Choć Copernicon dopiero za miesiąc zwierz jest już w fazie przygotowań „Jejku jak mało czasu”. Trudno się dziwić – mimo dużej wprawy w przygotowywaniu prelekcji i prezentacji wciąż przygotowanie trzech ciekawych pogadanek popkulturalnych wymaga czasu i przygotowań. Jednocześnie w tym okresie entuzjastycznych przygotowań Zwierz zadaje sobie nie pierwszy raz pytanie – czy nie czas pożegnać się z konwentami. Przynajmniej na pewien czas.
Zwierz zaczął swoją przygodę z jeżdżeniem na konwenty w wieku w którym sporo osób tą przygodę kończy. Pierwszym konwentem zwierza był Polcon w 2013 w Warszawie. W olbrzymiej kolejce stali wówczas niemal wszyscy znajomi zwierza, a także ludzie których dopiero miałam poznać. Zwierz pamięta emocje związane z tamtym konwentem. Stres przed prelekcjami, pierwszy kupiony wianek (taki cienki i maluśki), poczucie jakim wielkim wyróżnieniem jest bycie zaproszonym do panelu dyskusyjnego. Wówczas nowością były geekowskie gadżety do kupienia na stoiskach, fakt, że na konwencie wszyscy są na TY, nawet to kiedy gdzie i komu trzeba było pokazać identyfikator budziło w zwierzu sporo emocji.
Przez ostatnie cztery lata nadrabiałam konwentowe emocje z naddatkiem. Przyjeżdżałam do kolejnych miast niemal zawsze z prelekcją, z zapisanymi punktami w programie. Kiedy nie decydowałam się na zgłoszenie punktu decydowałam się przyjechać jako „medium”, widząc w tym obowiązek relacjonowania i opowiadania o wydarzeniach rozgrywających się na konwencie. Przez te cztery lata tylko raz – dwa lata temu udało mi się być na konwencie w sposób który naprawdę mnie satysfakcjonował – miałam tyle czasu i luzu, że zamiast biegać tylko pomiędzy swoimi punktami programu, mogłam wziąć udział w konkursie, posłuchać co mają do powiedzenia inni, zahaczyć o fragment bloku naukowego. Mimo, że na każdym konwencie starałam się dowiedzieć czegoś nowego – nie ważne czy o immersji w grach czy o trądzie (jakoś nie pomyślałam, że tam będą zdjęcia) to wciąż wyjeżdżałam z poczuciem, że raczej wychodzę z pracy niż wyjeżdżam z imprezy na której mogłam się tylko bawić.
Jednocześnie kiedy nadchodził kolejny konwent myśl o tym by sobie darować zgłoszenie punktu programu nie dawała mi spokoju. Ten blog jest najlepszym dowodem na to, że zwierz nie umie odpuścić. Jeśli wokół mówi się o popkulturze to też zawsze chce coś powiedzieć, o tym co go interesuje, czy dorzucić się do dyskusji. Nikt zwierzowi nie kazał robić punktów programu – to własny wewnętrzny przymus uczestniczenia w konwentach od tej „drugiej strony” pchał go do tabelki „zgłoś punkt programu”. Jednocześnie dość szybko, kto wie może z szybko awansowałam z kolejnego człowieka który zgłosił swoją prelekcję na gościa. To jeszcze gorsza sytuacja. Bycie gościem konwentu wiąże się zazwyczaj z dwoma elementami. Pierwszy – to fakt, że zawsze znajdzie się ktoś kto uznaje że się gościem absolutnie powinno być. Drugi – jeszcze większe poczucie, że powinno się organizatorom oddać całego siebie. Zwierz nie ma złudzeń – nikt nie gości gościa z czystej sympatii – na takie wyróżnienie trzeba zapracować ale też je odpracować. Przy czym błagam weźmy słowo „praca” w nawias – wciąż mówimy o konwentach gdzie nikt nas (poza nami samymi) do niczego nie zmusza.
Gdzieś po drodze znikło sporo konwentowej frajdy. O ile w czasie Polconu w Bielsku-Białej (programowo chyba najlepszy konwent na jakim byłam) zdążyłam zwiedzić miasto (co bardzo mnie cieszy bo mam tam znajomych) o tyle na ostatnim Falkonie nawet nie zdołałam dojechać do centrum Lublina. Wyjazdy na Pyrkon zmieniły się z wyjazdów do Poznania na wyjazd na teren Targów Poznańskich. Co byłoby chyba fajne i emocjonujące gdybym była trochę młodsza. Pamiętam jak byłam w liceum czy na studiach i jak bardzo mi imponowały wszystkie imprezy które odcinały mnie od takiego zewnętrznego świata. Dziś jednak im bardziej się zanurzam w konwenowe tłumy tym bardziej czuję się zmęczona. Choć tłumy są fajne, ludzie bardzo sympatyczni a imprezy z roku na rok coraz bardziej profesjonalne, to wyjeżdżam z kolejnych miast zawiedziona sobą i tym co za sobą zostawiłam. Może z wyjątkiem Serialconu choć ten traktuję jako zupełnie inne wydarzenie – bardziej dodatek do festiwalu filmowego, który przesiąka jego (nieco inną od konwentowej) atmosferą.
