszych zielonych miejsc jakie widziałam. Co ciekawe, mimo że od rana do parku zbiegało się coraz więcej osób. To rozbiegały się one po olbrzymiej przestrzeni. Przez chwilę można było nawet odnieść wrażenie że nikogo poza nami w parku nie ma.
Jeśli macie czas i trochę kasy wpadnijcie koniecznie do Kew Gardens. Warto.
Jest coś takiego w dzieciach, że na tle trawników i kwiatów wyglądają słodko. W Kew Gardens wszystkie dzieciaki wyglądają jak z reklam odzieży albo innych produktów przeznaczonych dla kilkulatków. Większość cieszy się samym bieganiem. Jednak co pewien czas jakieś dziecko absolutnie się czymś zauroczy. W oranżerii gdzie rosną najdziwniejsze rodzaje roślin, najciekawsze są kamyczki które położono pomiędzy nimi albo woda która powoli kapie gdzieś w kącie pomieszczenia. Wśród rododendronów dwie dziewczynki omijają wszystkie kwiaty ale zaczynają zrywać liście z drzew. Pouczam je że nie należy obrywać liści z drzew. Po polsku. I słusznie bo Ania i Alicja przywołane strofującym głosem swojej matki zostawiają drzewo i biegną przed siebie.
Niby tylko rododendrony. Ale jakie piękne
Niedaleko jednej z bram stoi pechowe drzewo. Dwa razy walnął w nie piorun, raz rozbił się na nim mały samolot. Dziś dobrzy ludzie zamontowali mu piorunochron i postawili tabliczkę informacyjną. Robiąc mu zdjęcie zastanawiam się czy przypadkiem nie zrobiliśmy drzewu przykrości. Kto wie, może to jedno z ulubionych drzew któregoś obecnego w licznych mitologiach boga piorunów. Może przychodził i odwiedzał je raz na jakiś czas. A teraz drzewo ma piorunochron. Może być tak, że drzewo ma szczęście. Nie w każde drzewo przeżyło tak wiele. Robię mu zdjęcie, i mam wrażenie że naruszam jego prywatność.
Na jeziorze kaczki, łabędzie i gęsi. Pływają i proszą o jedzenie. I są śliczne
Wychodzimy z Kew Gardens niechętnie tak jakby nie do końca gotowe na ten ruchliwy świat za bramą. I chyba mamy rzeczywiście rację bo kolejka w drodze powrotnej wlecze się niemiłosiernie jakby nie wiedziała, że po całym dniu przebywania na powietrzu i w słońcu bolą nas stopy i w ogóle mamy w płucach za dużo powietrza a w głowie za dużo trawnika by poradzić sobie z tak wolno jadącym pociążkiem. Kiedy zwalniają się pierwsze miejsca, siadamy i jedziemy w takiej spokojnej ciszy osób zmęczonych, zmęczeniem dobrym, które co prawda odbija się na obolałych stopach i czasem nadwyrężonych łydkach ale za to pozwala uczynić głowę lekką od wielkich myśli. To jedna z najlepszych transakcji jaką można przeprowadzić z dala od domu. Zamienić natłok myśli na bolące łydki.
Nie ważne ile betonu zużyjesz ludzie i tak w doniczkach posadzą kwiaty. I tyle z brutalizmu
Z tego świata zieleni, trawników, pałaców i oranżerii w których człowiek spodziewa się wpaść na panią w dziewiętnastowiecznej sukni, przechodzimy do Londynu zupełnie innego. Zgodnie z planem wysiadamy w City i idziemy zobaczyć Barbican. To budynek a właściwie kompleks budynków zupełnie niesamowity. Wszystko tu zostało zaprojektowane i zaplanowane. Wielki architektoniczny projekt, łączący ze sobą budynki mieszkalne, szkoły, teatr, kino, restauracje. Z pozoru całość wygląda jak koszmarny sen z czasów kiedy w latach 60 i 70 architekci próbowali zmienić sposób w jaki żyją i mieszkają ludzie. Wszystko jest betonowe, szare i brutalistyczne. Ale kiedy wchodzi się pomiędzy budynki nagle okazuje się, że w ta brutalistyczna przestrzeń ma w sobie coś pociągającego. Ludzie zamieszkali w identycznych mieszkaniach ale w doniczkach pojawiły się kwiaty, w oknach firanki. Jedno z dwupoziomowych mieszkań wypełnione jest po brzegi książkami. Projektanci zadbali też o to by beton spotykał się z zielenią i wodą. Nad brzegiem wody w sobotnie popołudnie gromadzą się ludzie, na placu zabaw bawią się dzieci. Większość przestrzeni jest jednak zamknięta, tylko mieszkańcy mogą tam wchodzić. Ewentualnie uczniowie licznych i ponoć bardzo drogich szkół jakie mieszczą się w kompleksie.
