Jako sprawna obserwatorka życia filmów świątecznych dostrzegłam w ostatnich latach ciekawy trend. Po tym jak przez niemal dekadę niepodzielnie w sercach widzów rządziło „To właśnie miłość”, emocje się zmieniły. Film Richarda Curtisa coraz częściej spotyka się z krytyką (niekiedy zasłużoną, niekiedy wysiloną – to zależy który to artykuł na Buzzfeed) natomiast wcześniej nieco drugoplanowe „Holiday” wyrasta powoli na nowy, obowiązkowy, świąteczny klasyk romantyczny. Co takiego jest w filmie Nancy Meyers, że zamiast się starzeć zyskuje coraz to nowych widzów.
Dla was, którzy uchowaliście się z dala od amerykańskich komedii romantycznych krótkie streszczenie. Mamy dwie bohaterki – angielkę Iris i amerykankę Amandę. Iris jest beznadziejnie zakochana w koledze z pracy, który właśnie się zaręczył. Na domiar złego, kiedyś łączyło ją z tym kolegą coś więcej i choć powinna dawno o nim zapomnieć, to on wciąż dzwoni, zabiera ją co pewien czas na długi lunch i sugeruje, że kto wie, może jeszcze będą razem. Amanda właśnie po latach rozstała się z facetem, który chyba nigdy jej nie kochał (ona go zresztą chyba też nie). Obie mają absolutnie dość swojej codzienności. Do tego zbliżają się święta – które obie pewnie spędzą zupełnie same. Choć się nie znają, łączy je los – decydują się skorzystać ze strony do wymiany domów – Iris zamieszka w domu Amandy w Los Angeles, a Amanada w uroczej chatce gdzieś w hrabstwie Surrey.
Szybko się okazuje, że wymiana domów nie jest idealnym sposobem by uciec przed uczuciem. Zanim obie kobiety dobrze zadomowią się w nowych miejscach (gdzie mają zostać tylko kilka dni) na ich drodze los postawi ciekawych mężczyzn. Do chatki Amandy wpadnie brat Iris (w tej roli piękny Jude Law) a do kalifornijskiej posiadłości, gdzie rozgościła się Iris zapuka kompozytor muzyki filmowej (nie mniej piękny Jack Black). I tak obie panie na dwóch kontynentach będą się musiały zmierzyć z romantycznymi komplikacjami, które muszą się rozwiązać akurat do chwili, kiedy przyjdzie spakować walizki i wrócić do domu. Choć kto wie, może nie ma takich uczuć które da się spakować w kilka dni wolnego.
Kiedy oglądałam po raz kolejny „Holiday” zastanawiając się w czym kryje się tajemnica rosnącej popularności filmu, doszłam do wniosku, że to produkcja, która z każdym rokiem chyba coraz bardziej osadza się w naszych dyskusjach o tym – co chcemy jako kobiety widzieć na ekranie. Nancy Mayers wybiera nam bohaterki nieco starsze niż zazwyczaj – mające za sobą już związki i złamane serca. Mają swoją pracę (w której są dobre), mają swoje życie i tylko faceci, którzy ich otaczają absolutnie się nie nadają. Problemem nie jest bowiem to by się zakochać, ale by się zakochać właściwie. Właściwymi facetami okazują się ostatecznie – nie ci najbogatsi, nie książęta na Białym koniu, nawet nie najprzystojniejsi (OK z wyłączaniem Jude’a Lawa) ale przede wszystkim porządni.
Owo poszukiwanie porządnego mężczyzny ostatecznie sprowadza się do szukania osoby, która nie będzie łgała, nie wykorzysta cię do własnych celów i nie będzie samolubnym draniem. Pozostałe rzeczy jakoś się da ułożyć – byle facet był miły, empatyczny i nie zawsze myślał wyłącznie o sobie. O ile wiele filmów świątecznych stawia na motyw przeciwieństw, które się przyciągają, czy różnic klasowych to tutaj właściwie nie ma takich wielkich problemów. Wręcz przeciwnie – to produkcja z jednej strony zaskakująco mało dramatyczna z drugiej – jako jedna z niewielu zostawiająca bohaterom właściwie otwarte zakończenie (bo też nie ma jednego prostego pomysłu jak ludzie, których życie rozgrywa się na dwóch różnych kontynentach mają się dogadać).
Jednocześnie co zabawne – „Holiday” jest w swojej kalifornijskiej części, także filmem o tym co Nancy Mayers zna doskonale, czyli o Hollywood. Drugoplanowy wątek znanego scenarzysty ze starego Hollywood, któremu Iris pomaga przygotować się do swojego jubileuszu, staje się dla scenarzystki okazją do powspominania swoich ulubionych filmów i podrzucenia kilku refleksji o fabryce snów. Tym samym jest to film, który niekiedy wyrywa się z objęć schematu komedii romantycznej i bliżej mu po prostu obyczajowej historii o zaczynaniu życia od nowa i przełamywaniu dotychczasowych schematów zachowań. To także mądra przypowieść o tym, że życie czasem zaczyna się nie wtedy, kiedy się w kimś zakochamy ale kiedy się w nim w końcu odkochamy.
