Kiedy ponad rok temu byłam uziemiona na miesiąc w domu, postanowiłam obejrzeć jeszcze raz prequele Gwiezdnych Wojen. W tym roku w czasie mojego niespodziewanego uziemienia postanowiłam (trochę popychana przez Internet) sprawdzić co tam u Spider-Mana. Tak tego słynnego bijącego rekordy wszelkiej popularności Spider-mana z początku lat dwutysięcznych.
Zacznę od tego, że nie ukrywam – nigdy nie byłam fanką tego cyklu. Pamiętam, że na pierwszego Spider-Mana szłam świadoma, że jest to wielki hit i taki naprawdę dobry film super bohaterski. Oczywiście Spider-mana znałam – jak zresztą chyba wszyscy, bo to najpopularniejszy (czy może tylko najbardziej lubiany) bohater Marvela. Jako osoba wychowana na komiksach od TM- SEMIC doskonale wiedziałam kim jest bohater i jakie ma największe życiowe problemy, choć był to taki czas, kiedy bardziej coś mi się ćmiło niż mogłam powiedzieć z pewnością, że wiem kto jest kim w świecie Marvela.
W każdym razie moje drugie (choć jestem pewna, że widziałam Spider-mana więcej niż raz od pierwszego seansu) podejście do Spider-mana uświadomiło mi przede wszystkim jak niesamowicie zmieniło się tempo narracji. Ekspozycja w pierwszym filmie Sama Raimiego ciągnie się w nieskończoność. Po drugie, jest dość zabawnym obserwować jak z każdym kolejnym podejściem do postaci Petera Parkera gra go coraz młodziej wyglądający aktor. Zresztą jak coraz młodziej wygląda cała obsada. Chyba postać cioci May jest najbardziej wyraźnym przypadkiem. U Raimiego ciocię May grała Rosmary Harris, która pod względem stylu ubierania się i zachowania (obowiązkowe dzierganie) sprawiała wrażenie kobiety jeszcze starszej niż była. W kolejnym podejściu ciocię May grała Sally Field która wyglądał już zdecydowanie młodziej a obecnie tą rolę odgrywa Marisa Tomei, która, co prawda jest po 50, ale gdzie jej do dziergania i noszenia na głowie chustek. Ta postać to przykład dość drastyczny, ale w sumie bardzo trudno oglądając ten film uwierzyć, że ktokolwiek jest tu nastolatkiem.
Pierwszy film jest – nie ukrywam – dość nudny, pomijając długą ekspozycję, całą resztą historii sprowadza się do kilku nie aż tak spektakularnych i widowiskowych potyczek, oraz do rozwijania wątku romantycznego pomiędzy Peterem Parkerem a Mary Jane. Jedyne co jest ciekawe w tej części to postawienie na to, że zarówno Mary Jane jak i Peter mimo wielu marzeń o wielkości po zakończeniu szkoły, tak naprawdę nie są na tyle dobrze sytuowani by wszystkie marzenia miały się od razu spełnić. Zwłaszcza wątek Mary Jane, która marzy o pracy aktorki a ostatecznie ląduje jako kelnerka, plus wątek Osborna, który nie jest zadowolony z tego, że jego syn umawia się z o tyle niżej usytuowaną społecznie dziewczyną – oba te elementy są najciekawsze w dość schematycznym filmie. No poza wszystkim scenami, gdzie jest J. Jonah Jameson. Serio J.K Simmons gra tu w zupełnie innym filmie niż wszyscy (więcej w zupełnie innej trylogii niż wszyscy) i chętnie obejrzałabym produkcję wyłącznie o nim.
Tym co mnie jednak zawsze uderza, kiedy oglądam ten film jest to jak strasznie napisany jest wujek Ben. Serio ten człowiek właściwie nie ma nic więcej zrobienia w tym filmie poza byciem człowiekiem, który wygłasza tak straszne kazanie, że aż się czuje pewną ulgę jak w końcu ktoś go zastrzelił. Zresztą ja bym całej tej serii dała bana na zadnie „Wielka Siła to wielka odpowiedzialność” raz brzmiało całkiem dobrze, ale po pewnym czasie masz ochotę obrabować jakiś sklep tylko po to by sprawić zawód wujkowi Benowi. Ja wiem, że to jedyna postać w świecie Marvela która ginie naprawdę, ale serio tu jest po prostu nie do zniesienia. Ogólnie wszystko co wiąże się z ludźmi, którzy wychowali Parkera jest tak edukacyjne i koszmarnie pompatyczne, że z trudem się to ogląda. To te dwie postacie w filmie, które napisano, bez ani odrobiny dystansu i poczucia humoru.
