Są takie filmy, które na pierwszy rzut oka wyglądają jak bardzo przemyślany skok na nagrody. Tak na pierwszy rzut oka wyglądała Jackie. Bierzemy znaną postać, bierzemy doskonałą aktorkę, dorzucamy reżysera, który kręci filmy nieco inaczej, kręcimy i dostajemy Oscara. Zwierz idąc na Jackie był przekonany, że to produkcja przyrządzona wedle takiego przepisu. Wyszedł zaskoczony tym co mu pokazano. A pokazano film który się w takich klasycznych ramach nie mieści.
Zacznijmy od tego, że Jackie nie jest filmem o Jackie Kennedy. Albo inaczej – nie ma w ogóle nic wspólnego z filmem biograficznym który próbuje złapać w dwóch godzinach całe życie bohaterki. Jackie to film, który trochę przypomina sztukę – zwierz zastanawiał się nawet przez chwilę czy nie był to scenariusz pisany z myślą o scenie. Mamy bowiem do czynienia z bardzo krótkim wycinkiem czasu – klamrą spinającą film jest spotkanie Jackie Kennedy z dziennikarzem magazynu LIFE który przeprowadził z nią wywiad (potem wydrukowany w magazynie pod znaczącym tytułem Epilog – tekst zajmował zaledwie dwie strony) – pierwszy po śmierci jej męża. Tekst był kluczowy przy budowaniu wizji prezydentury JFK, Camelotu który przez jedną krótką chwilę błyszczał by przeminąć.
W tej ramie mieści się opowieść potraktowana impresyjnie i fragmentarycznie. Nie chodzi o odtworzenie dokładnego biegu wydarzeń od strzału po wyprowadzkę z Białego Domu. Filmowe plany się przeplatają – idziemy do przodu, cofamy się, wracamy do momentu zabójstwa. Ostatecznie film robi ciekawą pętle gdzie ostatnie sceny tej wewnętrznej narracji prowadzą nas do pierwszej sceny spinającej wszystko klamry. To ciekawy zabieg uświadamiający widzowi jak niewiele zobaczył. Ci którzy pragną tradycyjnej spokojnej narracji w której zobaczą wszystko po kolei, w uporządkowany sposób mogą się poczuć zawiedzeni. Tym co interesuje reżysera nie jest sam przebieg wydarzeń. Jest próba zrozumienia, złapania, w jakiś sposób dostrzeżenia kobiety, której w jednej chwili zawalił się świat. Film z jednej strony patrzy na nią z boku z drugiej próbuje stworzyć to wrażenie niepełnych wspomnień, szoku, żałoby, rozedrgania.
Jackie to jeden z tych filmów w którym sposób prowadzenia kamery jest kluczowy dla narracji. Film kręcony jest w zbliżeniach, często redukując plan jedynie do twarzy Natalie Portman. Jest w tym jakaś próba przebicia się przez maskę, twarz, pozory i dostrzeżenia pod tym wszystkim kobiety, a właściwie człowieka w szoku czy żałobie. Jednocześnie takie prowadzenie kamery sprawia, że czujemy poczucie wyobcowania bohaterki, nikt wokół niej nie jest w stanie zrozumieć jak bardzo jest skonfliktowana – pomiędzy prywatną żałobą a świadomością, że na niej spoczywa teraz obowiązek zachowania czy właściwie stworzenie legendy swojego męża. W tych staraniach jest sama, nie tylko dlatego, że historia gna dalej i trzeba się zająć myśleniem o rządzeniu a nie wspominaniem zamordowanych, ale też dlatego że nikt nie stracił tyle co ona. Ten sposób prowadzenia kamery wyprowadza nas ze świata politycznych biografii a wprowadza w przestrzeń osobistego dramatu.
