Zwierz nigdy nie grał w Assassin’s Creed. To znaczy grał. Kiedyś w sklepie pozwolono mu grać przez dziesięć minut w pierwszą część. Zwierz świetnie się bawił, kogoś zabił i chyba spadł z konia albo z budynku. W każdym razie tyle. Nie mniej na adaptację gry udał się do kina ochoczo. Nazwijcie to skokiem wiary ale zwierz miał nadzieję, że tym razem się uda. Niestety rozpaćkał się o chodnik.
Zacznijmy od tego, że zwierz doskonale zdaje sobie sprawę, że nigdy nie było jakiejś szczególnie dobrej ekranizacji gry. Ale Assassin’s Creed teoretycznie mógł być oglądalny. Za kamerą stanął Justin Kurzel, który wyreżyserował może nie wybitnego ale pomysłowego Makbeta. Głównego bohatera miał zagrać Fassbender (który grywa w złych filmach ale przynajmniej jest na co popatrzeć) a partnerować miała mu Marion Cotillard. Do tego w drugoplanowych rolach pojawia się Charlotte Rampling i Jeremy Irons. No to jest obsada fenomenalna. Do tego gra – jakkolwiek można jej wiele zarzuć pomysł miała całkiem niezły – przynajmniej wizualnie, bo kto by sobie nie chciał popatrzeć na fajnie ubranych zakapturzonych ludzi skaczących po dachach. Filmowy parkur ma się od pewnego czasu dobrze, więc wystarczy tylko wszystko podkręcić i można się dobrze bawić.
Tak się zwierzowi wydawało. Nie mniej kiedy światło na sali filmowej zapaliło się po seansie zwierz mógł z ręką na sercu powiedzieć, że jedynym naprawdę wartym wyprawy do kina elementem całej produkcji było jakieś dwadzieścia pięć minut kiedy Fassbender bez większego scenariuszowego powodu gania bez koszulki. A że do filmu ćwiczył a sylwetkę zawsze miał taką śliczną to można nacieszyć oczy. Tu właściwie lista pozytywnych uwag się kończy. Nie jest to lista długa i niepokojąco przypomina tą którą zwierz sporządził zaraz po tym jak skończył się seans Tarzana i okazało się, że tam z kolei film nabierał sensu dopiero po 35 minucie kiedy koszulkę zdejmował Aleksander Skarsgard. I choć zwierz jest czuły na piękno ładnie wyrzeźbionej muskulatury, to jednak wybiera się do kina z nieco innych pobudek. Może coś jest z nim nie tak ale woli kiedy film ma …. no nie wiem.. fabułę? Postacie? Sens? Albo chociaż odrobinę dialogów.
No właśnie gdyby zacząć wypisywać wszystkie problemy z filmem trzeba byłoby zacząć od sprawy fundamentalnej. Otóż cała historia o Złych Templariuszach szukających Jabłka z Edenu by zabrać ludziom wolną wolę jest bez sensu. Bez sensu są również bractwo Asasynów które im w tym przeszkadza. A najbardziej bez sensu jest całe to koszmarne paplanie o DNA dzięki któremu można podróżować do wspomnień swoich przodków jeśli tylko podłączymy się pod odpowiedni program. Cały ten zestaw aż krzyczy „Piramidalna bzdura” a jak dodacie do chyba bardziej niż większość ekranizacji komiksów, choć tam przekonuje się nas że Thor jest prawdziwy tylko pochodzi z kosmosu. Bzdurność założeń fabuły wcale nie musi być problemem. W kulturze popularnej jest całe mnóstwo bzdur które całkiem nieźle się sprzedają. Ponownie spójrzcie na próbę streszczenia ekranizacji komiksów. Facet przebierający się za nietoperza, kosmita z dobrym sercem, czy lekarz którzy nauczył się magii. Cała sztuczka polega na tym by do bzdury którą chce się zaproponować widzowi dobrać odpowiedni ton. Film który opowiada niedorzeczną historię musi sobie z tego zdawać sprawę. I znaleźć sposób by swoją bzdurę może nie tyle uwiarygodnić ale uczynić znośną a czasem nieistotną dla widza.
