?
Hej
Dziś będzie wpis który nie będzie popkutluralny. Zwierz ma o tym ochotę napisać od bardzo dawna więc doszedł do wniosku, że skoro inni blogerzy kulturalni piszą o kupowaniu ciuchów to w sumie dlaczego zwierz miałby też raz nie zdezerterować i nie napisać o czymś innym? Przecież to jego blog, a na dodatek musicie wiedzieć, że zwierz wczoraj odrzucił propozycję intratnej współpracy właśnie po to by pozostać sobą czyli zwierzem tematyczno stylistycznie nie skrępowanym. O czym więc dziś będzie? A no będzie nieco szerzej o tej formie aktywności zwierza która wypływa na blogu raz na jakiś czas a która stanowi lustrzane odbicie jego aktywności filmowo serialowej. Będzie o zwierzu jako bywalcu festiwali i koncertów muzyki klasycznej. (Zwierz prosi wziąć pod uwagę, że wpis ma z założenia charakter niepoważny. W sumie bardzo niepoważny. Zwłaszcza, że zwierz przecież pisze też sam o sobie.)
Zacznijmy od tego, że zwierz to taki barbarzyńca w ogrodzie. Odróżnia Mozarta od Verdiego ale gdzie mu do tych co umieją powiedzieć że dyrygent nie wszedł w tempo czy coś równie mądrego. Na początku sezonu dokonuje się wymiana kopert. Koperta dla zwierza zawiera bilety, koperta dla kompana zwierza zawiera pieniądze – szybka transakcja i już do końca sezonu zwierz jest ustawiony. Co prawda wymiana ta nie zawsze przebiega równie gładko jak tu opisano bo zwierza po prostu niekiedy nie stać na spłacenie wszystkich swoich koncertowych długów. Towarzysz zwierza twierdzi, ze jest to nawet plus bo istnieje pewność, ze zwierz jednak nie zwieje w połowie sezonu tylko będzie się zjawiał na kolejnych produkcjach gnany chociażby potrzebą spłacenia koszmarnych długów, które byłby jeszcze wyższe gdyby nie inteligentne manipulacje legitymacjami doktoranckimi, studenckimi oraz robienie maślanych oczu do ludzi posiadających wejściówki, zaproszenia czy kto tam jeszcze wie. Ponoć zyski dałoby się obniżyć jeszcze bardziej startując we wszelkiego rodzaju konkursach. Jak się okazuje melomani nieco rzadziej niż fani Madonny dzwonią do radia by wygrać wejściówkę na koncert.
Kiedy już mamy bilety zaczyna się sezon. Sezon to okres kiedy nie chce nam się iść na koncert bo mamy pracę, zajęcia a na dworze jest -40 ale idziemy bo obiecaliśmy. W ten sposób odróżniamy go od poza sezonem kiedy nareszcie mamy czas by iść na koncert i nawet mamy ochotę (choć jest = 30 stopni)ale nigdzie nic nie grają. Sal koncertowych Warszawa ma sporo. W każdej zaś jest nieco inaczej. Tak więc zacznijmy od Filharmonii. Tam jak wiadomo z badań słynnych specjalistów od akustyki na prawie dwa tysiące miejsc słychać naprawdę dobrze na ok. 200. Nie mniej nie wiadomo na których 200 więc jest trochę zabawy w szukaniu miejsca gdzie dźwięk dociera lepiej. Pewną wskazówką mogą być ceny biletów np. na festiwal Beethovenowski (o nim więcej dalej) – kiedyś zwierz siedząc obok swojego towarzysza zapłacił za swój bilet 20 zł więcej. Istnieje podejrzenie że siedział na miejscu z dobrą akustyką (zwierz wie tylko kiedy akustyka jest bardzo zła i bardzo doba wszystko pomiędzy umyka zwierzowi). Dobrą akustykę ma natomiast kameralna sala Filharmonii – słychać tam każdy oddech. Zwierz wie. Był tam kiedyś z koszmarnym przeziębieniem. O mało się nie udusił starając się nie kaszleć i nie zagłuszać oboju.