Nie jest to jednak film który tworzy obraz przejrzysty, kryształowy czy jednoznaczny. To, że zabójstwo prezydenta było dla jego żony szokiem jest jasne. Ale to co robi potem każe się nam na każdym kroku zastanawiać. Legenda Kennedy’ego, sposób przygotowania pogrzebu, wybór miejsca pochówku, zachowanie względem mediów. Czy to tylko próba zachowania legendy męża (to jak wyglądał pogrzeb Kennedy’ego stało się pewnym schematem tego jak powinien wyglądać tego typu pogrzeb głowy państwa – zdecydowanie bliższy w formie pogrzebowi królewskiemu niż prezydenckiemu) czy też chęć stworzenia nowej – własnej, która pozwoli się potem odnaleźć w życiu. Ile w tym świadomości, że narrację o przeszłości trzeba kształtować szybko i świadomie a ile próżności, chęci przytrzymania uwagi mediów. Stworzenia czegoś co nie tyle upamiętni męża, co stworzy legendę jego żony. Film pokazuje nam z jaką starannością Jackie odnawiała Biały Dom, kładąc nacisk na jego tradycje, skupując meble, obrazy i bibeloty po poprzednich prezydentach. Widzimy jej projekt który kształtuje na nowo narrację o Białym Domu, który staje się przestrzenią w której wszyscy prezydenci istnieją na raz a nie po kolei. Patrząc jak planuje pogrzeb męża widzimy podobne podejście – zbiera informacje, szuka zakorzenienia w tradycji, reżyseruje spektakl. Dla siebie? Dla męża? Dla Ameryki? Widz musi sam się zdecydować.
Jednym z największych plusów filmu jest muzyka. Mica Levi – autorka min. muzyki do Under the Skin napisała do filmu ścieżkę dźwiękową która jest równorzędnym bohaterem narracji. Nie mamy tu lirycznych melodii, skrzypiec i wielkiej dramatycznej orkiestry. Przejmująca, minimalistyczna muzyka – z wyraźnym motywem przypisanym do Jackie nadaje filmowi specyficzną atmosferę. Poruszamy się teoretycznie po znanych nam z kultury popularnej przestrzeniach – Białym Domu, Waszyngtonie, rozświetlonych Stanach. Ale ta muzyka czyni to wszystko nierealnym, sennym, niepokojącym. Czujemy się nieco jak we śnie, koszmarze, w historii w której wszystko jest teoretycznie na swoim miejscu ale jakoś odrobinę przesunięte. Doskonale widać to w jednej ze scen w której Jackie puszcza sobie przed snem (zgodnie z tradycją o której wiemy) płytę z nagraniem musicalu Camelot. Pogodna, dowcipna piosenka brzmi w zestawieniu z nastrojem jaki wcześniej zbudował soundtrack nie tylko smutno ale też niesamowicie niepokojąco. Tak jak gdyby w pustym ciemnym pokoju ktoś puścił płytę z wesołą piosenką. Każdy chyba umie rozpoznać ten rodzaj niepokoju, jaki budzi to zestawienie. Moim zdaniem nastrój filmu buduje głównie soundtrack, który (mimo doskonale odwzorowanych strojów i przestrzeni) przypomina nam, ze to co widzimy jest bardziej impresją, zapisem stanu psychicznego niż realną opowieścią o pierwszych dniach po śmierci prezydenta.
Zwierz wie, że Oscar w tym roku powędruje do Emmy Stone ale prawdę powiedziawszy jej rola blednie przy tym co robi Natalie Portman w Jackie. Zwierz doskonale zdaje sobie sprawę, że takie role uważa się za prostą przynętę dla akademików, ale tu chyba naprawdę nie chodzi tylko o to by zgarnąć nagrodę. To znaczy jestem sobie w stanie wyobrazić, że zagranie takiej roli – przy kamerze niemal przez cały czas skoncentrowanej na twarzy aktorki musi być niesłychanie trudne. Jednocześnie to nie jest jedna z tych ról, która polega na idealnym odtworzeniu żyjącej postaci. Choć Portman pokazuje, że umie odtworzyć Jackie Kennedy – jej sposób mówienia, patrzenia, poruszania się (doskonale widać to w scenach które rekonstruują spacer po Białym Domu jaki nadała telewizja) to jednak jej Jackie to niezależna kreacja a nie odtworzenie osoby żyjącej. Dlatego też nie liczy się czy Portman jest fizycznie podobna do prezydentowej. Jackie w jej wykonaniu to bardziej bohaterka pewnej impresji o żałobie niż odtworzona realna postać. Choć Portman idealnie odtwarza sposób mówienia prezydentowej to raczej nie próbuje nią być na ekranie. W roli aktorki najbardziej zasługują na uwagę sceny w których nic nie mówi, a w których widać na jej twarzy wszystkie emocje, strach, poczucie pustki, złość na świat. Jednocześnie cudowne są sceny w których przechodzi od tej Jackie którą mogliśmy sobie wyobrazić – nieco zlęknionej, wycofanej i delikatnej, do Jackie której nie znamy – twardej, zawziętej, doskonale zorientowanej w świecie polityki, nawet manipulatorskiej. Przy czym Portman przechodzi tu od jednej twarzy bohaterki do drugiej z lekkością, która sprawia, że zastanawiamy się cały czas która Jackie jest prawdziwa. Czy jakakolwiek jest prawdziwa. Cała prezydentura, żałoba, całe życie wydaje się doskonale wyreżyserowanym spektaklem – gdzie w tym prawda? Pewne jest, że jest w tym wszystkim cudownie piękna, hipnotyzująca, im piękniejsza tym smutniejsza.
