Hej
Zwierz obiecał napisać o czerni i bieli, ale na wpis o kolorach w filmie bez koloru będziecie musieli poczekać. Powód jest prosty zwierz musi napisać wam, co sądzi o nowej Whedonowskiej ekranizacji Wiele Hałasu o Nic. A może inaczej, zupełnie nie musi, ale strasznie chce. Jak może wiecie, reżyserzy na urlopie robią różne rzeczy, niektórzy odpoczywają, inni piszą scenariusze, część wdaje się w romanse, część zajmuje się wychowywaniem dzieci, kilku rozbija się po świecie wydając ciężko zarobione pieniądze, jeszcze inni biegają po świecie zbierając pieniądze na kolejne projekty. Joss Whedon twórca, któremu niektórzy fani wystawiają ołtarzyki (jednocześnie odprawiając mroczne modły na rzecz upadku telewizji FOX) wykorzystał dwanaście dni wolnego, zwołał swoich dobrych aktorskich znajomych (czytaj, tych którzy zawdzięczają mu karierę) i nakręcił we własnym domu ekranizację jednej z najbardziej znanych szekspirowskiej komedii. Cóż dla niektórych jest już za późno. Nie mniej, ponieważ Whedon wziął się za jedną z ulubionych sztuk zwierza, nie sposób byłoby jej zwierzowi nie obejrzeć (zwłaszcza, ze Ela sprezentowała mu DVD z filmem na urodziny). Przy czym zwierz z góry uprzedza, że nie da się spojrzeć na Szekspira świeżym okiem, więc sporo jego uwag jest na tle tego, co już na oczach zwierza z materiałem sztuki zrobiono. No i oczywiście tekst zawiera spoilery, ale zwierz jakoś nie wierzy w spoilery do Szekspira. W każdym razie to komedia, czyli pod koniec wszyscy żyją.
Wheldon zekranizował Szekspira w wolnym czasie i we własnym basenie. Co właściwie sprawia, że zwierz uwielbiałby ten film nawet bez oglądania, wyłącznie przez sentyment do pasji reżysera
Zacznijmy od dwóch kwestii. Pierwsza to taka, że zwierz ma w głowie obecnie trzy wersje sztuki – jedna to oczywiście ukochany MAAN (posługujmy się tym wygodnym skrótem) Branagha, który zdaniem zwierza, jest idealnym przykładem na to, jak zrobić bardzo wiernie Szekspira jednocześnie będąc mu bardzo niewiernym. Branagh poprzestawiał wersy, sceny, wybrał inne miejsce akcji, trochę wyciął i przekonał nas, że wszyscy musimy raz na jakiś czas obejrzeć sztukę gdzie na koniec wszyscy po prostu radośnie ruszają w tany. MAAN Branagha to ekranizacja, która zwierz ogląda regularnie i zna ją na pamięć, więc jest to dla zwierza taka podstawa. Drugi MAAN to ten z Catherin Tate i Davidem Tennantem, który zwierz oglądał po wielokroć dzięki wspaniałemu wynalazkowi Digital Theatre. Tu mamy przesunięcie w czasie do lat 70, kilka nieudanych pomysłów i kilka genialnych pomysłów – zwłaszcza w warstwie komediowej. To MAAN brawurowo zagrany – zwłaszcza przez doskonałego Tennanta. Trzeci (filmowy, bo zwierz widział też MAAN na scenie) zaś to przeróbka BBC – która ucieka od słów dramatu, ale zachowuje ramę, przenosząc sztukę we współczesność. Zwierz wspomina o niej, bo Wheldon musiał się zmierzyć z czymś, przed czym nowa adaptacja BBC mogła swobodnie się ukryć – problemem jak uwspółcześnić komedię, której główny problem jest tragicznie nie współczesny. Bo wszak dziś nawet to nic, o które toczy się wiele hałasu nie jest takie ważne.
Zwierz musi powiedzieć, że choć film jest właściwie produkcją robioną trochę na kolanie to nigdzie tego nie widać. Równie dobrze film mógł mieć pół roku dni zdjęciowych.