Po seansie pierwszego filmu byłam nieco znużona i zastanawiałam się czy kontynuować oglądanie. Ale w sieci słyszałam coraz więcej głosów, że właśnie do drugiego Spider-Mana najbardziej warto wrócić. I wiecie co… rzeczywiście. Po pierwsze – w drugiej odsłonie przygód Człowieka Pająka, dużo bardziej niż o bycie bohaterem chodzi o życie Petera Parkera. Parker nie jest po prostu w stanie ratować świata, studiować i pracować. A do tego jeszcze w ogóle myśleć o związku. Stąd obserwujemy jak jego życie prywatne popada w totalną rozsypkę. Tym boleśniejszą, że M.J w końcu zrealizowała swoje marzenie i jej kariera aktorska ruszyła z kopyta a jej twarz zdobi bannery reklamowe w całym mieście. Zgadzam się ze wszystkimi, którzy uważają, że pokazanie tego ludzkiego nieuprzywilejowanego wymiaru bycia super bohaterem jest najmocniejszą stroną trylogii. Co więcej – nikt potem przy filmach o super bohaterach nie powrócił do tego wątku, że ratowanie świata nie oznacza, że ma się na czynsz. Dużo ciekawej ogląda się Petera Parkera który próbuje zdążyć z dostawą pizzy na czas niż Tony’ego Starka który może zawsze zrobić sobie jeszcze jeden kostium bo go na to stać. To jest bardzo ciekawe bo ten społeczny wymiar zmagań Parkera, który nie jest w stanie jakoś się bardzo wyrwać z matni słabych prac dorywczych staje się coraz bardziej, a nie coraz mniej aktualny.
Druga część ma też jednego z najlepiej obsadzonych złoli w całej sadze a może i nawet w całym świecie komiksowych adaptacji. Alfred Molina jako Doktor Octopus, jest ciekawy przede wszystkim dlatego, że zanim zobaczymy go jako psychopatę terroryzującego miasto, widzimy go jako sympatycznego mentora Parkera a dopiero potem jako wroga, którego trzeba pokonać. To dużo lepiej zagrana transformacja niż w przypadku Normana Osborna w poprzedniej części. Do tego rzeczywiście efekty specjalne nie zestarzały się jakoś bardzo (za to poprawiły się znacznie od części pierwszej) więc Doktor Octopus i jego metalowe ramiona wcale nie wyglądają tak źle. Choć jednocześnie – nie ukrywam, że scena rzucania ciocią May jest niezamierzenie komiczna. Podoba mi się też pokazanie utraty mocy nie jako ulgi tylko jako poczucia odzyskiwania władzy nad swoim życiem. Pod tym względem ten film jakoś dużo głębiej dotyka tego czym byłaby codzienność super bohatera.
Moim zdaniem końcówka drugiej części też jest bardzo dobra – dostajemy w dużym stopniu dopełnienie wątków z pierwszej części (wciąż otwarty jest natomiast wątek młodego Osborna ale kogo on tak naprawdę emocjonalnie obchodzi) plus ładne dobre zakończenie, które w sumie pokazuje, że w życiu Petera nie zmieniło się tak wiele – ostatecznie wciąż nie ma dobrej pracy, i mieszka w koszmarnym mieszkanku, no ale posiadanie dziewczyny, która w niego wierzy i mu kibicuje jest tym elementem który zmienia wszystko. Z drugiej strony – to jest naprawdę niesamowite jak bardzo nikt nie napisał postaci narzeczonego MJ. Niby łatwo zrozumieć, że to ma być ten idealny facet, z którym Parker nie ma co rywalizować, ale serio gdyby ktoś kazał mi wskazać go wśród ośmiu innych aktorów, którzy pojawiali się w tym filmie to nie wiem czy wskazałabym dobrze. Co jest niesamowicie ciekawe, bo w sumie można tu byłoby napisać jakiegoś bohatera z jakąkolwiek cechą charakteru poza tą, że jest brunetem w mundurze.
Nie jestem wobec części drugiej zupełnie bezkrytyczna. Sceną, z którą mam największe problemy jest ta przeładowana symboliką mesjańsko, chrześcijańsko, chrystusową scena zatrzymywania metra. Przy czym to jest tak – że tam są dobre elementy. Np. kiedy Spider-Man osłabiony już ma się osunąć w przepaść i podtrzymują go ręce jadących metrem pasażerów. To jest naprawdę super scena, dobrze oddająca to co zawsze jest sercem tej postaci – jej związek z miastem i jego mieszkańcami. Fakt, że on broni ich a oni stoją za nim. Ale kiedy potem tłum przenosi go nad głowami, to już człowiek ma dość tych symbolicznych elementów. To zresztą jest problem całej serii. Tam czasem po jednej naprawdę fajnie pomyślanej scenie następuje kolejna, która ma nam jeszcze podkręcić przekaz – i wtedy jest już za dużo.