Aktorsko wyróżnia się w filmie jeszcze Peter Sarsgaard jako Bobby Kennedy. Tylko on wydaje się mniej więcej rozumieć Jackie, tylko z nim Jackie zdaje się rozmawiać szczerze. Bobby podobnie jak jego bratowa zdaje sobie sprawę. Jest mało czasu na to by nakreślić dla przyszłych pokoleń czym była prezydentura jego brata. Po co? Czy chodzi o własne ambicje polityczne? A może o takie straszne poczucie, że niewiele się tak naprawdę udało osiągnąć. To jeden z tych najciekawszych wątków w filmie. Do jakiego stopnia i Jackie i Bobby zdają sobie sprawę, że prezydentura Kennedy’ego wcale nie była taka wielka i jak to pięknie ujmuje brat prezydenta – istnieje możliwość, że zostanie zapamiętany głównie z zażegnania kryzysu który sam rozpętał. Jednocześnie pada doskonałe pytanie – czy naprawdę Kennedy i jego otoczenie nie byli po prostu ładnymi ludźmi w których wielkości chciało się wierzyć. Te jego wątpliwości dobrze korespondują z tym co robi Jackie dbając by Kennedy stał się w zbiorowej pamięci kimś więcej niż tylko ładnym człowiekiem. Zresztą ciekawe jest to, jak bardzo film ucieka od samego Kennedy’ego, pokazuje go rzadko, niechętnie (nawet kiedy pojawia się w retrospekcjach) – jest cieniem w tle. To zdecydowanie film o Jackie, z perspektywy Jackie (doskonała scena retrospekcja koncertu to ją stawia w samym centrum, gubiąc w kadrze jej męża).
Film odgrywa sceny i momenty o których wiemy, że są prawdziwe. Wdowa po Kennedym przez dobę odmawiała zdjęcia kostiumu, który miała na sobie kiedy zastrzelono jej męża. To taki doskonale rozpoznawalny symbol szoku, żałoby, jakiegoś zatrzymania czasu. Jednak film bardziej nad tym, że Jackie ten kostium nosiła koncentruje się na momencie kiedy w końcu w ciszy i samotności musiała go zdjąć, zmyć z siebie krew i wybrać co założy na siebie teraz. Paradoksalnie jest to chyba w filmie bardziej poruszający moment niż chwila śmierci prezydenta. Jak zwierz pisał, to film próbujący stworzyć portret intymny, w zbliżeniach – stąd np. sceny pogrzebu – mimo, że wiemy iż był to pogrzeb wielki i wspaniały oglądamy głównie spoglądając na zasnutą woalką twarz bohaterki, szukając na niej odpowiedzi na pytanie – za czym jest to żałoba, za mężem, prezydenturą czy własnym życiem. To zdecydowanie ciekawszy film niż gdyby zdecydowano się pokazać po prostu życie sławnej kobiety o której dużo już napisano.