Zacznijmy, więc od tego – rzeczywiście MAAN Wheldona rozgrywa się współcześnie w sporej ładnej willi, do której przyjeżdża książę, który księciem jest wszak tylko z tytułu, sam zaś nosi się jak współczesny polityk. Wszyscy zaś to po prostu ludzie dobrze sytuowani, obdarzeni zbyt dużą ilością wolnego czasu, przestrzeni i możliwości snucia intryg. Reszta sztuki nie wymaga wielu przeróbek, bo służba i dziś gania po domach dobrze urodzonych, przyjęcia w ogrodzie nie za bardzo się przez lata zmieniły, a podli bracia knują aż miło. Nawet Dogberry ze swoją ferajną doskonale pasuje, bo kto dziś nie ma prywatnych ochroniarzy. Problem, więc właściwie mamy tylko jeden – czyli owo publiczne oskarżenie Hero o brak cnotliwości połączone z lamentem jej ojca, który uważa, że w takiej sytuacji lepiej by było żeby córka jednak zeszła z tego łez padołu. Takie rzeczy w XXI wieku brzmią zdecydowanie źle, i nic dziwnego, że twórcy uwspółcześnionej wersji BBC kazali Hero grzecznie pożegnać się z Claudiem zamiast przyjmować jego przeprosiny. Tu Wheldon nie zmienił treści, ale tak ustawił aktorów, że zarówno oskarżenie pada, ale publiczność zostaje w pewnym momencie wyproszona. Publiczne upokorzenie staje się mniej publiczne i traci sporo ze swojego okrucieństwa. Zresztą zwierz zawsze miał wrażenie, że okrucieństwo i niedzisiejszość tej sceny równoważy późniejsza wściekłość Beatrycze, która z kolei wyprzedza swoje czasy. Nie mniej Whedon udowadnia filmem coś, co już szczególnych dowodów nie potrzebuje – to znaczy, że Szekspir przenoszony w różne czasy mało po drodze traci a często zyskuje.
Choć sam Benedict zwierza średnio przekonuje to sceny pomiędzy Benedictem i Beatrycze należą do najlepszych w filmie, bo aktorzy są doskonale zgrani
Odłożywszy te dwie kwestie na bok, zwierz zajmie się tym, co zawsze w przypadku każdej ekranizacji MAAN interesuje go najbardziej – po pierwsze – jak rozegra się romans pomiędzy Benedyktem i Beatrycze a po drugie jak twórca rozegra kwestie pewnych kluczowych dla postaci drugoplanowych momentów. Co do pierwszej kwestii, to zwierz musi powiedzieć, że ma kilka uwag krytycznych, ale i kilka bardzo pozytywnych. Zacznijmy od pozytywnej – Amy Ackner i Alexis Denisof mają doskonałą chemię – kiedy pojawiają się na ekranie jesteśmy doskonale w stanie uwierzyć w rodzące się między nimi uczucie, w jakąś pozostawioną za sobą historię, która ich oboje negatywnie do siebie nastawiła i w końcu w ulgę kiedy wzajemne przekomarzania się mogą ustąpić wyznaniu miłości. Gorzej, kiedy są na ekranie osobno – o ile Amy Acker jest bardzo dobrą Beatrycze o tyle Alexis Denisof niestety Benedyktem jest raczej płaskim – co prawda zwierz nie ukrywa, ze na interpretację jego roli wpłynęły dwie sprawy – pierwsza, że zwierz miał w głowie jak fantastycznie Benedykta zagrał David Tennant (łowiąc wszelkie komediowe i melancholijne tony tej roli) po drugie, ponieważ Whedon kazał się w połowie filmu aktorowi ogolić, co zamieniło bardzo apetycznego faceta w takiego raczej mało względnego. Mówcie, co chcecie, ale zwierz woli jak Benedict jest przystojny. Poza tym szekspirowski wers jakoś aktorowi nie leży (widać to, kiedy przestaje mówić i gra zdecydowanie lepiej) i wiele kwestii wypada płasko.
Zwierz odniósł wrażenie, że po raz pierwszy ogląda MAAN bardziej o Beatrycze niż o Benedykcie.
Trzeba natomiast przyznać Whedonowi, że doskonale ustawił swoich aktorów – pierwsza wymiana zdań nieczyniona przy przed publicznością, ale z boku brzmi zdecydowanie bardziej intymnie i gorzko niż licytowanie się na dowcipne uwagi przed zgromadzonymi. Z kolei scena gdzie Benedict przysięga wyzwać na pojedynek Claudia ma w sobie zdecydowanie więcej czułości niż zazwyczaj. Ale zwierz nie jest bezkrytyczny – nie podoba mu się przede wszystkim jedna kwestia. Otóż Whedon sugeruje w pierwszej – niemej, bo dopisanej- scenie, że oto Benedict i Beatrycze skończyli kiedyś w łóżku, co nie skończyło się radosnym przebudzeniem, ale rozstaniem o poranku. Zwierz jest w stanie przyjąć taką erratę, zwłaszcza, że choć sztuka spotkaniu przeczy to słowa samej Beatrycze sugerują jakąś przeszłość. No właśnie – ta jedna scena by wystarczyła, ale Whedon w jednym miejscu robi przebitkę na tą dopisaną scenę – zdaniem zwierza zupełnie nie potrzebnie. Jest to jednak wątek dobrze przeprowadzony, a że o niego opiera się historia to ogląda się to bardzo miło. I co ważne, jest to u Whedona wątek absolutnie centralny – bardziej z naciskiem na miłość niż na nie dostrzeganie osoby idealnej, która jest tuż pod nosem (więcej sentymentu mniej schematu komedii romantycznej). Dzięki temu w filmie jest sporo ciepła, co akurat zwierzowi się podoba.