Filharmonia charakteryzuje się ciekawym zestawem słuchaczy. Oto na czwartkowych spotkaniach muzycznych można się poczuć niemal jak w domu. Rozpoznaje się połowę ludzi, choć trudno się witać z kimś kogo widziało się po prostu dziesiątki razy na różnych koncertach. Nie mniej ponieważ część osób wydaje się znać od czasu kiedy postawiono w warszawie filharmonię to sala przed rozpoczęciem koncertu przypomina szkolny korytarz pierwszego dnia po przerwie kiedy wszyscy witają się ze wszystkimi informując się nawzajem jak tam żyją ich dzieci, wnuki i prawnuki. Prawdziwy meloman czy krytyk muzyczny przechodząc przez salę Filharmonii wygląda trochę jak władca wchodzący na salę pełną szlachty. Tu się ukłoni z daleka, tam zapyta o zdrowie niekiedy pomacha. Na takich zwykłych koncertach łatwo dostrzec, że prawdziwy meloman nie potrzebuje się stroić – oczywiście przeważają ubrania ładne i schludne ale daleko im do gronostajów i sukni balowych. Jedyne ładnie ubrane są wycieczki szkolne przy czym to niesamowite jak bardzo podobne są do siebie stroje wszystkich dziewcząt, które najwyraźniej spędziły przed lustrem sporo czasu by na pierwszy rzut oka można było odróżnić, ze nie idą na szkolną akademię tylko obcować ze sztuką wyższą. Raz tylko zwierz widział kogoś kto wydawał mu się być zaplątanym pomiędzy melomanów ulicznym żebrakiem ale potem okazało się, ze to był kompozytor granego właśnie utworu, który wskoczył na wysłany koncert z zaskoczenia ( dyrygent o mało nie dostał zawału). Co prawda publiczność cierpi nieco bardziej na gruźlicę koncertową (każda przerwa między utworami zamienia się w krótką wycieczkę do sanatorium gdzie leczy się gruźlicę) ale ogólnie można dojść do wniosku, ze są to ludzie którzy raczej nie przyszli do Filharmonii z żadnego innego powodu tylko po to by posłuchać muzyki.
Można wśród nich (w sumie wśród wszystkich melomanów) wyróżnić trzy rodzaje słuchaczy. Pierwszy to intelektualny – posiadający konieczne okulary z dłonią przyciśniętą do skroni potrafi po zakończeniu koncertu prychnąć z pogardą na czwarte skrzypce. Drugi typ marzycielski zamyka oczy i przybiera wyraz twarzy prawdziwej błogości sugerujący, że zamiast liczyć członków orkiestry (czymś się trzeba zająć jak koncert jest nudny) przebywają w jakimś cudownym świecie gdzie gra im muzyka. Część z tych osób nieco za bardzo przenosi się w ten świat i zasypia ale to poznacie po lekko przekrzywionej głowie. Trzeci zaś typ do którego zwierz się zalicza oczy ma szeroko otwarte i kiedy muzyka go nie zachwyca wodzi nimi po widowni lub też udając, ze zajęty jest muzyką przebywa w świecie własnej wyobraźni w którym pisze kolejny wpis, rozdział pracy czy jak się kiedyś zwierzowi zdarzyło – kryminał. Istnieje też czwarty rodzaj słuchaczy – to ci którzy chcą być gdzie indziej i pożądliwie spoglądają na drzwi.
