Milczenie nazywane jest najbardziej osobistym filmem Martina Scorsese . Jest też jednym z niewielu filmów podejmujących temat religii a nie będący kolejną czytanką – do czego niestety przyzwyczaiło na kino religijne. Niestety największą wadą Milczenia jest fakt, że to film okrutnie przegadany.
Punkt wyjścia całego filmu (opartego na książce – zresztą już wcześniej ekranizowanej) jest bardzo ciekawy. Oto dwóch młodych Jezuitów postanawia wyruszyć do Japonii gdzie trwają prześladowania chrześcijan. Nie jadą tam na misję ale po to by poznać los swojego nauczyciela Ojca Ferreiry. Informacje jakie dochodzą z Japonii są bowiem mocno niepokojące – ludzie którzy słyszeli o jezuicie opowiadają, że wyrzekł się wiary i żyje jak Japończyk z żoną i dzieckiem. Zapał naszych młodych księży wynika z przywiązania do nauczyciela, w którego wiarę i wierność Kościołowi wierzą. Dostają zgodę i wyruszają na niebezpieczną podróż. W Japonii trwa bowiem niemal dosłowne polowanie na wyznawców chrześcijaństwa. Ci którzy wierzą ukrywają się w wioskach zaś księża mogą oczekiwać że właściwie każdy nieznajomy doniesie na nich do lokalnych władz. Te płacą 300 sztuk srebra za każdego zadenuncjowanego księdza.
Szybko okazje się, że w Japonii życie jest trudne, ale wierni czekają na kapłanów. Zamiast więc szukać swojego nauczyciela, nasi bohaterowie poświęcają się trudnej pracy misyjnej. Znajdują w niej sporo radości, choć cały czas żyją w strachu przed odkryciem ich miejsca pobytu. Zwłaszcza że w Japonii chrześcijan każe się śmiercią i to śmiercią okrutną – przez ukrzyżowanie, spalenie, utopienie – tu katalog tortur zdaje się nie mieć końca. Jest jednak możliwość uwolnienia się od kary – trzeba się wyrzec wiary, nastąpić na święty obrazek, splunąć na krzyż i wykazać że się nie wierzy. Początkowo tej próbie poddawani są tylko lokalni chłopi, przyjdzie jednak czas kiedy pytanie – czy można się wyrzec wiary dla dobra wspólnego będą sobie musieli zadać młodzi księża. Księża których wiara nie jeden raz zostanie poddana próbie – głównie wtedy kiedy będą zadawali sobie pytanie o obecność Boga w miejscu gdzie dzieją się rzeczy tak straszliwe.
W filmie Scorsese są sceny naprawdę dobre. Więcej – jest to film niewątpliwie inteligentny wyprzedzający pytania jakie może zadać sobie oglądający je widz – zarówno wierzący jak i zupełnie pozbawiony wiary. Nie jest to film o dobrych chrześcijanach i złych buddystach. Wręcz przeciwnie – nie jeden raz zobaczymy w filmie całkiem spokojną i logiczną debatę na temat buddyzmu i chrześcijaństwa. Nasz bohater (bo zdecydowanie grany przez Andrew Garfielda Ojciec Rodrigues jest głównym bohaterem filmu) zostanie dość słusznie nazwany ignorantem który przyjeżdża do Japonii z nikłą wiedzą o tradycji japońskiej i buddyzmie. Jak słusznie wytyka mu jeden z rozmówców – nie jest w stanie w ogóle pojąć na czym polegają główne założenia buddyzmu. Scorsese nie waha się też pokazać nam kosztów ewangelizacji. Jezuiccy księża niosą dobrą nowinę ale kiedy pojawiają się prześladowania większość ofiar ponoszą biedni wieśniacy którzy poszli za ich nauczaniem. Zresztą film nie jeden raz sugeruje, że jest to ewangelizacja prowadzona w sposób powierzchowny, bez odpowiedniego porozumienia pomiędzy obiema stronami. Nowo nawróceni Japończycy niekoniecznie wiedzą w co wierzą, nie znają ewangelii a bariery językowe sprawiają, że nawet określenie samego Boga nie jest jednoznaczne.
