W wywiadzie, którego Ian McKellen udziela tuż przed transmisją na żywo Króla Leara, aktor mówi – sztukę piszą widzowie. My ja tylko prezentujemy, ale to widz musi nadać jej sens. Musi go znaleźć w tym co pokazujemy, przecież nie pierwszy raz. Jaki ma sens Król Lear w tym nowym wydaniu, nadawanym na cały świat przez NT Live? To pytanie, z którym mierzę się od wczoraj – kiedy miałam szansę obejrzeć transmisję na żywo w Kinie Praha.
Kilka lat temu Sam Mendes wystawiał Leara na scenie National Theatre robiąc ze sztuki doskonały portret współczesnych problemów dzieci, które niekoniecznie są w stanie sobie poradzić z opieką nad starzejącymi się rodzicami. Tam Lear pogrążał się w demencji, świadom tego, że bardziej choroba niż starość a może choroba i starość odbierają mu zmysły. Było to przedstawienie poruszająco smutne, współczesne, wrażliwe. Tegoroczny Lear w reżyserii Jonathana Munby, jest produkcją która nie ma tak jasnego klucza, i jest pod pewnymi względami dużo bardziej nastawiona na Iana McKellena w roli głównej. Jednocześnie – ponieważ spektakl został zrealizowany w niewielkim teatrze na niewielkiej scenie – to Lear kameralny, niewielki i wracający od spraw państwowych do rodzinnego dramatu.
Zacznijmy od tego, że nie ma nic złego w wystawieniu nastawionym na to by aktor mógł lśnić w swojej roli. Ian McKellen ma przewagę nad wieloma aktorami, którzy podjęli się roli Leara. Sam zbliża się do osiemdziesiątki i ma dokładnie tyle lat ile ma Szekspirowski król. Stąd dostajemy na scenie bardzo poruszającą mieszankę. Z jednej strony – widzimy olbrzymi talent McKellena – jego swobodę wypowiadania szekspirowskiej frazy, czytelną ekspresję, powtarzające się w roli doskonale dobrane gesty. Z drugiej – siłą tej roli jest fakt, że McKellen pokazuje nam starość, sprawia w niektórych scenach wrażenie, że nie tyle pewną niedołężność czy kruchość króla gra ale przestaje ukrywać własne wynikające z wieku niedostatki. Oczywiście zdajemy sobie sprawę, że rola Leara jest olbrzymim wysiłkiem wymagającym sprawności fizycznej i umysłowej, ale z drugiej – w wykonaniu McKellena jest w tej przychodzącej z wiekiem dziecięcej kruchości coś czego nie da się zagrać. Ale można pokazać. Stąd Lear McKellena jest od samego początku taki delikatny, odchodzący, to Lear który nie ma w sztuce ani chwili wielkości. Wielkość była wcześniej. Teraz jest starość.
Lear to historia o rodzicach i dzieciach. Rodzicach robiących błędy i dzieciach ponoszących ich konsekwencje. Bo nie da się oglądając Leara zadać pytania czy dzieci króla i jego wiernego sługi nie wyrosłyby na mniej podłe istoty gdyby nie pewne decyzje które zapadły dużo wcześniej. Czy gdyby Gloucester traktował swoich synów z równym uczuciem, mimo różnic w urodzeniu, nie powstrzymałby tego co działo się dalej. Sztuka rozpoczyna się przecież od dość okrutnych żartów ojca pod adresem nieślubnego syna. Czy dzika rządza awansu społecznego i ucieczki od swojego urodzenia, jaka pcha Edmunda do dzikich spisków nie wynika z tego jak często podkreślano jego złe urodzenie? Czy zachowanie Goneryl i Regany nie wynika z faktu, że one zostały wydane za mężów którzy bardziej niż ich pragnęli ich posagu? Czy już wcześniej Lear nie popełnił błędu oddając swoje córki mężczyznom którzy ewidentnie nie mieli na nie dobrego wpływu? Nie wiemy jaki Lear był wcześniej ale sprawność z jaką córki mówią dokładnie to o co prosi – bojąc się powiedzieć czegokolwiek obok prawdy, wskazuje, że te rodzinne stosunki nie mogły się najlepiej układać a łaska ojca była czymś łatwym do utracenia.