Sporo jest przestrzeni gdzie nikogo nie ma w sobotnie popołudnie. To przestrzenie tylko dla mieszkańców
Sklepik w centrum kulturalnym, który oferuje ciekawy zestaw literatury o architekturze i designie w dziale z książkami ma Utopię, powieści Orwella i Wieżowiec Ballarda. Zestaw który dobrze pokazuje pewien dystans z jakim do dziś można się odnieść do tak szeroko zakrojonej inżynierii miejskiej czy społecznej. Zwłaszcza że nad sielskimi widoczkami górują wysokie mieszkalne wieże, które wyglądają niemal kropka w kropkę jak te z niepokojących wizji Ballarda. Jednocześnie jednak, nieco wbrew temu pesymizmowi, Barbican staje się dowodem na to jak różne są dzieje i społeczeństwo brytyjskie od chociażby polskiego. Barbican nie popada w ruinę, choć szarość betonu co raz częściej przełamują zielone zacieki czy rośliny które nieco wyrwały się spod kontroli. Jednak nie jest to smutny pomnik nie spełnionych marzeń o inżynierii społecznej. Gdzie była mozaika tam jest mozaika, gdzie była tablica upamiętniająca położenie kamienia węgielnego tam nadal jest. Szare ściany wciąż są szare i nie pomazane grafitti a mieszkanie tu jest marzeniem wielu osób, nie zaś wizją niczym z koszmaru. Szczupłe modelki w futurystycznych ubraniach pozują tu na tle betonowych ścian, teatr ma się dobrze i zupełnie niedawno gościł Hamleta, w kinie grają ekranizację Jane Austen. Kiedy wychodzimy już w kierunku miasta na wąskich zdecydowanie nie dostosowanych do niepełnosprawnych schodach widzimy małżeństwo w podeszłym wieku. Kwiatowa koszula starszej pani, słomkowy kapelusz u pana. W ręku skrzynka z czerwonymi kwiatami do posadzenia w doniczce. Wizja przyszłości się nieco zestarzała i dziś sadzi kwiaty.
W tym projekcie najbardziej zdumiewa to, że działa. Że stoliki stoją tam gdzie miały stać, że kawiarnia nadal działa, że nikt nie zamknął teatru ani biblioteki
Wieczorem w lokalnym pubie jemy zaskakująco dobrą kolację. Ktokolwiek znalazł się w kuchni musi mieć jakieś ambicje bo choć dania proste to mają w sobie ten niewielki dodatek wskazujący do dobrego kucharza. W toalecie pubu stoją wyraźnie zakupione hurtem na jakiejś wyprzedaży książki. Nie jestem w stanie oprzeć się pokusie by nie zacząć ich chociaż przeglądać. Tu trochę historii Anglii, tam klasyka, tu niespodziewanie dość esej o Coleridge’u. Na ostatniej stojącej w rzędzie książce (o poszukiwaniach skarbów) znajduję napisaną dziecięcą ręką dedykację „Dla Henry’ego od Brendy”. Książka jest, podobnie jak pozostałe z połowy lat pięćdziesiątych. Nie byłabym sobą gdyby moja wyobraźnia nie zaczęła się zastanawiać jak książka przewędrowała z księgozbioru Henrego do toalety damskiej w niewielkim pubie i co na to wszystko powiedziałaby Brenda. Która, jeśli nie była jego siostrą czy kuzynką, pewnie musiała się zdobyć na sporą odwagę by podarować mu tą książkę. Przynajmniej w mojej wyobraźni.
Są na Barbicanie wieże niczym z Ballarda, ale po całym tym wyjeździe wydają się mniej straszne
Kiedy wieczorem próbuję włączyć transmisję finału Ligi Mistrzów strona internetowa delikatnie przypomina mi, że przecież nie może mi pokazać meczu. Nie jestem w Polsce a prawa telewizji nie sięgają poza granice naszego kraju. Bawi mnie to wielce bo w Polsce chyba nigdy nie próbowałam połączyć się z transmisją internetową. Na całe szczęście odrobina kombinowania i znajdzie się i transmisja i cydr o smaku kiwi. Można spokojnie spędzić wieczór zastanawiając się który z Hiszpańskich klubów będzie o te 90 minut lepszy. Transmisja lekko się tnie ale oglądać można. Kiedy dochodzi do rzutów karnych zacina się na zawsze. Ostatnie minuty meczu spędzamy w absolutnej niemal ciszy słuchając wyczytywanych kolejno informacji o rzutach karnych. Coś surrealistycznego. Ale ostatecznie wygrywa „mój” Real Madryt więc mogę się spokojnie zbierać do snu.
Jedno z mieszkań całe zastawione książkami wzbudziło we mnie wielki sentyment. Nie ma jak zatęsknić za domem
Marta mówi, że powinnam zatytułować wpis nawiązując o opowieści o dwóch miastach. Bo aż trudno uwierzyć by spokojne i królewskie ogrody Kew i brutalistyczny Barbican mieściły się w jednym mieście. Ale właśnie to chyba jest w Londynie najwspanialsze, że stare i nowe się tu przeplata. W świecie w którym nigdy nie zdarzył się koniec świata.
Ps: Trzymajcie kciuki bo jeśli wszystko pójdzie dobrze to jutro London Comic Con.
Ps2: Nie kupiłam dziś żadnej książki. Jestem z siebie dumna.