Zwierz spędził ostatnią sobotę w kinie oglądając dwa filmy które są tak amerykańskie, że chyba bardziej się nie da. Trochę korci by je porównać ale na razie napiszmy po kolei. A że pierwszym seansem było McImperium to zwierz ma dla was recenzję (i frytki do tego). We wpisie nie ma jakichś wielkich spoilerów choć jakby to powiedzieć – film jest biograficzny i wszyscy raczej wiedzą, że główny bohater nie zbankrutował.
Zwierz musi się wam do czegoś przyznać. Otóż szedł na film bardzo dobrze wiedząc jak zachowa się Ray Kroc – główny bohater filmu. Jakoś tak się złożyło, że w swojej długiej i przedziwnej edukacji zwierz trafił na zajęcia z historii Stanów Zjednoczonych a na tych zajęciach na konkretnie jedne poświęcone właśnie wielkim franczyzowym biznesom. Takie ciekawe studia miał zwierz. W każdym razie dowiedział się na czym polegał geniusz Kroca i dlaczego sieć barów nazywa się McDonald’s mimo, że to nie wynalazcy szybkiego sposobu robienia hamburgerów zarobili na firmie najwięcej. Zwierz pisze to jako zastrzeżenie wstępne, bo podejrzewa, że jeśli się historii nie zna to cały film ogląda się zupełnie inaczej.
Początkowo wydaje się, że będziemy podążać dość klasyczną ścieżką amerykańskiej produkcji biograficznej „o człowieku, któremu mimo przeciwności losu się udało”. Kiedy poznajemy Kroca jeździ po kraju sprzedając miksery i po raz kolejny próbuje zbić fortunę na jakimś genialnym produkcie który ma zrewolucjonizować rynek. Im gorzej mu idzie tym bardziej widz nastawia się na podnoszącą na duchu historię o człowieku, z którego śmieją się koledzy w klubie, którego nie rozumie nudna żona a który ma wizję. Trudno więc nie czuć entuzjazmu kiedy twórcy filmu prowadzą nas przez pierwsze sceny w których bohater poznaje braci McDonald, potencjał ich systemu przygotowania hamburgerów i decyduje się na zainwestowanie w ich pomysł. Wszystko tu idzie zgodnie ze schematem dobrze prowadzonego filmu biograficznego. Mamy więc montaże, przyśpieszającą akcję w czasie której na wielkiej mapie stanów lądują kolejne pinezki symbolizujące nowo otwarte restauracje. Kroc idzie jak burza a my mu kibicujemy, dość niechętnie spoglądając w kierunku braci McDonald, którzy mimo powodzenia przedsięwzięcia cały czas przyglądają się z niepokojem działaniom swojego wspólnika.
Kto zna historię ten wie, że film musi w pewnym momencie zrobić woltę. Kroc pasuje bowiem do historii o amerykańskim śnie tylko do połowy. Im lepiej mu idzie tym częściej okazuje się, że sukces wymaga poświęceń. I to wcale nie tego kto chce ów sukces odnieść. Gdzieś między jednym uśmiechem a drugim Kroc zmienia się w naszego bohatera stawiającego czoło światu w bezwzględnego przedsiębiorcę który potrafi pięknie mówić o ideach ale tak naprawdę zależy mu na jednym – zysku. A na drodze do tego stoją bracia McDonald którzy uważają, że trzeba się trzymać pewnych zasad, lodowe koktajle robić z prawdziwych lodów a od franczyzobiorców pobierać jedynie drobny procent zysków. Pięknie to brzmi ale nie daje międzynarodowego sukcesu wartego miliony dolarów. A Kroc niczym mniejszym się nie zadowoli. Zresztą w ogóle film pokazuje go jako człowieka, który potrafi dopiąć swego – niezależnie czy jego wzrok spocznie na restauracji czy na żonie nowego wspólnika biznesowego.
McImperium nie jest filmem bardzo odkrywczym ale sprawdza się z dwóch powodów. Po pierwsze – nawet jeśli zna się historię McDonald’s to ciekawie jest się przyjrzeć temu jak pewna historia firmy zostaje przepisana na nowo. Twórcy systemu szybkiego podawania hamburgerów szybko z niej wypadają podobnie jak ich budka – wszystko staje się powoli własnością Kroca który ładnie przepisuje historię firmy. Przy czym, żeby było jasne – Kroc naprawdę doprowadził system franczyzy restauracji do perfekcji – jego pomysł na to jak ma wyglądać franczyza McDonalda i jak kolejne restauracje mają zachować nie tylko tą samą kartę ale też poziom – wszystko to jest na swój sposób genialne. Ale twórcy filmu zdecydowanie bardziej pochylają się nad tym jak bardzo amerykański sen zjada swoich wynalazców. Ostatecznie ważniejszy od tego kto wymyślił jest ten kto sprzedał. I to nauka bardzo współczesna.
