Hej
Zwierz łapie się czasem na tym, że im dłużej czeka na jakąś produkcję telewizyjną tym większe prawdopodobieństwo, że przegapi jego premierę. Tak było w przypadku Normal Heart – zwierz zrozumiał, że chce zobaczyć ten telewizyjny film produkcji HBO w chwili kiedy dowiedział się, że trafił do produkcji. no i oczywiście zwierz przegapił dzień premiery. na całe szczęście znajomi (głownie Mysza) przypomnieli zwierzowi, że fil już jest a to znaczy, że zwierz go zobaczył co prowadzi do oczywistej recenzji. Może was dziwić że zwierz decyduje się na recenzję filmu telewizyjnego ale w przypadku pojedynczych produkcji HBO nie możemy mówić o filmie gorszego gatunku niż kinowy. W zeszłym roku Wielki Liberace nie tylko zachwycił widzów w Cannes ale był pokazywany w kinach bez żadnej szkody dla fabuły. Zresztą to dobry przykład na to, że produkcje kręcone dla telewizji to już obecnie – oczywiście w przypadku tylko niektórych stacji – zdecydowanie ta sama liga co filmy kinowe.
Wpis zawiera pewne spoilery ale zdaniem zwierza to nie jest film który ogląda się dla suspensu czy rozwoju fabuły. Bo przecież wszyscy wiemy jak to się skończyło a właściwie nie skończyło.
Normal Heart – przeniesione przez Ryana Murphego z desek teatru do filmu skupia się na samym początku epidemii AIDS. Zwierz musi powiedzieć, że był nieco zaskoczony, że właściwie ten temat jakoś nigdy nie trafił na ekrany. Oczywiście mamy Anioły w Ameryce czy Filadelfię, ale nie mamy obrazu społeczności – obie produkcje, choć znakomite skupiają się na jednostkach, tymczasem historia pewnej specyficznej grupy pozostawała nieopowiedziana. Film zaczynają pięknie jak przemijające wspomnienie obrazki z ostatniego takiego lata – czyli lata 1981 roku tuz przed wybuchem epidemii wśród społeczności amerykańskich homoseksualistów. Przyglądając się tym niekryjącym się ze swoimi preferencjami, radosnym i wyzwolonym mężczyznom człowiek podskórnie czuje, że taki stan nie może trwać wiecznie. Zresztą w głowie kiełkuje pytanie czy powinien trwać- zwłaszcza, kiedy przygadamy się towarzystwu oczyma Neda Weeksa, dla którego powszechna rozwiązłość jego towarzyszy wcale nie jest pozytywną cechą. Weeks pragnie spokoju, rodziny i stabilizacji i wydaje się szerzyć hasła, które wśród społeczności gejowskiej staną się modne dopiero w następnych dekadach. Na razie wszyscy sypiają ze wszystkimi, radośnie nie przejmując się niczym, bo czymże się przejmować. Jednak lato dobiega końca podobnie jak cała epoka – niedługo już plaże opustoszeją, a młodzi mężczyźni zaczną umierać na chorobę, która nie ma nawet nazwy.
Murphy w mistrzowski sposób pokazał ostatnie chwile pewnej ery – światło, beztroska, kolory – wszystko krzyczące „tak pięknie już nigdy nie będzie”
Od razu trzeba powiedzieć, że film ma swoje mocne strony. Przede wszystkim to sama historia – która jest tym bardziej dramatyczna jeśli zdamy sobie sprawę, że do dziś nie potrafimy choroby wyleczyć co najwyżej bardzo ograniczyć jej skutki. Jednak wtedy AIDS (tu nazywane jeszcze „gay cancer”) nie tylko oznaczało śmierć, ale oznaczało też śmierć w osamotnieniu i izolacji bo tak właściwie nikt nie wiedział dokładnie jak choroba się przenosi. Nie można też było za bardzo liczyć na partnera bo nie każdy chciał się poświęcać opieką nad szybko umierającym (zwłaszcza w społeczności w której mało kto wiązał się na zawsze). Ale zarówno autor sztuki jak i reżyser nie pochylają się nad gejowską społecznością wyłącznie ze współczuciem. Chyba najciekawszym wątkiem filmu jest wewnętrzny sprzeciw zagrożonego chorobą środowiska. Obserwowanie jak sami ledwo, co wyzwoleni homoseksualiści buntują się przeciw narzucanej im seksualnej wstrzemięźliwości pokazuje, że już nadszedł czas by historię przynajmniej tych pierwszych miesięcy epidemii opowiedzieć nieco inaczej szukając winnych wyłącznie po stronie władz. Zwierzowi ten wątek się podobał, bo pokazuje coś bardzo prawdziwego jednocześnie pozwalając zobaczyć ludzi a nie tylko ofiary czy kozły ofiarne. Ten film nie rozczula się nad środowiskiem i raczej zaciska z wściekłością zęby niż roni łzy. Zresztą nasz bohater Ned Weeks też nie należy do najbardziej uroczych bohaterów. Jego determinacja w walce o to by w końcu władze zwróciły uwagę na epidemię jest niesłychana i godna podziwu, ale nie jest to mistrz dyplomacji. Ned jest wściekły na wszystkich – na władze, lekarzy, rząd, ale i na przyjaciół którzy wolą dyplomatyczne rozwiązania i spokojne akcje informacyjne od wściekłości i buntu. I choć absolutnie rozumiemy korzenie wściekłości Neda a nawet rozumiemy, dlaczego jego sposób działania mógłby okazać się skuteczniejszy to jednak trudno go tak po prostu polubić.