Film nie cofa się też przed tym by pokazać nam jak ta nauczana wiara cofa się do symboli. Bóg w tej siedemnastowiecznej Japonii wcale nie jest jakimś absolutem – jest krzyżykiem podarowanym przez księdza, paciorkiem różańca czy świętym obrazem na który nie można nadepnąć choćby z narażeniem życia. Przyglądając się temu jak nowo nawróceni wierni odmawiają nastąpienia na obraz świętej rodziny czy Jezusa można się zastanawiać czy w nauczaniu nie zapodział się gdzieś fragment Ewangelii o trzykrotnym wyparciu się Jezusa przez św. Piotra. Wydaje się, że gdzieś tam w trakcie nauczania sporo Ewangelii umknęło. Także tym którzy oglądając film zadają sobie pytania czy nasi cierpiący za wiarę księża nie wykazują się nadmierną pychą reżyser podsunie odpowiednie sceny. Przypomni, że poświęcanie się dlatego, że człowiek wyobraził sobie, że jest niemal jak Chrystus ma więcej wspólnego z osobistą pychą i dumą niż z prawdziwie chrześcijańską postawą. Choć Milczenie jest filmem głęboko religijnym najlepiej wypada tam gdzie wprowadza wątpliwości, jakby nieco wyprzedzając pytania zadawane przez wątpiącego widza.
Warto też zaznaczyć, że nie jest to film antyjapoński. Choć mogłaby istnieć taka pokusa to nie jest to produkcja która pokazuje Japończyków jako zły naród. Złych ludzi. Doskonale zagrana postać Inoue ( w tej roli Issei Ogata) – namiestnika prowincji, symbolizuje tu Japonię zupełnie inaczej myślącą ale na swój sposób cywilizowaną. Świetny jest Tłumacz ( Tadanobu Asano), który jest właśnie tym który przypomina naszemu bohaterowi, że nie za wiele dowiedział się o Japonii zanim przybył ją zmieniać. W końcu – mamy symboliczną postać Kichijiro (Yôsuke Kubozuka) – przewodnika i służącego który jest pokazany jako ten który ciągle zdradza ale jednocześnie ciągle pozostaje wierny. To doskonale napisana i fenomenalnie zagrana postać, która nawet lepiej niż sam główny bohater pokazuje zawiłości wiary, przebaczenia i chęci przeżycia. Kichijiro to postać denerwująca i tak długo ciekawa, jak długo jest niejednoznaczna. Niestety spotka ją tu los wszystkich – dostanie swoją boleśnie jednoznaczną puentę. Nie mniej te wszystkie japońskie postacie – w tym także napotkani przez księży wieśniacy i wieśniaczki są traktowani równorzędnie. Przynajmniej przez reżysera. To spotkanie dwóch kultur, dwóch sposobów myślenia, dwóch przekonań o własnym poczuciu wyższości. Ale nie ma tu tej biednej prymitywnej kultury i tej jednoznacznie wyższej, lepszej, mądrzejszej. To rzadko spotykana cecha w filmach które podejmują temat prześladowania chrześcijan więc dobrze, że taka perspektywa się tu znalazła.
Problem w tym, że kiedy dochodzimy do głównego problemu moralnego filmu – problemu naprawdę doskonale zarysowanego, subtelność pakuje walizki i się wyprowadza. Nie tylko niejednoznaczny problem odrzucenia wiary dostaje jednoznaczną odpowiedź, ale też przez ostatnie dobre dwadzieścia do trzydziestu minut filmu reżyser będzie w kolejnych scenach wprowadzał elementy symboliczne które mają nas utwierdzić w tym jaka jest jego odpowiedź na zadane przez film pytanie. To niestety sprawia, że ta intrygująca produkcja odchodzi od doskonale postawionego pytania. Pytania nie religijnego – jak postąpić wtedy kiedy nie jesteśmy pewni własnych motywacji. Czy zawsze odpowiednio oceniamy sytuację. Czy w sprawach dotyczących naszych przekonań w ogóle możemy być pewni naszych odpowiedzi. Ten cały dylemat niekoniecznie musi dotyczyć wiary i jej odrzucenia. Raczej tego do jakiego stopnia okoliczności nas usprawiedliwiają a my sami naprawdę wiemy co stoi u podstaw naszych przekonań. Jednak w ostatnich chwilach film skręca. Skręca w sposób jednoznaczny. To już opowieść z wielokrotnie podkreślonym morałem. Milczenie zostaje niemalże dosłownie przerwane. Pojawiają się słowa, wiara zamienia się w wiedzę, niepewność w pewność. I ostatecznie widz, a przynajmniej zwierz, wyszedł z kina z przekonaniem, że reżyser nie ufa w jego inteligencję i nie chce mu zostawić nawet odrobiny pola do domysłu czy namysłu.
Kolejnym problemem Milczenia jest kwestia realizacyjna. Film 2 godziny 41 minut. Przy czym nie wydaje się, by musiał tyle trwać. Tym co wydłuża narrację jest wydłużanie scen, niechęć do bardziej stanowczego cięcia nakręconego materiału. Choć tempo filmu jest zamierzenie powolne to jednak wydaje się, że w pewnym momencie tak rozwleczony film zaczyna się powoli gubić. Kiedy dochodzimy do końca ledwie pamiętamy początek, wiele scen traci na swoim dramatyzmie właśnie dlatego, że ciągną się niemal w nieskończoność. Zwłaszcza sceny prześladowania chrześcijan mają w sobie ten niemiły posmak upajania się męczeństwem. Rzecz która nigdy do zwierza nie przemawiała. Choć trzeba przyznać, wydaje się zakorzeniona w religii. Przy czym ów brak narracji która mogłaby wypełniać film poruszający jest zwłaszcza w drugiej części produkcji, gdzie naprawdę w pewnym momencie jakby nie ma już nic więcej do dodania a film oferuje nam kolejne sceny. Nie chodzi o to by każdy film był krótki ale ten przez swoją rozwlekłość i nadmierną symbolikę traci szanse by być produkcją wybitną.