Zasadniczo są dwa sposoby. Pierwszy – iść w charakter i wiarygodność bohaterów. Zasada jest prosta – jeśli zależy ci na bohaterze jesteś w stanie uwierzyć w zasadność wszystkiego co robi i nie spędzać zbyt wiele czasu rozkładając na czynniki pierwsze dlaczego to robi i czy to jest możliwe. Weźcie Indianę Jonesa. Serio hitlerowcy poszukujący arki przymierza by wygrać wojnę? Archeolog który po pracy jest poszukiwaczem przygód posługujący się biczem? Mądre to to nie jest. Ale ponieważ bohater jest doskonale napisany a my od razu lubimy go i jego towarzyszy. Ponieważ rozumiemy jego motywacje oraz zagrożenie to nie za bardzo nam przeszkadza że tak na dłuższą metę wszystko nie za bardzo ma sens. Drugi sposób to metoda na Marvela. Co pewien czas – kiedy sprawy zachodzą za daleko do krainy bezsensu, twórcy mrugają do nas albo trochę „odsuwają” nas od akcji wykorzystując humor. W ten sposób sygnalizują widzowi „Tak wiemy że to wszystko jest trochę bez sensu ale wszyscy się dobrze bawimy więc oglądajmy dalej”. Te dwie metody doskonale działają i są wykorzystywane naprzemiennie a w najlepszych filmach rozrywkowych nawet razem.
Niestety twórcy Assasin’s Creed uznali, że są za dobrzy na którykolwiek z tych pomysłów i podeszli do produkcji z mieszaniną niedbalstwa i śmiertelnej powagi. Niedbalstwo widać w sposobie kreowania postaci. Ktoś sprzedał scenariusz w którym nie ma nikogo kto miałby jakikolwiek charakter. Główny bohater po prostu jest. Mówi o sobie, że jest człowiekiem agresywnym, wiemy że kogoś zabił. Ale co poza tym? Cóż właściwie jedyną konkretną wiadomością na jego temat jest to, że ma umiarkowane zdolności plastyczne, oraz że lubi steki. Ale jakim jest człowiekiem? Jakie motywacje nim rządzą? Co go napędza? Co sądzi o swojej sytuacji? Nic się nie dowiecie. Co więcej nie jest on w tym filmie sam. Prowadząca badania pani naukowiec, jej ojciec przywódca całego ośrodka prowadzonego z ramienia templariuszy, ukochana przodka naszego bohatera. Wszystkie te postacie chodzą po ekranie coś mówią ale nigdy nie ożywają. Nie mają głębi, nie mają za bardzo motywacji, pomysłów, ani nawet trudno je ocenić. Po prostu są i wygłaszają swoje kwestie. Z kolei śmiertelna powaga jest w przypadku takich filmów autentycznie zabójcza. Gdzieś w takiej historii o Templariuszach, Asasynach i przenoszeniu się w świat Hiszpańskiej Inkwizycji musi być poczucie humoru. Bez niego nie da się tego przełknąć. Ale twórcy postawili sobie chyba za punkt honoru potraktować się chyba jeszcze poważniej niż Batman v Superman. W związku z tym humor pojawia się niestety w sposób niezamierzony. Jest w tym filmie kilka scen w założeniu dramatycznych, które sprawiają że człowiek parska śmiechem.
Teoretycznie twórcy mogliby jeszcze – zdobyć zaszczytny medal „Głupie a ładne”. Niestety tu zawiódł ich budżet czy brak pomysłu. Film rozgrywa się w czasach hiszpańskiej inkwizycji ale wygląda jakby przeszłość charakteryzowała głównie mgła. Pięknych widoków nie ma za wiele, zaś twórcy są tak zachwyceni Fassbenderem spoglądającym z góry na miasto, dom, ludzi, helikoptery i ogólnie całe mnóstwo innych rzeczy, że nadużywają tego ujęcia ostatecznie pozbawiając je całego uroku. Do tego zdecydowano się że elementem ułatwiającym widzowi znalezienie się w przejściach pomiędzy scenami będzie – latający orzeł (czy sokół). No i w jednej scenie to może jeszcze gra ale w pewnym momencie zwierz miał wrażenie jakby grał na jakimś starym komputerze na którym bardzo długo wczytuje się nowy etap i pozwolono mu oglądać tylko ekrany wczytywania. Zresztą ten zabieg przypomniał zwierzowi inny film w którym widział coś w tym stylu. Były to toczące się po niebie chmury w ekranizacji Wiedźmina. Jak sami rozumiecie – kiedy coś przypomina wam ekranizację Wiedźmina to coś niedobrego rozgrywa się przed waszymi oczyma. Co więcej – nawet bieganie po dachach i okolicach zwierz widział już w ładniejszym i bardziej emocjonującym wydaniu. Ale tu wracamy do tego o czym zwierz pisał. Jeśli nie znasz postaci które po tych dachach biegają to właściwie co cię taka scena ma obchodzić? Tylko wtedy kiedy uda się wzbudził w widzu jakieś emocje cała ta bieganina nabiera sensu.