Cóż jak się ma w obsadzie Nathana Filliona to nie trzeba się bać, że widownia polubi jego postać, nawet jeśli już nie rozbawi jej humor Szekspira
Druga sprawa to momenty kluczowe dla innych bohaterów historii, które nie koniecznie przyciągają uwagę każdego widza. Zwierz jest zawsze niesłychanie wyczulony na moment, kiedy książę (bardzo dobry Red Diamond) pyta Beatrycze czy nie chciałaby jego za męża. W MAAN Branagha grana przez Emmę Thompson Beatrycze odpowiada na pytanie z namysłem, ale my sami wiemy, że książę jest daleko poza jej zasięgiem i czyni uwagę jedynie z grzeczności. W MAAN z Catherine Tate, pytanie księcia stawiane jest serio a dowcipna odpowiedź staje się wymówką poczynioną, kiedy Beatrycze zdaje sobie sprawy z gafy, jaką popełniła. U Whedona cała scena zagrana jest tak jakby nie miała znaczenia, a sama propozycja była wynikiem lekkiego alkoholowego zamroczenia. Trochę szkoda, bo dla zwierza książę, który na końcu zostaje przecież sam jest po części możliwy do zdefiniowania i poznania właśnie po tej scenie. Kolejni bohaterowie to Don John i jego świta – tu Whedonowi bardzo się udało. Don John grany przez znanego z Firefly Seana Mahera to taki typowy intrygant zaś jego pomocnicy to już nie dwóch niezbyt bystrych facetów, ale zblazowany młodzieniec i wielkooka dziewczyna, z którą Don John ma romans. Cała trójka jest przerozkosznie zła w trochę komiksowy sposób, ale powiedzmy sobie szczerze Don John to taki zły, który dodany jest by mieć koło zamachowe akcji – choć ma jeden znakomity monolog, (który paradoksalnie najlepiej na ekranie wypowiedział Keanu Reeves co budzi zdziwienie nawet w zwierzu). Na koniec pozostaje Dogberry i jego strażnicy. Tu zwierz musi powiedzieć, że problem polega na tym, iż zdaniem zwierza, ten dowcip Szekspira po prostu się zestarzał. Trzeba się mocno namęczyć by nadal uczynić te części sztuki dowcipnymi. Whedon miał na szczęście Nathana Filliona, który po prostu jest na ekranie taki jak zwykle (fakt, że mówi Szekspirowskim angielskim w ogóle nie czyni go innym), przez co jest dowcipnie i uroczo. A to akurat Nathan Fillion potrafi robić właściwe samym byciem na ekranie. W ogóle obsada sprawdza się bardzo dobrze może poza Clarkiem Greggiem, który zdaniem zwierza nie jest najlepszym Leonato, ale ponoć został zaangażowany w ostatniej chwili, kiedy Anthony Head musiał zrezygnować. Nie żeby Gregg źle grał, ale jego rola jest jakaś taka niedopracowana, jakby aktor już chciał wrócić do poganiania ludzi z S.H.I.E.L.D.
Zwierz trochę żałuje, że scena między księciem a Beatrycze nie miała większej wagi w filmie
Whedon zrobił MAAN sztuką nieco bardziej seksowną, ale także bardziej skoncentrowaną na kobietach. Co jest ciekawe biorąc pod uwagę, że niewiele zmienił w tekście (ponoć jedno słowo). Zwierz ma wrażenie, że osiągnął to przede wszystkim dzięki znakomitej grze Amy Ackler, ale także dzięki podejściu do kobiecych postaci drugoplanowych takich jak Margaret, która w sztuce często jest spychana do roli rozpustnej idiotki, czy wampa tu zaś jest bardzo inteligentną i mającą rozum dziewczyną z osobowością. Co jest ciekawe biorąc pod uwagę, że ponownie – wszystko leży raczej w wyborze wersów postaci niż w ich zmianie. Zwierzowi bardzo się to podoba, bo zbyt często MAAN dąży dość nierówno ku Benedyktowi nie dając mu odpowiedniej równowagi w Beatrycze (nie znaczy, że rola jest gorzej zagrana, ale czasem jednak bardziej błyskotliwie pomysł inscenizatorskie dostają sceny z Benedyktem). Co do seksowności MAAN to zwierz się cieszy, bo to jeden z elementów, z którym twórcy mają problem. Bo z jednej strony to sztuka, w której seks ogrywa sporą rolę, z drugiej – to taka sztuka z dwoma pocałunkami. Na całe szczęście Whedon znalazł idealną równowagę, przez co jest jednocześnie współcześnie a jednocześnie nie ma tego zrównania unowocześnienia sztuki z dodaniem seksu. O ile rozumiecie, ten pokrętny wywód zwierza.