Pytanie które najbardziej fascynuje zwierza to jak walczyć o sprawy najważniejsze – nieustępliwie czy dyplomatycznie. Prostego rozwiązania nie ma co jest olbrzymim plusem filmu.
I ta cześć historii – mało w której oglądamy opowieści o tym jak właściwie walczyć o sprawę beznadziejną jest naprawdę doskonała. Zwłaszcza, że zmusza nas do ciągłego zadawania sobie pytania – czy można narzucić jakiejś społeczności właściwie całkowitą wstrzemięźliwość mając jedynie cień podejrzeń,że może to coś pomóc. Czy można jednoznacznie przyznać że jakaś mniejszość jest narażona na chorobę bardziej niż inni nie czyniąc jednocześnie z tego wyznacznika niemoralności czy personifikacji kary bożej. Czy można w końcu patrzeć ja umierają przyjaciele i wciąż działać dyplomatycznie czy też należy mówić wszystkim prosto z mostu że są winni śmierci wielu młodych ludzi. Czy liczy się bardziej mówienie prawdy czy bycie popularnym i dobre wypadanie w mediach. Zwierz przyglądał się temu z niesłabnącą fascynacją nie mającą wiele wspólnego nawet z samym przedmiotem sprawy. Można wymyślić wiele sytuacji gdzie wypływają podobne kwestie i dylematy. Pod tym względem film oferuje coś znacznie więcej niż spojrzenie na AIDS.
Zwierz nie jest do końca pewien co sądzi o wątku dobijania się do burmistrza. A właściwie nie o samym fakcie dobijania się ale o rozmowie o coming oucie w tym kontekście
Gorzej (przynajmniej zdaniem zwierza) z drugą stroną filmów (zwierz nie pisze częścią, bo wątki się przeplatają), czyli historią związku Neda i Felixa – dziennikarza New York Times, w którym nasz wściekły na cały świat aktywista wdaje się w romans. Choć ich pierwsza randka powinna przejść do kinematografii, jako jedna z najlepszych scen pierwszych randek w kinie to im dalej w las tym gorzej się zwierz czuł z tym wątkiem. Jednak naprawdę problem zaczął mieć zwierz, kiedy (SPOILER) Felix zaczyna chorować. Historia opieki nad chorym ukochanym, poczucie wymykającej się z rąk tej jedynej miłości, walka z przeciwnościami losu – zwierz nie odmawia pokazywanym scenom poruszającej wymowy, ale wprowadzają nas w dobrze znane schematy. Wiemy jak wygląda taka opieka, taka umykająca miłość, tą scenę w szpitalu, do której wszystko się sprowadzi też znamy. Murphy szuka sposobów by nam to jakoś inaczej może bardziej miejscami naturalistycznie pokazać, ale ostatecznie kończy się to wszystko tak samo i zamyka przynajmniej ten wątek w pewnym doskonale znanym nam schemacie, który przynajmniej zdaniem zwierza – psuje nieco zupełnie nie sztampową bardziej polityczną część filmu. Co więcej kiedy zwierz pomyśli, że produkcja ma ponad dwie godziny to właśnie ten prywatny wątek wydaje się łatwym do wykrojenia naddatkiem, który pozowaliby nam na sprawę spojrzeć nieco inaczej. I choć zwierz wie, że fakt iż epidemia dotyka bohatera osobiście wpływa na jego motywacje to jednak zwierz chyba jest na tyle bez serca że woli przyglądać się polityce środowiska niż cierpieniu jednostki.