Kiedy mówi się, że film nie tworzy żadnych postaci to najczęściej jest to wina nawet nie tylko aktorów ale przede wszystkim scenariusza. Otóż zwierz odniósł wrażenie, że udało się stworzyć scenariusz nie tylko bez żadnej istotnej ale też bez żadnej interesującej wymiany zdań. Choć bohaterowie do siebie mówią to trudno uznać że odbywa się tu jakakolwiek komunikacja. Np. w jednej ze scen bohater Fassbendera mówi że jest głodny. Na co zostaje zaprowadzony do miejsca gdzie tłumaczy mu się całą historię tego jak właściwie został wybrany do projektu Animus. Pomiędzy tą a poprzednią sceną nie ma żadnej łączności a dialogi z jednej i drugiej sceny słabo ze sobą korespondują. Więcej są w tym filmie sceny gdzie dwoje bohaterów do siebie mówi ale właściwie nie rozmawiają. Każdy odhacza swoje linijki dialogu. Zwierz miał wrażenie jakby oglądał zbiór takich scenek które wypełniają grę pomiędzy kolejnymi etapami. Z tą różnicą że autor scenariusza postarał się by nikt nie powiedział nic ciekawego. Do tego stopnia że właściwie można się zastanawiać czy którykolwiek z bohaterów mówi cokolwiek poza przekazywaniem informacji czy powtarzaniem dość nudnych albo wytartych frazesów. Zwierz pisze tą recenzję kilka godzin po seansie i nie jest w sumie sobie w stanie przypomnieć większości dialogów.
Do tego dochodzą aktorzy. Zwierz ma wrażenie że powinien powstać jakiś przepis który stanowi, że Jeremy Irons nie ma prawa grać w produkcjach nawiązujących do zdobyczy kultury popularnej. Serio jego pojawienie się w takiej produkcji zwykle zwiastuje klapę. Zwierz rozumie, że aktor ma zamek który wymaga regularnego malowania na łososiowo ale naprawdę – zwierz dłużej nie zniesie. Trudno też powiedzieć co w filmie robi Charlott Rampling ale patrząc na jej obecność w tym gniocie zwierz podejrzewa, że powinien powstać jakiś fundusz dla aktorów z którego po prostu będą pobierać pieniądze zamiast grać w takich produkcjach. Serio zwierz by się dorzucił tylko po to by ich uratować. Co do Fassbendera to trzeba powiedzieć, że ma on niesamowitego nosa do złych filmów. Jak na tak doskonałego aktora jakim potrafi być udało mu się wystąpić w kilku naprawdę nieudanych produkcjach. W Assasin’s Creed nie jest aż taki zły ale po prostu jakby… nie ma czego grać. Jego bohater nie istnieje więc poza odtwarzaniem choreografii walk niewiele aktorowi do grania zostaje. Z kolei Marion Cotillard ma w oczach taką pustkę jakby widziała jak jej naprawdę ciekawa kariera w ambitniejszym kinie wyjeżdża na srebrnym wózeczku przez drzwi obok. Zresztą Cotillard też powinna dostać zakaz grania w czymkolwiek co nie jest poważne i zaangażowane. Zwierz przyzna szczerze, że widzi też problem relacji pomiędzy twórcami filmów a grami. Zarówno reżyser jak i aktorzy przyznali się że nie grali w grę. Zwierz zastanawia się do jakiego stopnia można zrobić dobry film na podstawie gry bez znajomości gry. To znaczy bez zrozumienia co stoi za sympatią do gry – od strony fanów. Jasne – byli aktorzy którzy grali w ekranizacjach książek których nie czytali. Ale kiedy nikt z ekipy nie jest zapoznany z grą na poziomie intensywnego odbioru to można się zastanawiać – do jakiego stopnia są w stanie powiedzieć co właściwie jest w takiej grze interesujące.
Oglądając Assasin’s Creed które w przybliżeniu trwa dwa tygodnie – a przynajmniej tak się wydaje kiedy człowiek siedzi na sali i nie ma co ze sobą zrobić bo oglądanie filmu raczej nie wchodzi już w grę (Fassbender założył w końcu koszulkę) – zwierz zaczął się zastanawiać nad problemem ekranizacji gier. Jak wiadomo, co się ktoś bierze za ekranizację gry komputerowej to jaki to by nie był hit kończy się chałą albo finansową klapą a najczęściej jednym i drugim. Przy czym na polu bitwy pokonane zostają ekranizacje tak wierne że wyglądają jak fragmenty gry i tak niewierne że mają z gry tylko tytuł (a i tak trzeba się cieszyć że nie z literówką). Zwierz ma swoją teorię . Uwaga, uwaga oto teoria zwierza. Otóż zdaniem zwierza nikt nie chce ekranizacji gier. To nie ma sensu. Kino nie jest w stanie odtworzyć przeżycia jakie daje granie w grę. Co więcej – relacja pomiędzy graczem a grą jest inna niż pomiędzy czytelnikiem a książką. O ile ekranizacja może ciekawie interpretować książkę, to ekranizacja gry zwykle ją spłaszcza bo pozbawia świat gry elementów (np. interaktywności) a nie ją wzbogaca. Czego więc chcą ludzie? Okej, pamiętajcie że to tylko teoria zwierza. Otóż ludzie chcą – fan fików do gier.