A potem jest część trzecia. I ta część trzecia jest niesamowita pod bardzo wieloma względami. Pierwsza uwaga – którą chyba wszyscy już słyszeli – w tym filmie jest zdecydowanie za dużo wątków. Mamy Harrego, który chce pomścić śmierć ojca, mamy Sandmana, który ma własną smutną historię o nierównościach społecznych. Mamy w końcu Venoma. Każda z tych postaci i każdy z tych wątków mógłby wypełnić osobną przygodę bohatera a tu wygląda jakby ktoś napisał trzy scenariusze na raz. Co oczywiście kończy się tym, że film żadnego z tych wątków nie potrafi potratować odpowiednio poważnie.
Jednak to nie byłoby aż takim problemem, gdyby nie kwestia samego Petera Parkera. Na przestrzeni jednego filmu twórcy zmienili Parkera w takiego dupka, że to aż boli. I nie, to nie stało się w chwili spotkania z Venomem ale jeszcze wcześniej. Inna sprawa – po dwóch filmach które w sposób raczej realistyczny pochodziły do jego relacji z MJ nagle dostajemy parę która prawie ze sobą nie rozmawia, nie mieszka razem, ogólnie wygląda jakby dopiero zaczyna randkować, a tu Parker chce się oświadczyć. Zresztą z takich obyczajowych kwestii to moją ulubioną jest fakt, że twórcy postanowili zdegradować MJ z aktorki, która cieszy się powodzeniem a nawet śpiewa na Broadwayu do śpiewającej kelnerki w klubie. Biorąc pod uwagę, że w poprzednim filmie reklamowała perfumy i grała w dobrze przyjętej sztuce można by się spodziewać, że jednak od kelnerowania dzieli ja trochę więcej niż jedna nieudana rola. To w ogóle jest bardzo ciekawe, bo film sugeruje, że właściwie już po niej i musi wrócić do śpiewania w barach. Co najlepsze Kirsten Dunst ma bardzo ładny głos i fajnie śpiewa i trochę trudno się słucha tych komentarzy o tym jak jej nie słychać i jak bardzo trzeba ją zwolnić.
Trzecia część ukazuje też że stara trylogia miała jeden wielki słaby punkt. Był nim Toby Maguire. Żeby było jasne – nie uważam, że wszystkim ten aktor musi przeszkadzać. Ale ja jakoś nigdy nie umiałam zapałać do niego sympatią. W trzeciej części wygląda w tych czarnych włosach absolutnie przekomicznie i w ogóle całe jego granie „mrocznego” Petera czyni kilka scen filmu absolutnie niezamierzenie komicznymi. Maguire nieźle się sprawdza grając totalne popychadło, ale kiedy ma być zagrożeniem to nie sposób się nie śmiać. Zdecydowanie lepiej radzi sobie w tym filmie, też bardzo miły i chłopięcy z twarzy, Topher Grace. W ogóle śmiesznie się teraz ogląda sceny z Venomem, po „Venomie” gdzie człowiek zaczął zupełnie inaczej myśleć o tej postaci (bo w sumie to nie jest złol tylko antybohater).
Inna sprawa po obejrzeniu trzech części człowiek zastanawia się jakim cudem James Franco dostał potem tyle innych ról. Na przestrzeni trzech różnych filmów aktor nosi trzy fryzury i dwie miny. Jedna mina to taki szelmowski uśmiech a druga to taka cierpiąca buzia w podkówkę. To wcale nie byłby zła postać – zwłaszcza w trzeciej części pojawia się jakiś pomysł (choć wywołany amnezją, co nigdy dobrze nie świadczy o poziomie scenariusza) ale ostatecznie – wygląda na to, że gdyby wyciąć wszystkie jego sceny to widz naprawdę nie zauważyłby w całej trylogii jakiejś niesamowitej różnicy. Zresztą serio fakt, że pod sam koniec umiera, jednocześnie kładąc kres potencjalnemu trójkątowi miłosnemu (czy właściwie rzeczywistemu, bo obaj z Parkerem rywalizowali o względy MJ) jest tak cudownie melodramatyczny.