W Królu Learze kilka razy powraca motyw szukania winy poza sobą – w układzie gwiazd, w zaćmieniu słońca, w chwili poczęcia, w tym co się zdarzyło zanim człowiek podjął jakieś decyzje. Szekspir mówi – „nothig comes from nothing” – nic nie bierze się bez przyczyny, trzeba tą odpowiedzialność na siebie wziąć dostrzec że nikt nie jest dobry, czy zły bez przyczyny. Ale jednocześnie – bohaterowie Leara za wszelką cenę unikają odpowiedzialności. Popadają w szaleństwo, ukrywają się, ale robią wszystko by nie przyznać się do źródła swoich motywacji (może poza zaskakująco szczerym Edmundem, któremu Szekspir w ostatniej scenie tuż przed śmiercią daje szanse na odkupienie). Lear właściwie do samego końca wstrzymuje się z przeprosinami i przebaczeniem Kordelii ale czy sam rozumie jak to się stało, że jego dwie pozostałe córki go odrzuciły? Ostatecznie najwięcej zrozumienia odnośnie tego co się stało ma pod koniec Edgar – wygnany syn Gloucestera – który jako jedyny ma w tej sztuce czas by spędzić trochę czasu ze swoim ojcem, poznać go dowiedzieć się jakie są jego prawdziwe uczucia. Ale z drugiej strony – pozostaje pytanie czy Edgar nie zdawał sobie sprawy z ambicji Edmunda, czy jego obojętność wobec ich nierównego statusu też nie przyłożyła się do tej całej tragedii.
Oczywiście to pytania które Learowi można zadawać zawsze, niezależnie od wystawienia. W tym nadawanym wczoraj z londyńskiego teatru, zdecydowanie wątek hrabiego Gloucester i jego synów, wysuwał się na pierwszy plan. Może dlatego, że tu role są zdecydowanie ciekawiej zarysowane niż w prostej przypowieści o dobrych i złych siostrach. Trzeba też przyznać, że sporo zrobiła tu genialna gra aktorska. James Corrigan gra Edmunda bardzo współcześnie, wprowadzając jednocześnie – co może dziwić w przypadku Leara – elementy komiczne. Z kolei Edgar, grany przez Luke’a Thompsona jest chyba jedyną postacią w całej sztuce wobec której czuje się pełnię sympatii. Choć trzeba przyznać, że nie jestem pewna pomysłu na strój w którym aktor odgrywa biednego Tomka. Otóż reżyser wymyślił, że skoro to przebranie za biednego żebraka, szaleńca, który skarży się że mu zimno to w kluczowych scenach biedny Tomek, występuje wyłącznie w dość krótkich spodenkach. I niestety grający go aktor, to nie jest istota chuderlawa, szczupła czy zmęczona życiem, ale kawał przystojnego mężczyzny, z pięknie zbudowaną muskulaturą. I jakoś tu na mnie czar teatru nie zadziałał bo cały czas myślałam że kurczę za dobrze on zbudowany na żebraka i za bardzo się jego fizyczne zdrowie i tężyzna objawia w tych scenach (nie było to przykre, ale wolę takiego biednego Tomka nieco bardziej odzianego).
Teoretycznie pewną nowość do sztuki wprowadza pomysł obsadzenia hrabiego Kenta nie tradycyjnie – aktorem męskim, ale aktorką – gra hrabinę Kent Sinead Cusack. Pomysł sam w sobie – doskonały – bo tu zmiana płci postaci, mogłaby za sobą ciągnąć daleko idące konsekwencje. Zwłaszcza opiekuńczość hrabiny względem króla, niezachwiana lojalność, ale też gotowość do poświęceń (oraz czułe związki z jego najmłodszą córką) – wszystko to otwiera postać i jej relację z Learem na nowe interpretacje. W Królu Learze nie ma postaci królowej – na nowo napisany Kent – może z lekką sugestią że ta lojalność nie bierze się tylko z stanowiska czy dworskich układów, może tam było coś więcej czego gwałtowny koniec byłby bardziej dramatyczny. A nawet niekoniecznie wprowadzając takie dopisane wątki – jakoś tą zmianę Kenta rozegrać tak by wybrzmiała. Tu jednak na nic takiego się nie zdecydowano, i choć Cusack gra bardzo dobrze, to jej rola nie jest w stanie niczego do Leara dodać. A szkoda bo pomysł jest moim zdaniem rewelacyjny.
Zaskoczona byłam tym jak w sumie nieważną postacią w tej wersji jest Błazen grany przez Lloyda Hutchinsona – postać właściwie nierozegrana, mało znacząca – błazen niekiedy jest rozgrywany jako pierwszy świadek i pierwszy świadomy szaleństwa Leara – tu jednak rola wypadła mało poruszająco. Choć jednocześnie trzeba przyznać, że kiedy na początku mamy dwie śpiewane sceny to widać, że reżyser się w tym dobrze czuje i trochę szkoda że później z tego rezygnuje – bo chyba tu pokazuje swoje najlepsze pomysły na to jak wystawiając ponownie Leara dodać do niego coś nowego. Natomiast doskonały jest Danny Webb jako Hrabia Gloucester – pewne uzupełnienie Leara – bo tak jak Lear traci córkę zaraz po tym jak zdołał się z nią pogodzić, tak Gloucester odchodzi zaraz po tym jak uświadamia sobie, że pojednał się z synem. Webb doskonale gra swojego słabego na ciele (bo nie na umyślnie) bohatera który podobnie jak Lear jest zupełnym ślepcem nie mogąc dojrzeć co doprowadziło go do takiego losu.