Whedon doskonale operuje takimi drobnymi szczegółami inscenizacji jak np. umieszczenie kawalerów w pokoju bardzo dziewczęcym wypełnionym pluszakami.
Nie mniej zwierz nie będzie ukrywać, że jego zdaniem MAAN Whedona to film dobry, po którym zupełnie nie widać, że kręcono go w 12 dni, ale nie genialny. Zwierz zdecydowanie wolałby, aby Whedon miał więcej czasu i może mógł sięgnąć nie tylko po aktorów, którzy graniu u niego zawdzięczają karierę (nie grają źle, ale zawsze lepiej móc wybierać z większej grupy). Wiele jest w MAAN pomysłów dobrych (jak chociażby pomysł by wszystko było czarno białe, co sprawia, że umowność całej sytuacji jest dużo prostsza do zaakceptowania przez widza. Zwierz ma o tej czerni i bieli nieco więcej do powiedzenia, ale musicie poczekać na wpis na temat:), ale wiele też takich, które zdają się być nastawione na prosty komizm (Benedict gimnastykujący się w czasie rozmowy z Beatrycze), który w tym przypadku wydaje się trochę wtórny. Podobnie jak śpiewanie słynnego sonetu ze sztuki na przyjęciu – to jeden z tych prostszych chwytów, którego od razu spodziewamy się, kiedy ktoś przenosi sztukę do współczesności. Nie jest to złe, ale chciałoby się czegoś więcej – jakiegoś zaskoczenia – oczywiście nie w zakresie treści, ale inscenizacyjnego pomysłu. Jednak gdyby ktoś miał pokazać MAAN komuś, kto zarzeka się, że nie lubi Szekspira to pewnie wręczyłby mu tą wersję. Mimo, że nadal nie może przeboleć, że Benedicta nie grał Nathan Fillion, który zdaniem zwierza idealnie się do tej roli nadaje. Przynajmniej zwierz go tak obsadził, kiedy się dowiedział o tej ekranizacji i teraz oczywiście łka za filmem, którego nie nakręcono. Tak, więc w sumie zwierz chce chyba powiedzieć, że to jest dobra adaptacja, która mimo wad ma olbrzymie pokłady uroku. No i widać, że reżyser nie kręcił na niczyje zlecenie tylko, dlatego, że naprawdę chciał. To widać w filmach – najczęściej wtedy, kiedy reżyserzy, decydują się na sceny, nieco inaczej nakręcono, na dziwne ujęcia, na pewną lekkość, jaką daje pracowanie nad własnym projektem a nie na cudze zlecenie. Zresztą, kto zarzuca Whedonowi jedynie bardzo sprawne reżyserowanie rzemieślnicze powinien zobaczyć MAAN, – bo widać w nim, że reżysersko Whedon wychodzi zdecydowanie przed szereg rzemieślników. Tak, więc zwierz jest raczej zadowolony z seansu i bardzo się cieszy, że ten romantyczny skok w bok nie był klęską. Choć oczywiście jak możecie się spodziewać, nie przebiło to w sercu zwierza innej wersji. Zwierz nic więcej nie zdradzi tylko stwierdzi, że reżyser miał nazwisko na B. Reszta jest milczeniem.
Ps: Oczywiście Mysza, moja droga plagiatorka lub jak kto woli wytwór mojej wyobraźni (to jedyne wytłumaczenie, dlaczego ciągle piszemy o tym samym) napisała własną recenzję MAAN i bezczelnie opublikowała ją wczoraj o 2 w nocy dosłownie w tej sekundzie, kiedy zwierz skończył pisać swoją. Zwierz odnotowuje ten fakt, co by nie było, że Mysza ściąga od zwierza. Plus – zwierz nie czytał recenzji Myszy, (co by się nie sugerować), ale wy jak najbardziej możecie.
Ps: Zwierz nie wie, o której jutro będzie wpis, bo choć idzie do kina, to tak się składa, że po kinie idzie balować i może wpis będzie bardziej popołudniowymi godzinami.
* Zwierza nic nie obchodzi, że tytuł nie pasuje do wpisu. Zwierzowi i tak się podoba.