Miałam na wczoraj mnóstwo różnych planów, w tym położyć się wcześniej, ale na mojej drodze stanął „Amerykanin w Paryżu” i to nie cudowny musical z Genem Kellym ale jego wersja sceniczna, od filmowej znacząco różna. Ale niesamowicie wciągająca. Jeśli coś dobrego przychodzi z tej pandemii to fakt, że w sieci pojawia się coraz więcej, wcześniej niedostępnych przedstawień i musicali scenicznych. Niekiedy – jak w przypadku sztuk i musicali pojawiających się na YouTubowym kanale „Show Must Go On”- zupełnie za darmo.
Co jest tak pociągającego w scenicznej wersji „Amerykanina w Paryżu”? Chciałabym napisać, że wszystko, ale zdaję sobie sprawę, że to może nie starczyć za porządną recenzję. Zacznijmy więc od samej koncepcji przełożenia musicalu filmowego na scenę – to nie zdarza się bardzo często (choć niesłychanie często zdarza się przełożenie produkcji filmowych na musicale sceniczne – w ostatnich latach to właśnie musicale inspirowane filmami zdają się podbijać Broadway). W tym przypadku pomysł wydaje się o tyle słuszny i w sumie oczywisty, zwłaszcza biorąc pod uwagę, że jedną z najważniejszych sekwencji filmowego „Amerykanina w Paryżu” jest bardzo umowna, niemal sceniczna scena baletowa. Jednocześnie, jeśli weźmiemy pod uwagę sam materiał wyjściowy, to nie ma w nim nic czego nie dałoby się z powodzeniem przełożyć na scenę. Prawdę powiedziawszy, jeśli się nad tym zastanowić właściwie jest to musical idealny do wystawienia.
Gdyby jednak chodziło wyłącznie o przeniesienie filmu na teatralne deski byłabym chyba nieco mniej zachwycona. Tymczasem kluczowe dla wystawienia okazało się, dość słuszne założenie, że baletowe elementy musicalu – które zresztą w wersji filmowej są zachwycające, i pod pewnymi względami kluczowe w historii gatunku – należy uwypuklić, zwłaszcza że muzyka Gershwina sama się o to prosi. Za reżyserię i choreografię odpowiada Christopher Wheeldon, choreograf, który moje serce podbił jakiś czas temu „Alicją w Krainie Czarów”. Ostatecznie całość zostaje ciekawe zawieszona pomiędzy musicalem, a baletem – gdzie sekwencje śpiewane i grane, rytmicznie przeplatają się ze scenami baletowymi, które wymagają do obsady nie lada talentu. Jednocześnie pozwala to na opowiedzenie (tej dość banalnej w sumie historii) korzystając zarówno emocji zawartych w piosenkach jak i w tańcu. I tak trzeba od razu powiedzieć – że nie jest to ta sama choreografia, którą można znać i kochać z filmowego „Amerykanina w Paryżu” ale patrząc na tancerzy bardzo wyraźnie widać, w których momentach Wheeldon przypomina nam o choreografii Kelly’ego.
Przyznam szczerze, że przynajmniej w moim odczuciu – pod względem emocji jakie budzi sama historia – wersja sceniczna wygrywa z filmową. Sama historia malarza, który zakochuje się w baletnicy, romansuje z bogatą dziedziczką, i jest cóż… Amerykaninem w Paryżu nigdy nie była szczególnie pociągająca. Filmowa wersja wygrywała urokiem Gena Kell’ego, chorografią i muzyką Gershwina (która to muzyka w ogóle wygrywa ze wszystkim) ale ostatecznie sama historia wydawała się dość błaha. Jasne, w przypadku musicalu nie zawsze chodzi o fabułę, ale już zaangażowanie emocjonalne jest kluczowe. Przyznam szczerze – uwielbiam filmowego „Amerykanina w Paryżu” ale zawsze było mi dosłownie wszystko jedno czy bohater zejdzie się z tą swoją tancerką czy nie. W przypadku wersji scenicznej – być może przez bliskość kamery, a może po prostu dlatego, że jest to współczesny sposób gry złapałam się na tym, że pierwszy raz zależy mi na bohaterach. I pierwszy raz widzę w nich w ogóle jakieś postacie wychodzące poza schemat „to jest chłopak a to jest dziewczyna”.