Publiczność Filharmonii zmienia się drastycznie kiedy nadchodzą dwa festiwale. Beethovenowski i Warszawska Jesień. Na Warszawską jesień ściągają ludzie młodzi i co ciekawe, celebryci. Młodzi zazwyczaj wyglądają jak hipsterzy ale nie należy ich mylić z hipsterami. Po pierwsze są odrobinę starsi, po drugie należą do tej rzadkiej grupy osób, która marynarki w kratkę i okulary z grubymi oprawkami nosić będzie zawsze. To młodzi intelektualiści. Zwierz przygląda się im z zainteresowaniem. Mają miny jakby rozmawiali wyłącznie o Kierkegaardzie ale zwierz nigdy nie starał się dociec czy to prawda. Są jeszcze inni młodzi – ci nigdy nie mają biletów, a mężczyźni nawet w zimie mają podwinięte rękawy koszul. To studenci szkół muzycznych. Prawdopodobnie jedni z niewielu na sali, którzy naprawdę wiedza co jest grane (dosłownie!). No i oczywiście jest jeszcze ta znana wszystkim grupa młodych (która jednak pojawia się na wszystkich koncertach) – ubrani w marynarki do dżinsowych spodni idą z pochyloną głową, milczą. Są z rodzicami. Chcą umrzeć. No i jest jeszcze jeden rodzaj młodych ludzi – zwierz widuje ich rzadko ale są – ostatnim razem taki młody człowiek miał na sobie odblaskowy dres koloru odblaskowo żółtego i wiwatował pod koniec koncertu bardziej niż połowa widowni więc zwierz zakłada, że meloman .Jak zwierz wspomniał na Warszawskiej Jesieni pojawiają się celebryci (należy dodać w liczbie mnogiej). Celebryta w Filharmonii może się czuć w miarę bezpiecznie, bo przecież w przybytku ludzi kulturalnych nikt piszczeć ani wskazywać palcem nie będzie. Jego obecność na Sali odznaczy się jedynie w rozmowach prowadzonych pod toaletą damską, z których wynikać będzie, że muzyka współczesna muzyką współczesną ale na Sali jest ktoś kto grał w Na Dobre i Na złe. Ogólnie zwierz nie raz spotkał się z bardzo ciekawymi obserwacjami na temat koncertów w kolejce do toalety. Oczywiście niekiedy z okazji Warszawskiej Jesieni cała ta grupa ludzi musi przenieść się z radosnego centrum muzycznego wszechświata i przenieść się do jakiejś zimnej fabryki na Pradze. Tam na niewygodnych krzesłach słucha się późno w nocy prawdziwej muzyki dla prawdziwych melomanów. Ważne by było wam trochę zimno, trochę niewygodnie i by koncert kończył się tak późno że powrót do domu komunikacją miejską sprawia problem. Inaczej się nie liczy.
Oprócz Warszawskiej Jesieni mamy też Festiwal Beethovenowski. Tu już jest zupełnie inaczej. Ponieważ festiwal przeniósł się z Krakowa nie ma miejsca na żaden warszawski nonsens. Scena udekorowana jest kwiatami (festiwal jest na Wielkanoc ale ponieważ zazwyczaj w Warszawie jest jeszcze koszmarnie zimno, kwiaty przypominają o lepszym życiu które na nas czeka), widzów zaprasza się na kolejne części koncertu ładnym dzwonkiem zamiast zwykły brzęczkiem przypominającym stary telefon. Do tego widać, że publiczność jest zdecydowanie bogatsza. Co zwierz mówi, wszystko ocieka luksusem i od czasu do czasu błyska flesz. Pojawiają się ubrania których normalnie w skromnych progach Filharmonii się nie widzi, mignie wieczorowa suknia cała w cekinach, etola z miejmy nadzieję sztucznego lisa, buty z podeszwami w charakterystycznej czerwieni. Dodatkowo o tym, że jesteśmy na ważnej imprezie informuje nasz grubość programu (darmowego!) oraz uwaga, uwaga, mowy. Jeśli przychodzi się do Filharmonii na słuchanie muzyki to kiedy ktokolwiek przed dyrygentem wychodzi na podium to dostaje się nerwowego kurczu szczęki. Oznacza to bowiem że zaraz będzie się dziękować marszałkowi województwa podkarpackiego i firmie Bayer czy coś równie pasjonującego. Publiczność na festiwalu wielkanocnym jest bardzo ale to bardzo dobra. To znaczy klaszcze. Zawsze po wszystkim bardzo entuzjastycznie. A nie zawsze warto. Potem wsiadają do swoich BMW i odjeżdżają w noc. Zwierz idzie do tramwaju.