Zwierz szczerze przyzna woli film politycny od dość sztampowej historii miłosnej
Oczywiście część z was zapewne nie ma serca z kamienia i uzna ten wątek za poruszający, ale zwierz chyba się uodpornił. Zresztą, jeśli coś w filmie naprawdę jest poruszającego to działania dr. Emmy Brookner – lekarki, która po kolei odbija się od wszelkich drzwi starając się rozprzestrzeniać informacje o AIDS a także pozyskać pieniądze na badania. Jej determinacja jest wspaniale pokazana podobnie jak rosnąca frustracja. I to pięknie widać jak przyczyniają się do tego obie strony – zarówno rozpolitykowani i niechętni jakimkolwiek działaniem geje jak i władze które spokojnie czekają na rozwój sytuacji czekając zapewne aż choroba stanie się zagrożeniem dla bardziej wpływowej części społeczeństwa. Dodatkowo jeszcze dochodzi to do głosu frustracja wynikająca z samej nieznajomości choroby, niemożności jej przyszpilenia i konieczności obserwowania jej okrutnego żniwa. Jeśli Ned nie zna powodów swojej wściekłości na świat i frustracji to Dr. Brookner zna je aż za dobrze. O tym jak bohaterkę doskonale gra Julia Roberts zwierz napisze później. Ale warto wspomnieć, że wydaje się to postać chyba ze wszystkich paradoksalnie najbardziej tragiczna.
Trzeba przyznać Julii Roberts że jest w tym filmie znakomita
Jak wiadomo film jest adaptacją sztuki poczynioną przez samego autora sztuki. To zawsze jest problem. Autorzy sztuk kochają je jak własne dzieci i sama myśl o tym by ktoś miał im zrobić krzywdę strasznie ich odrzuca. Zwierz nie widział Normal Heart na deskach więc nie jest w stanie powiedzieć ile swojego ukochanego dzieła twórca poświęcił. Z całą pewnością jednak w filmie pozostało sporo teatralnych przemów i scen gdzie niemal czujemy brak w pomieszczeniu tej jednej ściany za którą zaczyna się widownia. Czasem gra to na korzyść produkcji, czasem jednak staje się jej wadą – zwłaszcza pod koniec można poczuć, że jedno czy dwa cięcia to tu to tam przydałby się produkcji. Wizualnie zwierz miał niekiedy wrażenie pewnego naddatku – Murphy nie tyle epatuje symptomami choroby co można odnieść wrażenie czasem niemal bawi się grozą jaką budzą ciemne pojawiające się na skórze chorych wybroczyny. Dodatkowo zwierz musi powiedzieć że dawno nie widział w kinie sceny seksu gdzie reżyser tak strasznie wodziłby kamerą dookoła. Jest w filmie jedna scena gdzie przyglądamy się w wielkim skupieniu krawędzi prześcieradła. Zwierz rozumie, że nie o to w kinie chodzi i że pewnie twórcy zależało na tym byśmy mieli do czynienia z czymś poetyckim. Ale zestawiając tą jakże skromną rozmytą scenę (och kochający się mężczyźni nawet kostek nie mają – jeden punkt mniej niż kobiety) z tematem filmu (nie możność przekonania społeczności gejowskiej do wstrzemięźliwości) dostajemy jakiś wewnętrzny zgrzyt narracyjny. Nie żeby zwierzowi jakoś zależało ale poczuł jakąś lekką nutkę hipokryzji. Przy czym zwierz nie zarzuca jej Murphemy tylko raczej HBO które zaprawne chce odpowiednio film oznaczyć.
Film trochę za bardzo zdaniem zwierza konfrontuje tych dobrych homoseksualistów z psem i kanapą z tymi „złymi” którzy nie szukają związku ani celbiatu
Jednak siłą Normal Heart są role aktorskie i te są właściwie wszystkie doskonałe. Na pierwszy plan wysuwa się Mark Ruffalo jako Ned Weeks. Coś takiego jest w Marku Ruffalo że nie mamy najmniejszych trudności by uwierzyć że jest osobą ciągle wściekłą (ciekawe czy zdecydowano się go obsadzić w tej roli po Avengersach bo choć fani nazywają aktora „Ruffalo Fluffalo” to jednak nie trudno dostrzec, że mniej lub bardziej skrywany gniew staje się jego znakiem rozpoznawczym). Ale Ruffalo umie nam tak sprzedać niesympatycznego bohatera, że choć chcemy go nie lubić trochę go jednak lubimy, doskonale porusza się pomiędzy furią, frustracją, a niepewnością i czułością. Trudno jest zagrać bohatera który z jednej strony pisze wściekłe pamflety oskarżając wszystkich w około o brak zainteresowania sprawą a z drugiej nawet przez moment nie zawaha się czy nie skrzywi opiekując się swoim co raz bardziej chorym ukochanym. Naprawdę znakomita rola. Trzeba jednak przyznać że gdyby zwierz miał rozdawać nagrody aktorskie zastanowił by się czy nie wyróżnić Matta Bomera. Po aktorach, którzy są tak niesamowicie przystojni zwykliśmy się jakby spodziewać nieco mniej wychodząc trochę z założenia że z takimi rysami twarzy wcześniej czy później i tak trafiliby do kina. Ale Bomer absolutnie takim przypadkiem nie jest – jego przejście od pewnego siebie dziennikarza który niczym nie musi się przejmować do wycieńczonego konającego na AIDS (z tego co mówią Bomer tak strasznie schudł do roli, że miał problemy by np. sam wstać z łóżka w czasie kręcenia swoich ostatnich scen) jest nie tylko wiarygodne ale i pokazane bez tak częstego aktorskiego szarżowania. To doskonała, poruszająca rola, daleka od sztampy – co mając taki materiał mogło się zdarzyć.
