Nie wiem ile razy w życiu widziałam Carmen. Podejrzewam, że co najmniej kilkanaście ale prędzej kilkadziesiąt. Na marnych nagraniach na Youtube, na żywo, na doskonałych transmisjach. Ale w kinie widziałam Carmen po raz pierwszy. Wszystko w ramach cyklu „Opera & Balet w Multikinie”, na który zostałam zaproszona (i oczywiście od razu zabrałam tatę).
Przyznam się wam do czegoś szczerze – kiedy usiadłam na widowni by zobaczyć wystawienie nie wiedziałam zbyt wiele o samej inscenizacji. Znajomi, którzy nieco więcej czasu poświęcają na śledzenie świata opery powiedzieli mi, że mogę być zaskoczona bo kataloński reżyser – Calixto Beito postanowił nasycić znaną operę Bizeta nowymi treściami. Co samo w sobie nie jest niczym dziwnym – ostatecznie nowe interpretowanie znanych dzieł to jedna z najbardziej pociągających rzeczy w świecie opery. Samą inscenizację Beito stworzył już w 1999 roku, przenosząc historię w czasy bardziej współczesne, tworząc z niej komentarz do historii obyczajowej i politycznej Hiszpanii. Nie przejmujcie się jednak jeśli takich niuansów nie wyłapiecie bo sama inscenizacja – broni się też bez tego.
Od pierwszej sceny – gdy Micaëla przychodzi na plac pełne znudzonych żołnierzy zapytać o Don Jose czujemy jak bardzo reżyser chce nam pokazać napięcie jakie tworzy się w tej opowieści pomiędzy mężczyznami i kobietami. Samotna dziewczyna, z małej miejscowości, podpytująca o coś grupę znudzonych żołnierzy. Czuć w tym napięcie, nawet pewne niebezpieczeństwo tej sytuacji. Wydaje mi się, że to jest bardzo dobry zabieg – od samego początku czujemy, że relacje kobiet i mężczyzn są tu niebezpieczne, że jeden fałszywy ruch i można zginąć.
To w ogóle jest jeden z najciekawszych elementów samej „Carmen” – przez lata historię można było czytać jako opowieść o dziewczynie która nierozsądnie bawiła się uczuciami mężczyzny i spotkała ją za to kara. Ale lata się zmieniają i coraz częściej widzimy, że to opowieść o tym jak niebezpiecznie jest dla kobiety kochać, jak zawsze musi się liczyć z tym, że odrzucony kochanek postanowi się zemścić. Oglądając dziś ostatnią scenę opery – dramatyczną konfrontację (rozgrywającą się na symbolicznej, narysowanej na piasku arenie) nie sposób nie czytać jej współcześnie. Carmen jest każdą kobietą która staje się ofiarą męskiej zazdrości i przekonania, że posiadają swoją partnerkę na zawsze. To jest właśnie w operach niesamowicie poruszające jak często zmieniają się nasze odczytania.
Jednocześnie dla wielu osób ta inscenizacja może się okazać zbyt brutalna czy za bardzo przesycona seksem. To jest zawsze ten problem kiedy konfrontujemy ze sobą klasyczne wystawienia z nowoczesnymi. Bo o ile klasyczne wystawienie opiera się zazwyczaj na tym by większość rzeczy pozostawić w niedopowiedzeniu, o tyle te nowoczesne są bardziej bezpośrednie. Nie da się ukryć, że „Carmen” jest operą w której seks odgrywa ważną rolę (no przecież po coś się kochankowie spotykają w gospodzie) i nie da się ukryć, że świat w którym żyje Carmen jest miejscem gdzie właśnie granie z męskim pożądaniem jest jej bronią. Nawet jeśli wydaje się nam, że reżyser za dużo dodał od siebie, to w istocie te tropy są w samym libretto.
Inna sprawa bardzo mi się podoba jak udało się odejść do klasycznego przedstawienia Carmen jako cyganki z XIX wiecznego obrazu. Tu ona, jej przyjaciele i cała grupa do której należy zostają osadzeni dużo bliżej dzisiejszych realiów. Zresztą mam wrażenie że dla reżysera bardziej niż kultura romska punktem odniesienia była kultura podobna do tej którą mają Irish Travellers – zwłaszcza pod względem strojów i zachowań. Zdecydowanie wolę Carmen i jej przyjaciółki w bardziej współczesnym wydaniu, niż powielanie wciąż tego samego schematu. Ciekawa jest też pojawiająca się, niema postać dziewczynki, która w tym środowisku dopiero jest przygotowywana do tego by w przyszłości nauczyć się zwodzić celników, i pozyskiwać tego czego pragnie dzięki wyglądowi.
Co ciekawe jedną z najbardziej zachwycających i energetycznych scen w całej operze jest scena chóru, w ostatnim akcie. To niesamowite jak doskonale udało się reżyserowi stworzyć atmosferę podekscytowania i napięcia towarzyszącego oczekiwaniu na rozpoczęcie corridy. Choć na scenie mamy tylko chórzystów i jedną linkę – wytyczającą barierę to iscenizacja tej sceny jest fenomenalna. Krzyki, tańce, podskakiwanie, wskazywanie rękami – nawet widowni udziela się ten entuzjazm (scena w przypadku wielu wstawień była długo oklaskiwana). Co więcej to doskonały kontrapunkt do ostatnich scen w których Don Jose i Carmen konfrontują się właściwie w pustce.