Jasne – to historia zanurzona w pewnych schematach – zawsze mnie nieco bawi, że najlepszym sposobem by zasygnalizować, że bohater to porządny facet jest uczynić z niego wdowca. Nie jestem też do końca pewna, dlaczego tylko Amanda przeżywa radosne seksualne przygody podczas kiedy Iris (grana przez Kate Winslet) zasłużyła sobie tylko na jednego cmoka. Mam wrażenie, że ta nierówność wątków najbardziej mnie denerwowała na początku kiedy wyszłam z kina. Miałam wrażenie, że znów wysoką blondynkę (Amandę gra Cameron Diaz) potraktowano zupełnie inaczej. Niekiedy film bywa też trochę za bardzo czułostkowy (ponownie – wątek małych dzieci, to wątek małych dzieci) ale nigdy nie przekracza pewnej granicy, poza którą leżą tylko filmy Hallmarku i produkcje świąteczne od Netflixa.
Tu zresztą należy zaznaczyć, że choć film rozgrywa się w okresie świąt to mało gra tymi motywami. A przynajmniej – ani razu nie korzysta z argumentu, że coś musi się wydarzyć, bo są święta. Tak świąteczna atmosfera jest obecna – mamy muzykę, dekoracje, także deadline obu wyjazdów (jakim jest Nowy Rok), ale nie jest to jedna z tych produkcji, gdzie w każdym kadrze jest choinka, rozmowa o bliskości na święta itp. Możemy sobie wyobrazić, że ten film dzieje się w zupełnie innych miesiącach i myślę, że też by zadziałał. Co czyni go przyjemną świąteczną produkcja, która nie narzuca się bardzo z atmosferą ale jeśli chcemy – możemy się w niej zanurzyć.
Tym co mnie zaskoczyło, choć może nie powinno, jest to jak mało zestarzał się ten film. Można wręcz powiedzieć – robi się coraz bardziej aktualny. Ot np. cały wątek tego, że Amanda wyszła na miasto strasznie się upiła i rano nie może sobie przypomnieć, jak skończył się wieczór. Wtedy Graham (totalnie zapomniałam, że brat Iris w filmie się tak się nazywa) mówi jej że co jak co ale nie sypia z nieprzytomnymi dziewczynami. To taka scena, która zawsze wydawała mi się spoko ale dopiero po latach dostrzegłam jak mało filmów bezpośrednio dają taki przekaz (nasze Polskie Listy do M4 rok temu miały wątek, w którym bohater Karolaka szantażuje dziewczynę tym że ona nie pamięta ich wspólnej nocy. Dopiero potem łaskawie wyznaje, że do niczego nie doszło). Podobnie jak uwielbiam cały wątek koszmarnego byłego Iris, Jaspera, który nie daje się spławić. Niby nic specjalnego, ale ile dziewczyn w toksycznych związkach z mężczyznami, którzy po latach wciąż dzwonią mogło się w nim odnaleźć.
Tu zaczęłam się zastanawiać. Co, jeśli za długowiecznością Holiday stoi fakt, że to film napisany i wyreżyserowany przez kobietę? Moja teoria brzmi tak. Filmy pisane i reżyserowane przez facetów zawsze plus minus oddają to jak w danym momencie kształtują się stosunki damsko męskie i rysowane przez popkulturę ideały. W związku z tym – wcześniej czy później, się zestarzeją dość drastycznie, bo te relacje się dynamicznie zmieniają – zwłaszcza coraz częściej kobiety mówią czego chcą. Kiedy jednak kobiety opowiadają o relacjach romantycznych zwykle i tak są trochę, poza tym prostym schematem – zwykle nieco w kontrze (bo pewne elementy Holiday są w kontrze do typowej narracji, jak chociażby zmaganie się z romantycznym uczuciem jako takim które jest toksyczne) i ostatecznie – starzeją się dużo wolniej, bo są dużo bardziej osadzone w zniuansowanych doświadczeniach a mniej w kulturowych schematach. Mam wrażenie, że o ile scenarzysta może napisać smutny wątek o dziewczynie, która nie może się związać z kolegą z pracy bo ma zobowiązania wobec rodziny, o tyle scenarzystka napisze krótki dialog o tym, że bohaterka czeka z przyznaniem się że ma własną firmę aż lepiej pozna rozmówcę. Jedno to melodramatyczny schemat, drugie – samo życie. Zaznaczam – to jest tylko teoria (muszę ją jeszcze przetestować i przemyśleć) ale przyszła mi do głowy, kiedy uświadomiłam sobie, że oba filmy dzielą tylko trzy lata a jednocześnie – jeden już współczesnym widzom niekoniecznie pasuje (oczywiście nie wszystkim, nadal ma swoich wielbicieli), a drugi jak najbardziej mogą oglądać i oglądać. Co więcej trudno byłoby tą produkcję skrytykować wychodząc z tych samych pozycji co przy „To właśnie miłość” gdzie ma się bardzo poczucie, że niektóre wątki są właśnie obyczajowo i światopoglądowo przestarzałe.
Oczywiście mogę się mylić. Może chodzi tylko o marzenie by uciec od swojego życia do miejsca, gdzie na ganku magicznie zjawia się przystojny anglik o niebieskich oczach, który po tygodniu znajomości wyzna, że się w na zakochał. Choć mam przeczucie, że nawet taka fantazja może się od siebie bardzo różnić w zależności od tego czy opowiadamy tą historię z perspektywy dziewczyny która otwiera drzwi, czy tego anglika marznącego na stopniach.