Matta Bomer jest w filmie doskonały, kto wie czy to nie jest jego najlepsza rola
Doskonały jest też Jim Parsons, który rolę Tommego Boatwrighta – aktywisty, któremu w filmie przypada chyba najlepsza mowa – grał już na scenie (zwierz wiele by dał by obejrzeć tą inscenizację zwłaszcza że grał w niej też Lee Pace). Parsons jest doskonały i przede wszystkim – bardzo daleki od tego do czego przyczaił nas w The Big Bang Theory. Prawdę powiedziawszy patrząc na niego w tym filmie zwierz strasznie pożałował, że kariera aktora ułożyła się tak, że jest przywiązany do serialu komediowego. Tyle mógłby nam na ekranie pokazać gdyby nie był w wyobraźni ludzi przywiązany do roli Sheldona. Tu jest fenomenalny i kradnie właściwie wszystkie sceny w których się pojawia. Zwierz jest też pod wrażeniem Julii Roberts, która gra bez makijażu (a przynajmniej tak wygląda) na wózku i w brzydkich ciuchach. Czasem tak jest z aktorkami, że im mniej im dajesz na ekranie tym więcej dają w zamian (może nareszcie uwolnione od obowiązku przede wszystkim wyglądania). Julia Roberts jest tu znakomita a kiedy wpada w furię to naprawdę nie mamy wątpliwości, że to znakomita aktorka, dla której zaczyna się chyba teraz najlepszy czas w karierze. Jedynie Taylor Kitsch w jednej z głównych ról – Bruce’a szefa organizacji zajmującej się rozpowszechnianiem informacji o AIDS jakoś zwierzowi nie grał. Może, dlatego, że jakoś wyjątkowo moda lat 80 mu nie leży. Natomiast znakomity był Alfred MOlina w drugoplanowej roli brata głównego bohatera. Molina nie ma wiele do powiedzenia na ekranie ale tyle gra oczami, że zwierz przysiągłby że niemal słyszy jego długie monologi.
Trochę szkoda że Jim Parsons utknął w sitcomie bo to bardzo dobry i utalentowany aktor
Jak widzicie zwierz ma o The Normal Heart zdanie raczej pozytywne. Być może nie wzruszył zwierza tak bardzo jak powinien (choć wątek matek które zawsze chcą się jeszcze choć raz spotkać ze swoimi synami bardzo zwierza poruszył) ale nie zawsze o wzruszenia chodzi. Z całą pewnością Murphy nie zmarnował powierzonego mu materiału i nie przeszarżował. Zwierz jak już pisał ma pewne zastrzeżenia do fabuły (chociażby do podejścia części postaci do coming outu i właściwie jego obowiązku) ale jak mniema to kwestia dyskusji która z filmem jako filmem niewiele ma wspólnego. Choć z drugiej strony – wszystko jest kwestią perspektywy. Zwierz miał to niemiłe wrażenie kiedy okazało się co jest zwiastunem pozytywnych zmian. W każdym razie film warto obejrzeć i samemu wyrobić sobie opinię. Zwierz nie mówi, że jest źle ale miał wrażenie na coś chyba jeszcze bardziej odważnego. No ale może o tym za dekadę.
Ps: Zwierz musi powiedzieć, że podziwia ilość znanych nazwisk w obsadzie filmu telewizyjnego. Ciekawe kogo jeszcze ma w tym kajeciku Ryan Murphy i czy wszyscy będą musieli teraz wystąpić gościnnie w Glee
Ps2: Cuda i dziwy, zwierz gra w grę i ma nadzieję, że jak już skończy w nią grać to wam będzie mógł coś o niej napisać :)