Tak moi drodzy – teoria zwierza mówi, że jeśli ktoś chce efektu gry – zagra w grę. Tego czego gra nie daje to te elementy z których musi najczęściej zrezygnować. Czyli to co dzieje się poza samą akcją. Sceny obyczajowe, domowe, w jakimś stopniu romantyczne, czy jak wspomniano dowcipne. To wszystko co rzecz jasna gdzieś się tam w grach pojawia ale naprawdę zyskuje kiedy bohaterów animowanych zastępują prawdziwi aktorzy. Tu film może grę prześcignąć, pogłębić nawet obecne w grach elementy, dodać coś co da satysfakcję widzowi. Zwierz założy się że gdyby twórcy filmu zamiast koncentrować się na kolejnych scenach akcji, dodaliby kilka dobrze skonstruowanych scen obyczajowych to film byłby lepszy. Ale tego nikt nie zrobi bo przekonanie jest takie. Skoro graczami w gry są młodzi faceci, i lubią grę gdzie się skacze po dachach, to pewnie chcą zobaczyć w kinie jak ktoś skacze po dachach. Co nie ma za bardzo sensu bo kino odgrywające grę przegra. Da mniejszego kopa niż gra, będzie raczej oglądaniem jak ktoś inny przechodzi kolejne etapy. Tu kino wygrać nie może. Natomiast mogłoby wygrać korzystając z sympatii jaką ludzie darzą postacie i wykorzystując to do ich pogłębienia na ekranie – dając coś nowego.
Niestety takie myślenie o ekranizacji gry jakoś nie może się przebić. Najpewniej dlatego, że wymagałoby to odejścia od przekonania, że film oparty o grę musi całą swoją energię czerpać z akcji i odgrywania w realnych przestrzeniach efektów z gier. Kino ekranizujące komiksy znalazło swój własny język filmu super bohaterskiego. Filmy nie odtwarzają komiksowych kadrów – a przynajmniej robią to nieczęsto (z pominięciem takich produkcji jak Sin City, ale to trochę inna para kaloszy) – zamiast tego stawiają na dobrze napisane postacie, relacje między nimi i humor. To się sprawdza bo to kino ma własną tożsamość. Tymczasem ekranizacje gier cierpią na brak tożsamości. Są tylko próbą uzyskania dodatkowego dochodu z istniejącego produktu. Co więcej – jak widać próbą najczęściej zupełnie chybioną. Zwierz widział tylko jedną ekranizację gry która mu się podobała i był to Warcraft. Ale dlatego, że spełniał – zdaniem zwierza – podstawowe założenie – budował postacie i konflikty pomiędzy nimi na tych samych zasadach na jakich robi się to w filmach które z grami nie mają nic wspólnego. Innymi słowy – przy całej swojej ozdobności i kiczowatości, traktował widza na tyle poważnie by zaproponować mu jakichś bohaterów. I emocje.
Zwierz przyzna szczerze, że nie pamięta kiedy ostatnim razem zakończenie filmu byłoby mu tak obojętne. Rzeczy rozegrały się przed nim na kinowym ekranie dość szybko. Kto przeżył, kto zginął, kto będzie pragnął zemsty mało obchodziło zwierza. Trudno by było inaczej. Spędził czas na oglądaniu jak ktoś gra w grę. Nie jest to ulubiona rozrywka zwierza i naprawdę zna lepszy sposób by spędzić swój czas. Jednocześnie zwierzowi trudno wyobrazić sobie oglądanie tego filmu z zaangażowaniem. Co jest ponownie – pewnym osiągnięciem. Ostatecznie Assasin’s Creed jest jednym z najgorszych tego typu filmów jakie zwierz widział od dawna. Nie ma bowiem chyba gorszej zarazy od filmu który jest tak bardzo pusty w środku. I nawet wozu z sianem nie ma.
PS: Zwierz napisał bez spoilerów bo uznał że grają to tylko jeden dzień. Nie mniej jeśli miałby kiedyś napisać recenzje ze spoilerami to byłby zdecydowanie bardziej złośliwa.