Nie wiem czy jestem w stanie napisać cokolwiek o samej muzyce Bizeta, bo właściwie „Carmen” znam na pamięć. To jedna z tych oper przy których miałam wrażenie, że ciągle w domu leciały. Zresztą mamy rodzinną anegdotę, że moja mama mieszkając jeszcze z rodzicami, puszczała swego czasu „Carmen” w kółko. Było to ponoć do tego stopnia irytujące, że moi dziadkowie byli być może pierwszymi rodzicami na świecie rozważającymi wyrzucenie córki z domu za słuchanie opery. W każdym razie – zawsze powtarzam, że „Carmen” to idealna opera dla ludzi którzy jeszcze nie wiedzą, że przyjdzie się im w Operze zakochać.
Co do wykonania to właściwie nie miałam tu żadnych lęków. Don Jose to rola którą Robert Alagna mógłby pewnie śpiewać o drugiej w nocy z zamkniętymi oczyma. Widziałam go w kilku inscenizacjach i mam wrażenie, że ta daje mu najwięcej miejsca do popisu aktorskiego. Zwłaszcza pod sam koniec, kiedy gra złamanego zagubionego człowieka jest fenomenalny. Elīna Garanča, łotewska śpiewaczka, jest fenomenalną Carmen. Od czasu kiedy widziałam nagranie jej występu w Metropolitan jestem zakochana w jej interpretacji tej roli. Mam wrażenie, że wielu śpiewaczkom trudno jest znaleźć „swój” sposób na tą powszechnie znaną rolę. Ale Garanča jest po prostu fenomenalna. Jest tu zarówno pewność siebie i buta pięknej niezależnej kobiety jak i świadomość, że tragedia czai się tuż za rogiem.
Zdaję sobie sprawę, że dla wielu osób oglądanie Opery w kinie to jak lizanie lodów przez szybkę. Ja jednak mam inne podejście – dzięki temu mogę zobaczyć wystawienia z całego świata, usłyszeć najlepszych śpiewaków i przeżyć te wszystkie emocje, które budzi we mnie spektakl operowy. Jasne, jeśli ma się możliwość powinno się choć raz w życiu zajrzeć do teatru operowego, ale nie oznacza to, że opera albo w teatrze, albo w ogóle. Zwłaszcza, że jednak cena biletu wstępu na przedstawienie operowe a wizyty w kinie znacznie się różni. Dla mnie to dwa trochę różne sposoby spędzania czasu, ale oba wartościowe. Nie mówiąc już o tym, że wypad po pracy w środku tygodnia na operę stał się dla mnie i mojego taty wspaniałym sposobem na wspólne dzielenie pasji.
Jeśli zastanawiacie się czy takie przedstawienia są dla was to polecam spróbować choć jednego. W najgorszy przypadku (odpukać miejmy nadzieję, że się nie zdarzy) wyjdziecie w trakcie przerwy (tak są antrakty), w najlepszym – odkryjecie fantastyczny świat opery i baletu co znaczy, że wasze życie nigdy nie będzie takie samo. Do końca sezonu zostało jeszcze kilkanaście spektakli w tym „Aida” z Jonasem Kaufmanem (będzie fanowane), „Tosca” (z Anną Netrebko), moja ukochana operetka „Zemsta Nietoperza” a także takie hity jak „Traviata” czy „Lohengrin” . Pod sam koniec cyklu będzie można obejrzeć… „Halkę” – przeniesioną we współczesne realia (nie mogę się doczekać). Warto też sprawdzić czy pokazy odbywają się w waszym Multikinie bo są one tylko w wybranych kinach. Ja już kupiłam bilety na „Aidę” i chcę znów zabrać tatę – jeśli nie będzie mógł, cóż Mateusz będzie musiał się zapoznać z operą bliżej
Nie jestem w stanie powiedzieć wam jak bardzo chciałabym, żeby każdy choć raz w życiu mógł spotkać się ze światem opery i baletu. Nie dlatego, że uważam tą muzykę za lepszą czy poważniejszą. Ale dlatego, że emocje które budzą opery zawsze mnie zdumiewają. Ile razy bym nie słyszała „Carmen” zawsze pozostawia mnie w tym samym stanie pomieszanego smutku i radości. Chciałabym się podzielić tymi emocjami z całym światem. Myślę, że zachęcając was byście dali szansę chociażby kinowym transmisjom – trochę się do tego zbliżam.
Pasję do opery zaszczepił mi tata a post powstał we współpracy z Multikino.
PS: Kilka osób mnie pytało czy na takie pokazy trzeba się ładnie ubrać. Otóż żadnych jasnych zasad tu nie ma – w końcu jesteśmy w kinie, ale zwróciłam uwagę, że przynajmniej na moim pokazie widać było, że kilka osób ubrało się bardziej jak do teatru niż do kina co uważam za bardzo ładny sposób by podkreślić wyjątkowość takiego wyjścia.