Można powiedzieć, że przedawkowałam, kiedy zaczynam liczyć wychodzi mi, że w gonitwie konwentowej objechałam pół polski. Gdzie mnie nie było – od Targówka po Toruń, od Politechniki Warszawskiej po Poznań. W cztery lata postanowiłam nadrobić konwentowe doświadczenia które ludzie zbierali latami. Jednocześnie trochę dał o sobie znać wiek. Z roku na rok widzę, że grupa osób które poznałam dzięki konwentom się nie zmienia. Podczas kiedy wśród dzieciaków widzę coraz nowe twarze, to stara gwardia jest niezmienna. Z jednej strony – czyni to z każdego konwentu wspaniałą możliwość spotkania znajomych. Z drugiej – odbiera ten niesamowity dreszczyk kiedy spotyka się po raz pierwszy ludzi podobnych do siebie. Nie ukrywam też – moje szaleństwo konwentowe było związane z lękiem. Że jeśli odpuszczę i nie będę jeździć gdzie się da to czytelnicy o mnie zapomną, to stracę łączność z fandomem, i wylecę na margines. Takie straszne przekonanie, że koniecznie musze być wszędzie. Przyznam szczerze – podbudowywane jeszcze takim zwykłym ludzkim poczuciem dumy, że się mnie zaprasza, gości i ogólnie na tych konwentach chce. Na co dzień zwierz nie ma wcale tak wiele momentów kiedy czuje się ważny, a to tak cudownie podbudowuje ego, kiedy z istoty niemal anonimowej awansuje się na gościa.
Jednocześnie przyznam szczerze, odmawianie organizatorom konwentów nie jest łatwe. Z mojego doświadczenia to mili ludzie. Kompetentni, ogarnięci, umiejący pertraktować. Ty nie masz czasu ale oni mają dla ciebie doskonałą propozycję, rozkładają przed tobą propozycję paneli niczym podróżni handlarze najlepsze dobra, podsuwają pomysły na prelekcje które potem są jednymi z najlepszych jakie się wygłosiło. Przypominają o termiach, czasem lekko ponaglą. Powiedzieć im nie jest trudno. Bo przecież skoro tak ci nieba pragną przychylić to jak ich odprawić. Jak znaleźć sobie odpowiednią wymówkę. To wcale nie jest proste. To znaczy może jest bardzo proste, ale nie dla zwierza, który naprawdę ma wiele serca dla organizatorów konwentów. Być może dlatego, że wie iż nigdy by sam nie umiał niczego zorganizować. Przynajmniej nie na taką skalę.
Ostatnio patrząc na swój kolejny wypełniony wyjazdami miesiąc zwierz pomyślał, że czas nieco przystopować. Konwenty są cudowne jeśli jeździ się na nie z entuzjazmem – a nie z poczucia obowiązku. Są fajne kiedy człowiek nie ma poczucia, że musi kombinować jak poprzestawiać wszystkie dni pracy by jakoś wyrobić się z konwentem, blogiem, pracą i jeszcze wcisnąć w to sen. A przecież są jeszcze eventy blogerskie, festiwale filmowe, czy imprezy i miasta które zwierz odwiedziłby bez powodu. No i jeszcze ta słodka myśl o wolnym weekendzie. Takim gdzie się nigdzie nie jedzie. W zeszłym roku zwierz miał takie miesiące kiedy nie miał ani jednego wolnego weekendu – na własne życzenie. Skoro więc na własne życzenie się tak zaplątał, teraz spróbuje się wyplątać.
Do końca roku raczej nie pojawię się na innym konwencie niż Copernicon. W przyszłym postaram się być maksymalnie na dwóch. Wybranych wcześniej, przy czym już teraz myślę, że jednym będzie Serialcon. Może pojadę na jakiś tylko jako uczestnik. To byłoby coś nowego. Taki mój własny sposób na zdystansowanie się od konwentów. Po to by znów znaleźć radość z uczestnictwa w kolejnych imprezach. Pisze o tym publicznie nie tylko dlatego, że każde podjęte publicznie zobowiązanie jest zwierzowi łatwiej utrzymać. Ale też dlatego, że czuję iż dużo mówi się o zaczynaniu rzeczy i podejmowaniu wyzwań a mało o tym jak trudne jest rezygnowanie. Zwłaszcza jeśli coś się robiło przez tyle lat. Co więcej zwierz wyzna wam, chwilowo nie ma żadnego innego pomysłu jak zająć uwolniony przez konwenty czas. Wrodzona potrzeba bycia zapracowanym zwierzem pewnie jakoś na ten problem odpowie ale gdzieś z tył głowy pojawia się pytanie czy nie podjąć próby ograniczenia nadmiaru pracy. Choć zwierz jeszcze nie ustalił czy to go uczyni szczęśliwszym czy zepchnie w mroki wiecznej chandry. W każdym razie zwierz chwilowo idzie na konwentowy odwyk. Wiecie co to znaczy? Więcej miejsca w rozpiskach na wasze wspaniałe propozycje prelekcji.
Ps: Ponieważ dyskusje o konwentach bywają niebezpieczne – to naprawdę nie jest post wycelowany w nikogo a ni w żaden konwent, nikt mnie nie obraził, ani zwierz ma nadzieję nikogo nie obraża. Nie ma drugiego dna. Ani tajemniczego kontekstu. Po prostu jestem zmęczona.