Tym co uderzyło mnie po obejrzeniu całej trylogii to fakt, że jednak przez te kilkanaście lat niesamowicie zmieniło się podejście do postaci kobiecych. MJ jest tu potencjalnie najbardziej niezależna i najbardziej „napisana”, ale nawet ona pojawia się głównie w kontekście związków z bohaterami. Ma swoje ambicje, ale kluczowe jest to, czy będzie z Peterem czy nie. W trzeciej części bohater jest dla niej niesamowitym dupkiem i to jest zaadresowane w taki pośredni sposób. Natomiast i tak MJ ma bez porównania więcej do powiedzenia niż Gwen Stacey. Gwen mówi w tych filmach tak z pół zdania. Do tego trochę twórcy nie wiedzą kim jest. Chodzi z Parkerem na zajęcia z fizyki na uniwersytecie, ale poza tym jest tylko dziewczyną, która nie zdaje sobie sprawy, że Parker podrywa ją by zrobić na złość MJ. Cały wątek Gwen można byłoby z trzeciej części wyciąć i widzowie nawet by nie zauważyli – tak bardzo ta postać mogłaby być zastąpiona przez lampę. Poza tym mamy ciocię May dochodzącą setki, zakochaną w bohaterze córkę jego gospodarza, sekretarkę i oczywiście biedą żonę Octopusa która musiała zginąć. No i to byłby wszystkie więcej znaczące kobiety w tej serii trzech filmów. Niedużo. Zwłaszcza, że większość z nich istnieje tylko po to by Spider-man miał kogo ratować. Można narzekać na współczesne filmy o super bohaterach, ale jednak widać, że zrobiono tu olbrzymi postęp. Jednak dziś bohaterki mają cokolwiek do powiedzenia.
Zabawnie dziś się ogląda tamte filmy widząc takie drobne nawiązania do szerszego świata Marvela. W drugiej części w jednym z dialogów pojawia się „Doktor Strange”. Wtedy jednak to były zupełnie inne emocje, kiedy ktoś rzucał nazwą Doktor Strange w dialogu – bo było to jakieś uznanie całości uniwersum na kilka lat przed rozpoczęciem jego budowania. Nie da się też ukryć, że to był jednak zupełnie inny moment dla filmów super bohaterskich. Pod pewnymi względami miał swoje plusy. Mogę psioczyć na koszmarną scenę tańca z trzeciego filmu i jak wszyscy śmiać się z mrocznej grzywki moralnej korupcji, ale możliwość rozciągnięcia wątków dotyczących jednego bohatera na trzy filmy, bez zajmowania się milionem pobocznych bohaterów – to daje jakąś przestrzeń, której dziś twórcy w MCU niekoniecznie mogą się spodziewać.
Na sam koniec muszę powiedzieć, że trochę się po tym ponownym spotkaniu ze Spider-Manem zaczęłam zastanawiać nad moimi emocjami wobec Amazing Spider-Man. Przez bardzo wiele czasu lubiłam pierwszy film, a drugi wydawał mi się smutnie nieudanym projektem, gdzie coś musiało pójść nie tak pomiędzy reżyserią a montażem. Sami aktorzy się chyba skarżyli, że robili na planie zupełnie co innego niż znalazło się ostatecznie w samym filmie. Wciąż jednak ceniłam Amazin Spider Mana wyżej od trylogii Raimiego, głównie ze względu na Andrew Garfielda jako Petera Parkera. Teraz jednak po pewnym czasie mam wrażenie, że ten starszy Spider-Man przynajmniej w swoich dwóch pierwszych częściach lepiej się broni. Jest mimo wszystkich wad spójny i konsekwentny. I teraz mi żal, że ta trzecia część okazała się taką katastrofą. Bo te trzy filmy mogą nadal spokojnie funkcjonować jako przykład, że jak najbardziej jest życie dla bohaterów Marvela w innych opowieściach niż takie jakie serwuje MCU albo niekończąca się saga o dwóch X-menach.
Jak mówi mi Internet – na trzecim Spide-Manie miało się nie skończyć. Miał być na pewno czwarty a nawet i piąty nakręcony tuż po nim. Pomysłów było dużo i właściwie już prawie zdecydowano którzy z komiksowych złoli mają się zmierzyć z bohaterem. W sieci można nawet znaleźć storybordy. FIlmy jednak nie powstały i już chwilę potem pojawił się Iron Man, który jest już robiony w zupełnie innym stylu (choć jeszcze nie jest tak bardzo w typie nowych filmów MCU jak niektórzy pamiętają). Kiedyś byłam zadowolona, że na trzech filmach się skończyło. A teraz myślę, że gdyby twórcy mogli pociągnąć wątki obyczajowe, i społeczne jeszcze przez dwa filmy, to kto wie, może jeszcze byśmy mówili zdania w stylu „Niezłe, ale to nie Spider-Man 4”.
Ps: Kuczę cztery strony o filmach sprzed kilkunastu lat. To siedzenie w domu sprawia, że zaczynam pisać o rzeczach chyba jednak ciekawszych niż tylko omawianie kolejnych premier.