Pewnie by się to wszystko tak przepysznie nie udało, gdyby nie fakt, że udało się niełatwe zdanie – znalezienia do głównych ról takich tańczących osób, które sprawdzą się w rolach śpiewanych i aktorskich. Nie ma bowiem wątpliwości, że tu raczej trzeba było postawić, na tancerzy z wykształceniem baletowym (tego się nie da zatańczyć bez takich umiejętności) i mieć nadzieję, że poniosą też sceny aktorskie i śpiewane. W przypadku „Amerykanina w Paryżu” nie tylko udało się znaleźć idealnych odtwórców głównych ról, ale też co ważne – chemia jaka jest pomiędzy nimi na scenie, jest raczej nie do podrobienia. Główną rolę Jerrego gra Robert Fairchild – tancerz związany z nowojorskim baletem. Choć nie przypomina bardzo Kelly’ego to ma jednak te amerykański entuzjazm połączony z sympatyczną urodą. Na scenie z jednej strony tworzy całkiem osobną spójną rolę, z drugiej – nie trzeba się namęczyć by dostrzec, w których gestach, minach czy zrachowaniach wzoruje się na filmowym poprzedniku. Jego ukochaną Lise gra Leanne Cope która jest związana z kolei z The Royal Ballet. Oboje całkiem sprawnie śpiewają zresztą nie muszą się za bardzo przejmować skalą swoich głosów, bo nie da się ukryć – po pierwsze do Gershwina śpiewa się cudownie, a po drugie – filmowa wersja też brała pod uwagę, że to ten musical, w którym tancerze są ważniejsi od śpiewaków.
Całość wgrywa też pomysłem na wystawienie – na scenie dużo się dzieje, dekoracje zmieniają się dynamicznie, ale najważniejsza jest gra światłem – która sprawia, że nie tylko kolejne sceny bywają zachwycająco piękne, ale także, wykorzystujące w pełni teatralną umowność. Co ma znaczenie, kiedy miesza się sceny typowo musicalowe z baletowymi – jeśli nie wprowadzi się widzów w tą przestrzeń, gdzie każdy sposób ekspresji emocji jest uzasadniony, łatwo stracić ich uwagę – zwłaszcza, że na scenie często dzieje się dużo, ale akcja niekoniecznie posuwa się jakoś dynamicznie do przodu. Osobiście nie mam z tym żadnego problemu – zwłaszcza, że sekwencja baletowa, która powtarza emocje zawarte w piosenkach nigdy mi nie przeszkadzała. Acz podejrzewam, że jeśli ktoś spodziewał się klasycznego musicalu to może być zaskoczony tym o ile bardziej to wystawienie jest zakorzenione w konwencji baletowej. Osobiście mam jednak poczucie, że to jak najwłaściwszy kierunek, bo jeśli jest coś co jest w „Amerykaninie w Paryżu” naprawdę ciekawe to właśnie balet i cieszy mnie, że jest go więcej a nie mniej. Zwłaszcza, że dzięki temu materiał wyjściowy na nowo brzmi świeżo, i ponownie jest w tej historii coś nowatorskiego.
Jeszcze tak na marginesie chcę dodać, że nawet jeśli trochę przeraża was wizja, że w wystawieniu jest więcej niż jedna sekwencja baletowa, to wciąż jednak polecam spróbować. Po pierwsze dlatego, że balet to jest w ogóle cudowna rzecz, a balet do jazzu w wersji Gershwina jest bardzo łatwo przyswajalny. Po drugie dlatego, że to jest po prostu bardzo romantyczna i seksowna opowieść i naprawdę nie ma tu sztywności, wręcz przeciwnie emocji jest tyle że wylewają się z ekranu. Na sam koniec, nie ukrywajmy – to jest w wielu miejscach po prostu bardzo zabawna sztuka, pełna ludzi, którzy nie mówią innym ludziom rzeczy, które powinni powiedzieć, i kobiet, które czasem wiedzą lepiej od mężczyzn co się w ogóle dzieje. No i jeszcze nawet jeśli tego nie wiecie, to znacie trzy czwarte piosenek na pamięć bo to są takie piosenki, które się już kiedyś słyszało i nawet się ich nie kojarzyło z tym musicalem.
Wystawienie, o którym mówię, zostało nagrane w Londynie i było pokazywane w kinach – choć nie w Polsce. Na Kanale pozostanie przez czterdzieści osiem godzin, a premierę miało w piątkowy wieczór więc jeszcze macie czas. Jednocześnie zbierając informacje do recenzji dowiedziałam się, że ponieważ koronawirus zawiesił właściwie całkowicie świat musicalu scenicznego, to aktorzy musieli się zająć różnymi innymi aktywnościami. I tak np. Robert Fairchild chwilowo zajmuje się florystyką. Co zresztą sprawiło, że przypomniałam sobie, żeby zaapelować do was, żebyście – jeśli portfele pozwolą- rzucili okiem nie tylko na bezpłatne, ale też na płatne spektakle dostępne w sieci. Bo jeśli jakoś pośrednio nie wspomożemy teatrów to nie będziemy mieli potem, gdzie przeżywać takich niesamowitych emocji. A zapewniam was, że nawet jeśli kocha się filmy całym sercem tak jak ja, to jednak jest coś takiego w tanecznym kroku tancerza na scenie, czego nie da się podrobić. I bardzo nie chciałabym tego stracić na zawsze.
Ps: Kanał „Show Must Go On” pokazuje regularnie pełne wersje nagranych wcześniej spektakli i musicali – bardzo polecam śledzić ten kanał bo są tam dostępne prawdziwe perełki, których inaczej możecie nigdy nie mieć szansy legalnie zobaczyć.