Nieco zawiodły mnie córki Leara – grana przez Kristy Bushell Regana jest nieco przeszarżowana. Sprawia wrażenie jakby aktorka specjalnie grała ją bardzo – z braku lepszego słowa – plebejsko (bardzo przypominała zachowaniem na scenie takie zbyt dużo pijące nadmiernie gestykulujące kobiety z angielskich niższych warstw – ale nie najniższych). Nie jest to zła rola, ale pod koniec zaczyna być karykaturalna. Regana staje się postacią niemal komiczną, co nie za bardzo pasuje. Z kolei Goneryl grana przez Claire Price jest po prostu żadna. To rola która daje aktorce dużą przestrzeń do popisu – zwłaszcza kiedy gra takie grzeczne okrucieństwo, córki która uzyskuje władzę nad ojcem. Tu jednak tego zabrakło – szkoda bo naprawdę tu jest co zagrać. Niezła jest Kordelia grana przez Anitę-Joy Uwajeh – można zrozumieć skąd bierze się jej potrzeba mówienia prawdy, i zawziętość wobec postawy sióstr. Może właśnie przez te kreacje córek to historia Gloucestera wydaje się ciekawsza.
Tym co zdaniem reżysera, ale też wielu recenzentów jest najbardziej poruszające w tej wersji Króla Leara to intymność spektaklu. Rzeczywiście – to jest wystawienie w którym widownia siedzi niesłychanie blisko aktorów, zaś ta intymność sprawia, że każdy zmieniający się wyraz twarzy, czy gest – ma zdecydowanie większą moc niż na olbrzymiej scenie. Taki Lear jest sztuką dużo mniejszą, kameralną, i choć początkowo widzimy królewską pompę, szybko zamienia się to w historię dwóch rodzin, w których konflikty między rodzicami i dziećmi, przeszły poza granicę możliwego zrozumienia. Taka intymność spektaklu to wspaniała rzecz dla aktorów, realizator starał się pokazać, jak bardzo oszczędnie grają- zwłaszcza w tle, ale cały czas – są świadomi, że widownia zobaczy każdą ich reakcję na to co dzieje się na scenie. Ian McKellen w swoim wywiadzie podkreślał, że to takie wystawienie w którym – kiedy Lear prosi by rozpiąć mu guzik – widownia ten guzik zobaczy. I rzeczywiście – udaje się stworzyć sztukę niewielką rozgrywającą się w całości w pewnym wąskim kręgu (dosłownie i w przenośni). To nie pozwala odwrócić uwagi widza niesamowitymi efektami specjalnymi czy pompatyczną scenografią i zostawia aktorów właściwie tylko z własnymi umiejętnościami przyciągnięcia i utrzymania uwagi widza. No ale to angielscy aktorzy więc nie mają z tym problemu.
Kiedy kilka lat temu pisałam o Learze z National Theatre byłam zachwycona tym jak bardzo Mendes wyciągnął z Leara współczesne lęki. Oglądając sztukę ponownie zostało ze mną głównie zdanie Kordelii z pierwszej sceny pierwszego aktu, w której próbuje wyjaśnić ojcu, że rodzice nie mogą wymagać od dzieci by kochały ich ponad wszystko. Że miłość względem rodziców nigdy nie będzie tą jedyną i ostatnią i że wchodząc w związki małżeńskie jej siostry z konieczności muszą miłość dzielić. I że rodzicom należy się tylko tyle ile sami dali. To w sumie doskonałe podsumowanie całej sztuki a jednocześnie pytanie – czy kiedykolwiek ten rachunek uczuć rodziców i dzieci był równy. Szekspir sugeruje, że to nigdy nie jest proste, wina jest w nas a na końcu, jeśli nie będziemy uważać zostanie sterta trupów. Tylko czy jest jakieś rozwiązanie? Patrząc na Gloustera i jego syna można poszukać go w odrzuceniu wszystkiego co się wie i zbudowaniu relacji zupełnie na nowo – na ślepo, chciałoby się powiedzieć. Być może żeby zobaczyć w swoim dziecku człowieka, nie można widzieć w nim syna. To jest jakaś nadzieja. Choć większość z nas już teraz jest skazana na bycie Learami tego świata. Nawet o tym nie wiedząc.
Ps: Bardzo dziękuję, Na żywo w kinach – odpowiedzialnemu za sprowadzanie i pokazywanie w Polsce transmisji NT Live za zaproszenie i możliwość obejrzenia spektaklu w jego transmisji na żywo. Jednocześnie dostałam już spis Oper z Met na przyszły sezon i zapowiada się wspaniałe oglądanie!