Drugi powód który sprawia, że McImperium dobrze się ogląda to Michael Keaton. Zwierz ma poczucie jakiegoś straszliwie straconego czasu kiedy z nieznanych bliżej przyczyn Hollywood postanowiło nie wykorzystywać talentu jednego ze swoich najlepszych aktorów. Keaton jest tym wszystkim czym Kevin Costner jakoś nie potrafił zostać. Doskonałym amerykańskim aktorem po sześćdziesiątce który nadal może spokojnie grać główne role i człowiek ma wrażenie, że to taki bardzo amerykański bohater. Być może to kwestia sporej różnicy w talencie. W każdym razie Keaton jest doskonały. Zarówno wtedy kiedy gra nieco przegranego faceta, który wieczorem słucha motywacyjnych nagrań z płyt winylowych, jak i wtedy kiedy zamienia się w odnoszącego sukcesy biznesmena który nie cofnie się przed niczym. To co jest najlepsze w jego grze to subtelność, która sprawia, że nie mamy tu żadnej sceny w której następuje jakieś wyraźne pęknięcie. Wręcz przeciwnie kiedy śledzimy bohatera od samego początku do końca to nie mamy wrażenia że jest to facet który się zmienił. To co zrobił braciom McDonald zawsze w nim było. Ostatecznie okazuje się zdecydowanie bliższy tego co mogliśmy o nim pomyśleć na początku. Jest dość małym facetem, o sporym ego i niskiej empatii. Keaton nie sprawia, że nienawidzimy jego bohatera. Raczej nie lubimy samych siebie za to, że dajemy się raz po raz nabrać na historię o wielkim sukcesie w którym najważniejsza okazała się wola, wytrwałość i pozytywne myślenie. Kiedy tymczasem należałoby do mieszanki dorzucić jeszcze wszystkie przymioty małych, chciwych ludzi.
McImperium to film nakręcony bardzo tradycyjnie. Mamy tu prosto opowiedziany wycinek historii z ładną klamrą narracyjną. Nie ma jakichś wielkich realizacyjnych fajerwerków, jest za to sporo powtarzających się zachowań bohaterów co nadaje filmowi ładny rytm. Produkcja ma zaskakująco ciekawą obsadę w rolach drugoplanowych ale mało kto ma więcej do grania. Zwierz nie jest jakoś szczególnie zachwycony rolą Laury Dern w roli żony Kroca – w sumie trudno powiedzieć o jakiejś roli. Po prostu jest i ma bardzo smutną minę co nas nie dziwi bo żyją z mężem bardziej obok siebie niż razem. Nie mniej jak na ilość czasu jaki twórcy poświęcili na ten wątek, jest on dość nudny i pozbawiony emocji. Obok Keatona najwięcej w filmie ma do grania Nick Offerman, który wciela się w postać Dicka McDonalda – człowieka który właściwie opracował tą genialną metodę szybkiego przygotowywania hamburgerów. Offerman to aktor który nie musi wiele robić by zapewnić efekt komiczny a tu po prostu gra bardzo porządnego człowieka, który wpadł pod autobus cudzego sukcesu. Nie jest to wielka rola ale ogląda się ją przyjemnie. Reszta obsady aktorskiej gra bardzo poprawnie ale widać, że to jedna z tych produkcji w której aktor obsadzony w głównej roli ewidentnie gra pierwsze skrzypce. Co nie smuci bo Keaton musi nadrobić wszystkie role których nie dostał wcześniej. I prawdę powiedziawszy – zwierz nie ma nic przeciwko temu.
Zanim film wszedł do kin rozmawiano o tym, że może się stać jednym z głównych kandydatów do Oscara. Trudno się tym rozważaniom dziwić – film biograficzny, poświęcony powszechnie znanej firmie i nie tak powszechnie znanej postaci. Do tego dobry aktor w roli pierwszoplanowej, trochę smutnej (ale niezbyt smutnej) życiowej prawdy i najważniejsze Weinstein Company jako firma produkcyjna. Wydaje się, że ten przepis mógłby się w jakimś roku sprawdzić. Może nie na worek Oscarów ale np. nominację dla Keatona. Wydaje się jednak że ten schemat powoli zaczyna zjadać własny ogon. To są dobre filmy ale za bardzo pilnowane przez producentów by mogły się stać wybitne. I tak ogląda się je dobrze ale brakuje tego zachwytu który pojawia się wtedy kiedy kontrolę ma reżyser a nie producent. To nie jest zły film. To jest bardzo poprawny film. Dobrze się go ogląda. Keaton gra koncertowo. Ale nie sposób się pochylić nad tym o ile lepszy to mógłby być film gdyby postarano się jednak troszkę poeksperymentować z formą. Być może hamburgery spod sztancy zapewniają sukces. Ale filmy muszą być od siebie różne.
Ps: Zwierz musi powiedzieć, że ma ochotę autentycznie udusić ludzi, którzy w czasie seansu wyciągają telefon by oznaczyć na fb że są na seansie. Jakby nie mogli tego zrobić przed zgaszeniem świateł. Co to przyjdzie policja i sprawdzi czy na pewno oznaczyli się w chwili startu filmu?