Opuśćmy jednak Filharmonię. Prawda jest taka, że prawdziwy Warszawski Meloman czai się w wielu instytucjach. Co prawda trudno go wyparzyć w Operze pomiędzy rodzicami edukującymi swoje dzieci (dziewczynki w ślicznych atłasowych sukienkach i lakierkach, mali chłopcy w garniturach którzy chcą umrzeć), kobietami w wieczorowych sukniach (a niektóre nawet w balowych), wycieczkach szkolnych (radosnych i zadowolonych) i wycieczkach z prowincji (niekiedy nieco zaskoczonych). Ale w końcu zawsze się go dostrzeże. Meloman to człowiek posiadający program, który czyta go, często łapiąc się za głowę (w programach czasem występują teksty powodujące chęć głośnego zakrzyknięcia WTF), po czym przemierza połowę sali (rzadko wychodzi do foyer) do swojego kolegi z grona prawdziwych melomanów i omawia z nim fakt, że w Poznaniu graj zupełnie co innego. Zwierz musi powiedzieć, że w Operze najmniej wyczuwa się ducha bycia wielkim melomanem choć musi powiedzieć, ze istnieje tu jedna zasada. Prawdziwy meloman z pogardą spogląda na bufet. Nie ważne jak bardzo chce mu się pić meloman omija jedzenie i picie serwowane w bufecie. Dlaczego? Nie dlatego, że nie je czy nie pije w świątyni muzyki. Meloman omija jedzenie bo jest drogie. A biorąc pod uwagę ceny biletów w Warszawie naprawdę trzeba oszczędzać na wszystkim. Jednak wyjdźmy z Opery w której łkają na operach i melomani, i ci którzy widzą operę pierwszy raz choć często z różnych powodów.
Przejdźmy do prawdziwej świątyni sztuki wysokiej czyli Opery Kameralnej. Zwierz nazywa ją często towarzystwem radosnej geriatrii bo na pierwszy rzut oka średnia wieku na widowni to 70+. Ale nie dajcie się zwieść pozorom. Gdzieniegdzie znajdziecie plamy młodzieży. To specyficzna młodzież. Po pierwsze w tym towarzystwie określenie młodzież wydłuża się do czterdziestki a nawet wczesnej pięćdziesiątki. Po drugie najczęściej całym sercem zakochana w tym konkretnym gatunku muzycznym – to ludzie którzy znają słowa lepiej niż wykonawcy i niekiedy mają ochotę się rzucać na śpiewaków. Mimo, że widownia wygląda zupełnie normalnie to nie dajcie zwieść – to ludzie siedzący na milionach biorąc pod uwagę że bilety kosztują od 60 do 120 zł. Zdaniem zwierza to polscy milionerzy po godzinach i oczywiście incognito. Plus zwierz z towarzyszem melomanem. Opera Kameralna to już naprawdę wąska grupa osób zwierz był tam nie wiele razy ale twarze ludzi z widowni rozpoznał za każdym razem. I tylko raz ktoś siedzący dwa miejsca obok niego bawił się swoją sztuczną szczęką mlaszcząc przy tym koszmarnie.
Są jednak w Warszawie miejsca jeszcze bardziej wyspecjalizowane. Tak więc za oszałamiające kilka lub kilkanaście złotych można pójść do studia Lutosławskiego. Tam to już naprawdę ciepło rodzinne. Na widowni znane twarze plus często rodzina, krewni i znajomi muzyków. Jedyne miejsce w Warszawie, w którym w czasie przerwy muzycy wychodzą porozmawiać z widownią a widownia przyczesuje im grzywkę. Pełnej sali nie ma zbyt często więc na wygodnych krzesłach siada się gdzie chce. Akustyka taka, że szczęka opada a jeszcze do tego wszystkiego jest tam prześlicznie bo wnętrze wyłożono w ciekawy sposób drewnem. Atmosfera rodzinna, niemal familiarna bo trzeba należeć do któregoś kręgu muzycznego piekła by wiedzieć, że właśnie coś grają w Lutosławskim. Publiczność niezwykle zdyscyplinowana i zwierz tylko raz natknął się tam na biedne kilkuletnie dziecko z miną świadczącą o tym, że nie rodzi się nam nowy meloman. Niestety studio Lutosławskiego różni się jednym drobnym elementem od wszystkich innych sal koncertowych. Otóż musicie wiedzieć, że zarówno w Operze jak i w Filharmonii panie w szatni są bardzo miłe. Można dojść do wniosku, ze znają wszystkich melomanów w Warszawie i co więcej znają wszystkich kompozytorów na świecie. Kiedy odpowiednia osoba oddaje lub odbiera płaszcz zawsze może liczyć na ciekawą wymianę zdań. Niestety panie w Lutosławskim nie lubią ludzi. A zwłaszcza tych którzy mają więcej niż jeden rząd guzików w płaszczu. I szalik. I czapkę. I Nie daj Boże rękawiczki.