Jackie to taki film, który przynajmniej zdaniem zwierza może się wielu widzom nie spodobać. Z kilku powodów. Po pierwsze to nie jest ten film na który czekali. Akurat obsada złożona ze znanych aktorów i znana postać na pierwszym planie mogły sugerować coś dużo bardziej konwencjonalnego. Tymczasem rzeczywiście widać jak bardzo odcisnął na filmie piętno producent – Darren Aronofsky (zwierz spokojnie mógłby uznać ten film za jego kolejną produkcję – zwłaszcza biorąc pod uwagę to czynienie znanej i „bezpiecznej” przestrzeni niepokojącą i obcą – to bardzo charakterystyczne dla filmów Aronofsky’ego) i reżyser Pablo Larraín. Larraín jest reżyserem chilijskim (zwierz widział jego doskonałe nominowane do Oscara NO – wszystkim poleca) który w ostatnim roku oprócz Jackie wyreżyserował też dość powszechnie chwalonego Nerudę (Zwierz to musi obejrzeć ze względu na doskonały temat, reżysera i obsadę). Wybór reżysera który nie pochodzi ze Stanów i który ma doświadczenie w nieco innej kinematografii wydaje się kluczowy dla nastroju i w ogóle podejścia do tematu. Widać że to spojrzenie kogoś z zewnątrz kto nie czuje się częścią całego spektaklu budowania zbiorowej pamięci amerykanów. Dlatego może zobaczyć swoją bohaterkę i zadać niezbędne pytania. Ale ta inność narracji i perspektywy sprawia, że Jackie jest raczej filmem odwołującym się do niszowej kinematografii, która wymaga od widza nieco innego podejścia. Ktokolwiek wybrał się do kina z takiego bardziej popularnego zainteresowania bohaterką – jej stylem (choć odgrywa on rolę), jej późniejszym czy wcześniejszym życiem – może być zawiedziony.
Niezależnie od tego czy Jackie jest filmem którego widzowie się spodziewali, na pewno jest produkcją która wyrywa się z tradycyjnej narracji biograficznej. Oferuje coś innego w miejsce utartych schematów. Dlatego obejrzenie filmu w zestawieniu z bardzo tradycyjnym McImperium tak bardzo wyostrzyło zalety nieco innego podejścia do historii. Na pewno to jeden z tych filmów który za częścią widzów będzie chodził. Kadry, muzyka, nastrój – to coś co wynosi się z kina. Przynajmniej zwierz wyniósł. Nie wiem czy to jest najlepszy film jaki ostatnio widziałam ale na pewno najbardziej zgrany z moją filmową wrażliwością. Dlatego też, po jego obejrzeniu (nie widział zwierz jeszcze Manchester by the Sea – akurat żadne z tych siedmiu polskich kin nie jest ostatnio zwierzowi bardzo po drodze) nareszcie ma produkcję której sukcesem mógłby być w tym roku podekscytowany. A na pewno zyskał wiarę w to, że co pewien czas pojawia się film, który jeszcze potrafi za nim chodzić. To dobre uczucie. W sumie dla takich nieodpuszczających produkcji chodzi się do kina.
Ps: W filmie niestety nie należy czytać napisów. Zwierz spotkał się tam chyba z najbardziej koszmarnym błędem językowym i merytorycznym jaki kiedykolwiek widział na ekranach. Otóż w jednej ze scen bohaterka pyta szofera czy mówią mu coś nazwiska James A. Garfield i William McKinley. To znacząca scena, w której bohaterka chce udowodnić jak ważne jest by ukształtować i zachować pamięć o zamordowanym prezydencie. Kierowcaa nie wie o kogo chodzi. Tłumacz też nie bo w napisach mamy wyraźnie że oba nazwiska dotyczą osób które zamordowały urzędujących prezydentów a nie że są to nazwiska zamordowanych prezydentów. Zwierz był w szoku bo serio ta kwestia zmienia znaczenie całej sceny (w oryginale bohaterka pokazuje jak łatwo o prezydencie który nie skończył swojej kadencji zapomnieć mimo jego tragicznej śmierci, w koślawej wersji tłumaczenia scena pokazuje jak łatwo zapomina się o mordercach – dwie zupełnie inne sceny). No wstyd.