Aktorsko produkcja prezentuje się nierówno. Adam Driver jest tu postacią jedynie nakreśloną, sam aktor wcale nie ma tak wiele do grania. Z kolei Andrew Garfield ma w tym filmie momenty lepsze i gorsze. Niestety w pewnym momencie można dojść do wniosku, że został wybrany do roli głównie dlatego, że z długimi włosami, brodą i wielkimi brązowymi oczyma z każdą sceną coraz bardziej przypomina Jezusa. Sporo jest tu scen przeszarżowanych, kilka zagranych doskonale. Na pewno Garfield opanował uduchowioną minę. Aktorów wygłodzono na potrzeby filmu – zdaniem zwierza zupełnie niepotrzebnie. Przy czym zwierz jest z natury przeciwny głodzeniu aktorów do roli. To jest ostatnio jakiś nowy fetysz tak jakby widz uwierzył w psychologię postaci tylko jeśli aktorowi wystają żebra. Dobrze zagranej postaci człowiek zawsze uwierzy. Paradoksalnie najlepiej w filmie wypada Liam Nesson jako Fereira. Pojawi się w tej historii kiedy niemal o nim zapomnimy ale jego sceny wydają się najlepsze i jednocześnie niesłychanie nasycone treścią. Każdy będzie musiał zdecydować kim dla niego będzie ten bohater. Ale Nesson gra fenomenalnie.
Zwierz przyzna wam szczerze. Milczenie w takim kształcie w jakim je zobaczył bardzo go zabolało. Dlaczego? Otóż zdaniem zwierza brakuje nam mądrych filmów o religii. Napisanych, produkowanych i nakręconych przez ludzi którzy nie chcą nas nawracać ale chcą porozmawiać o wierze. Niezależnie od tego czy człowiek jest wierzący czy też nie religia jest jednym z kluczowych elementów naszego społeczeństwa. Pochylenie się nad kwestią tego co rządzi ludźmi wierzącymi, jak podchodzić do swoich przekonań, jak postępować kiedy wiara napotyka na problemy których nie da się łatwo rozwiązać. Tymczasem niestety – wiara i religia są w kinematografii niemal całkowicie zagarnięte przez filmy które albo opowiadają o życiu Jezusa, albo są kręcone przez nawiedzonych protestantów (tzn. nawiedzone odłamy protestantów) albo są takim „Zerwanym Kłosem” czyli najnowszym filmem od Ojca Rydzyka. To zdaniem zwierza zjawisko niepokojące – trochę tak jakbyśmy w malarstwie religijnym oddali wszystkie pędzle uzdolnionym samoukom z niewielkich kościółków, a nie największym mistrzom malarstwa kolejnych epok. Zamiast filmów prowokujących do myślenia i refleksji dostajemy głównie marne czytanki, koszmarny dydaktyzm i zero artyzmu. I tak coś co jednak powinno skłaniać do głębszej refleksji jest spłycane. Aż staje się karykaturą samego siebie.
Milczenie nie jest filmem czytanką ale niestety nie wykorzystuje swojej szansy. Jasne – zwierz wie, że to adaptacja książki i bardzo osobiste dzieło Scorsese ale tak straszliwie brakuje w nim niedopowiedzenia. Gdyby nie ta koszmarna konieczność odpowiedzenia wszystkiego, ten głos z offu który nie pozostawia żadnych złudzeń, to niemalże walenie łopatą po głowie, to kto wie – może Scorsese znalazłby się na kursie prowadzącym do kolejnego filmowego arcydzieła. Niestety tak się nie stało. Jednoznaczność Milczenia ciąży zwierzowi, który tak bardzo by chciał żeby jednak nie przegadywać filmów. Zwłaszcza tych które opowiadają o dylematach moralnych. Bóg milczy i reżyserowi też by się to czasem przydało.
PS: Zwierz przyzna szczerze, że jeśli chodzi o Oscary to rzeczywiście należy się tu nominacja za zdjęcia. Natomiast ciekawe jest że Andrew Garfield mógł dostać w tym samym roku nominacje za dwie role – obie bardzo wierzących bohaterów. Intrygujące, że aktorowi trafiły się dwie dobre religijne role w tym samym sezonie.