Oprócz Lutosławskiego mam jeszcze miejsca takie jak sala koncertowa Uniwersytetu Muzycznego – gdzie z powodu braku odpłatnych biletów mieszają się melomani na rencie i studenci przy czym obie grupy stają się równie żywotne kiedy trzeba się rzucić na bezpłatne ale ograniczone w liczbie programy. Starą pomarańczarnię, która choć bardzo stylowa gwarantuje melomanom ból tylnej części ciała lub kręgosłupa (ławki są tam niezwykle wąskie i każda przerwa w koncercie wiąże się z wielkim skrzypieniem kiedy wszyscy poprawiają się na krzesłach) czy Austriackie Centrum Kultury gdzie jest tak cicho że skrzypienie migawki aparatu dokumentującego wydarzenie może zakłócić odbiór koncertu. Z drugiej strony jest Sala Kongresowa. Jako meloman należy gardzić Salą Kongresową. Nie, nie dlatego że bilety są drogie a krzesła czerwone. W Kongresowej jest fatalna akustyka. To wiedzą wszyscy. Nawet ci którzy jak zwierz nigdy tam nie byli.
No ale dość z przeglądami sal koncertowych. Melomani mają kilka prawdziwych rytuałów. Jednym z nich jest wolne schodzenie ze schodów. Serio ilekroć aby wydostać się ze swojego miejsca zwierz musi zejść po schodach to liczy czy np. starczy mu przerwy pomiędzy dwiema częściami koncertu. W czasie schodzenia po schodach przy wyjściu z Sali koncertowej można zdjąć z nosa okulary odłożyć je do opakowania, założyć sweter, wygrzebać komórkę z torebki i pewnie jeszcze zadzwonić do domu, że będzie się nieco później bo właśnie schodzi się po schodach. Obok tego drugim nawykiem melomanów jest rozpoczynanie rozmowy o dziele w chwili gdy tylko uznają, że znaleźli się poza zasięgiem uszu wykonawców. Zazwyczaj oznacza to, że zaczynają rozmowę w drzwiach w których stają i rozmawiają podczas kiedy tłum stara się na kształt Morza Czerwonego rozstąpić się by ominąć skałę krytyków. Ponad to zwierz zawsze ze zdumieniem przyjmuje pewną ciekawą rozbieżność. Otóż w Warszawie publiczność zawsze klaszcze entuzjastycznie, podrywa się do owacji na stojąco i żąda bisów nawet na średnich koncertach. Tylko potem połowa tych koncertów dostaje fatalne recenzje. Czyżby dało się wypatrzyć krytyka jako tego jedynego, który siedzi z założonymi rękami.
Opowieść dobiega końca. Jak widzicie życie wielbiciela muzyki klasycznej bywa trudne. Bilety drogie niezwykle. Spory między wielbicielami różnych festiwali pozostawiają w tyle spory między wielbicielami Openera i Coke Festiwal. Publiczność kaszle, i niekiedy wybiera najcichszy moment utworu by wyjąć lekarstwo na kaszel. Do tego jeszcze czasem człowiek znajduje się o 1 w nocy pod jakąś opuszczoną fabryką na Pradze i nie ma pojęcia jak wróci do domu. Czemu więc zwierz wraca co sezon z co raz większym długiem wobec przyjaciela i co raz większą ilością dziwnych koncertów które wysłuchał. Cóż odpowiedź jak zwykle jest prosta. Jest taki moment w czasie prawie każdego koncertu kiedy podłoga lekko drży od muzyki i wydaje się, że właśnie w tym momencie jest się w najważniejszym miejscu na świecie. Nie dające się pobić wrażenie, które powiedzmy sobie szczerze, uzależnia. Nawet takie popkulturalne zwierzę jak ja.
Ps: A jutro o Niezniszczalnych. Dla równowagi. W końcu to zwierz popkulturalny!